Quantcast
Channel: Moja Zielona Irlandia
Viewing all 100 articles
Browse latest View live

Post No.77: Jak Święty Patryk kawałek lądu oddzielił...

$
0
0
Gdy tylko nadarzyła się okazja, ponownie ruszyliśmy w teren. Tym razem nasz wybór padł na hrabstwo Mayo, którego jeszcze nigdy nie mieliśmy okazji zwiedzić. I niestety teraz żałujemy, że  nie pojechaliśmy tam, gdzie znacznie wcześniej pojawił się Święty Patryk...
Co. Mayo
Wyruszyliśmy z samego rana, aby naszą wycieczkę zacząć od wizyty na Downpatrick Head.
To w zasadzie mały półwysep, kształtem przypominający łapę z rozczapierzonymi palcami. Jedna z tutejszych legend powiada, że Święty właśnie w tym miejscu stoczył walkę z Diabłem, który w wyniku walki stracił jeden z palców. Coś w tym jest, gdy tylko spojrzymy na półwysep z lotu ptaka...
Po czterech godzinach jazdy, w końcu dotarliśmy na miejsce. Zanim skierowaliśmy się na miejsce przeznaczenia, zatrzymaliśmy się na pierwszym parkingu, aby w spokoju zjeść sobie śniadanko.
Była to również okazja, aby rozejrzeć się po okolicy...
Gdy pierwszy głód został zaspokojony, podjechaliśmy jeszcze kawałek do przodu, na ostatni możliwy parking tuż przed klifami. Dalsze kilkadziesiąt metrów do krawędzi klifów, musieliśmy pokonać na pieszo...
Gdy tylko minęliśmy zardzewiałą bramę, która uniemożliwiała przejście zwierząt domowych na teren urwisk, zbliżyliśmy się do miejsca otoczonego wielkimi kratami. Podeszliśmy do krat i byliśmy zaskoczeni, jak w niespodziewanym miejscu ziemia potrafi się tak raptownie otworzyć...
Poniżej nas istniała jaskinia, która prowadziła aż do samych klifów. My natrafiliśmy na "okno w dachu" tej jaskini. Staliśmy tak przy kratach, podziwiając to, co stworzyła natura a poniżej, choć wydawało się, że woda stoi, słychać było szum fal rozbijających się o ściany jaskini...
W internecie poszukałem zdjęć tych, którzy mieli okazję zwiedzić pieczarę a znaleźli się w niej tylko w jeden możliwy sposób: przypłynęli na łodziach lub w kajakach.
Oto jedno ze zdjęć, jak jaskinia wygląda w środku:
http://www.garethmccormack.com/
W tej jaskini w 1798 roku straciło życie 25 mężczyzn, którzy uczestniczyli w lokalnym buncie a którzy szukali schronienia w pieczarze. Nie przypuszczali, że w wyniku przypływu fala w jaskini będzie tak wysoka, że stracą życie. Dzisiaj tę tragedię przypomina specjalna tablica.
Upływający czas powoli zaciera nie tylko ludzką pamięć, ale również i wygrawerowane w kamieniu litery...
Maszerując dalej, w połowie odległości od krat do klifów, możemy zobaczyć statuetkę Świętego Patryka, która została postawiona w środku ruin tworzących kwadrat. Wg Legend to tutaj święty zbudował swój kościółek, kiedy przemierzając pogańską Irlandię, głosił Słowo Boże.
Dzisiaj figurka sprawia wrażenie, jakby wciąż Święty Patryk czuwał nad Irlandią, bacznym okiem spoglądając na Zieloną Wyspę...
Teraz jesteśmy już krok od urwiska. Musimy jeszcze minąć budyneczek zbudowany w latach drugiej wojny światowej, służący jako punkt obserwacyjny przeciwko niemieckim łodziom na i podwodnym.
Jednocześnie podłoże znacznie się zmieniło. Przypomina to jak chodzenie w podmokłych lasach, te kępki traw  tłumią nasze kroki i z każdym naszym krokiem robi się tak dziwnie miękko...
Zbliżamy się do krawędzi klifu I oto jest! Zwany potocznie Pazur Diabła w całej okazałości. 
Stoimy jak wryci, bo jak nie podziwiać tego co widzimy przed sobą:
Choć tego nie widać na zdjęciach, ten kawałek oderwanego od całości lądu, ma wysokość 45 metrów.
Długość Pazura wynosi 63 metry a szerokość 23.  Przepaść oddzielająca pazur od lądu wynosi ponad dwieście metrów...
Istnieją przesłanki, że ląd zapadł się w wyniku działania fal Oceanu Atlantyckiego w roku 1393, odcinając mieszkających tam ludzi od lądu. Osoby uwięzione zostały uratowane, poprzez rozciągnięcie lin do stojącego obok, zakotwiczonego statku.
Tamte wydarzenia ściśle wiążą się z inną Legendą o Świętym Patryku. 
Gdy ten odwiedził ten skrawek Irlandii, tutejszym Wodzem był niejaki Crom Dubh, który za nic nie chciał przejść na wiarę chrześcijańską. Święty Patryk w końcu tak rozeźlił się na upartego pogańskiego Wodza, że z całym impetem uderzył laską w ziemię. Ziemia się zapadła, odcinając chatkę Wodza Crom Dubh'a od lądu, który został na tym skrawku lądu do końca swojego żywota...
Niezależnie, która z opisanych wydarzeń jest prawdziwa, znalazły się osoby, które chciały sprawdzić czy faktycznie na tym skrawku lądu istniały zabudowania. Dnia 31 lipca roku 1980, dr Seamus Caulfield , ojciec Patrick Caulfield i Martin Downes , profesor biologii w Maynooth College wylądowali helikopterem na szczycie oderwanego klifu i rozpoczęli badania. Pracowali tylko dwie godziny, ale odnaleźli kształty dwóch zabudowań oraz tzw schodki owiec.
Spoglądając zaś z tego miejsca w prawo, mogliśmy ujrzeć drugi Palec Diabła:

Przy okazji sami możemy zobaczyć jak teren tuż przy urwisku jest niebezpieczny:  nad litą skałą może tylko z pół metra zwykłego piasku, którego zwartość tak na prawdę trzymają korzenie trawy. 
Na dolnych warstwach skalnych, miejscowe ptaki  zbudowały sobie gniazda...
Postanowiłem pójść na sam czubek klifu a moja druga połówka uwieczniła moją marszrutę i właśnie dzięki niej, możecie teraz porównać, jacy jesteśmy niewielcy...
Z tej perspektywy udało mi się zobaczyć wejście do pieczary, którą opisałem wcześniej a kolorystyka tego miejsca na prawdę mnie urzekła. Ciemnobłękitny ocean, zielona trawa i skała o różnych kolorach...
Kto potrafi lepiej rysować?
Choć na zdjęciu wygląda to inaczej, to tak na prawdę do krawędzi klifu nie podchodziłem zbyt blisko. Zostało mi do niej przynajmniej z metr. Lecz jednak zdjęcie, które obejrzałem znacznie potem, zaskoczyło mnie...
 Robiliśmy sobie zdjęcia, nie wiedząc jaki fajny wyjdzie z tego efekt...

Przez nasze obiektywy mogliśmy podpatrywać nurków. Właśnie zakończyli swój pobyt pod wodą, ale nigdy niestety nie dowiemy się, czego właściwie szukali, i czy coś też znaleźli.
Nad krawędziami klifów, warstwa ziemi, której pokłady wynoszą około pół metra, powoli i nieustannie zostają wypłukane przez deszcz oraz Atlantycki wiatr...
Jeszcze raz spojrzeliśmy na "odcięty palec" i przemieściliśmy się na drugą stronę, aby z samej ciekawości zobaczyć jak wygląda trzeci palec z tak zwanej "Łapy Diabła".
Do przejścia mieliśmy kilkanaście metrów a kroczyliśmy po trawie w kierunku wschodnim. 
Z pod naszych nóg w powietrze unosiło się miliony komarów, które akurat teraz najwidoczniej mają swój okres godowy. Złączone komarze pary za nadto nie przejmowały się naszą obecnością... 
Powoli podchodzimy do krawędzi klifu. Pod nami wyłania się następna skalna wnęka, gdzie na ścianach klifów mieszkają ptaki a w dole rozbijają się fale. Różnokolorowe skały dodają tylko uroku temu niesamowitemu miejscu. Jednocześnie chyba nie chcielibyśmy tutaj być zimą, gdy przeszywający wiatr wieje z wielką siłą a w skały uderzają tysiące ton litrów Atlantyckiej wody.
Rok po roku, z każdym uderzeniem fal, woda uderza w ściany zachowując się jak delikatny papier ścierny. Dzięki temu, choć bardzo powoli, skały ubywa. Jednocześnie górne warstwy wyglądają jak wielkie półki...
Najlepiej widać kąt klifu na tym zdjęciu. Kiedyś, gdy u podnóża ponownie ubędzie skały, a waga górnego odcinka będzie za duża, całość zawali się do wody. Tak jak pisałem wcześniej, już raz się to zdarzyło...
Ponownie musieliśmy zobaczyć Pazur Diabła. Obróciliśmy się więc i ruszyliśmy do poprzedniego miejsca, tym razem znacznie skracając sobie drogę. Przy okazji minęliśmy jakieś ruinki, które prawdopodobnie były jakąś dawną osadą lub być może zapleczem dawnego kościółka...

I ponownie z wielką przyjemnością patrzyliśmy na dawną część lądu, która ściśle związana jest z legendą o Świętym Patryku. 
Ten mały półwysep, zaznaczony na mapach jako Downpatrick Head, jest na pewno wyjątkowym miejscem. 
Wracając na parking, pożegnaliśmy jeszcze Świętego Patryka. 
Mapka sytuacyjna...
Koordynaty GPS:
 54°19'22.31"N   9°20'45.03"W

Post No.78: Krótka wycieczka w góry Wicklow

$
0
0
To będzie raczej króciutki post informacyjno - uzupełniający.
Takie posty będę nazywał w tytule Update, będą się one pojawiały od czasu do czasu, celem podania lub uzupełnienia informacji.
***
Dzisiaj odebrałem żonkę z pracy i postanowiliśmy jeszcze nie wracać do naszych czterech ścian. Ruszyliśmy na Wicklow a nasz wybór padł na Guinness Lake. Tak jak się spodziewaliśmy, w tych uroczych górach, położonych blisko Dublina, byliśmy praktycznie sami.
Słoneczny dzień oraz świeży, zielony kolor późnej wiosny a raczej wczesnego lata, tradycyjnie sprawiał, że panorama na góry Wicklow prezentowała się i Magicznie i wspaniale...
Pokonaliśmy kilkadziesiąt metrów, i już zobaczyliśmy Jezioro Guinnessa...
O jeziorze Guinness'a pisałem już rok temu. Tutaj.
I tak jak rok temu zauważyliśmy, że nad jeziorem zbudowano osadę, w której kręcono sceny do filmu Wikingowie,...
tak i w tym roku, rozpoczęto budowanie scenerii znanego serialu HBO.
Na razie etap budowy jest w fazie początkowej, lecz już może za tydzień, będziemy mogli zobaczyć całą osadę oraz łodzie wikingów zakotwiczone przy brzegu jeziora Lough Tay
My jednak delektowaliśmy się ciszą i widoczkami...
a było na co patrzeć...
A przy okazji chciałem Was poinformować, że już od Soboty, przez następne trzy miesiace otwarta jest Farma Motyli.
Farmę motyli również już opisałem. Tutaj
Zapraszam do obu miejsc!

Post No.79: Niespodzianka na Szlaku Czerwonym

$
0
0
W zeszłym roku opisywałem Szlak Niebieski, który zaczyna się tuż koło Opactwa Glandelough a który prowadzi wierzchołkami Gór Wicklow. 
W tym roku, gdy pogoda znacznie się poprawiła, postanowiłem przejść się Szlakiem Czerwonym, którego jeszcze  nie zdobyłem, a który ze wszystkich szlaków zaczynających się z Upper Lake, jest najdłuższy, wynosi on aż 11 kilometrów i prowadzi wzdłuż wzniesień Gór Wicklow.
Na szlak zaprosiłem również swojego kamrata z pracy, Mariusza, który moje zaproszenie ochoczo przyjął.
Gdy przybyliśmy nad Jezioro Upper Lake, od razu weszliśmy na szlak.
Maszerując raźno, podziwialiśmy wokół nas budzącą się do życia przyrodę.
Trafiliśmy chyba na najlepszy moment, gdy rozkwitające listki na drzewach są tak świeżo zielone...
Część, przez którą właśnie maszerowaliśmy, łączyła się ze Szlakiem Pomarańczowym, przez dobre kilkaset metrów...
To jeden z lepszych punktów panoramicznych szlaku. Z lewej wznoszą się sosny które rosnąc na zboczu, są dla turystów niedostępne. Gęste krzaki jagód i wrzosów uniemożliwiają jakąkolwiek próbę wejścia na zbocze. 
Z prawej natomiast, widoczna jest dolina Glandelough i jej zachodnie wzgórza.
Po pewnym czasie doszliśmy do rozwidlenia szlaków. 
Ten nasz, Czerwony, skręcał o 360 stopni a Pomarańczowy dalej prowadził prosto.
To właśnie tutaj, na tym zakręcie, mieliśmy najlepszy widok na Jezioro Upper Lake. 
Teren, jak na razie nie był technicznie zbyt trudny, ale wciąż mieliśmy pod górkę.
Kąt nachylenia nie był wielki, ale dawał się we znaki...
W czasie marszu rozglądaliśmy się ciekawie dookoła. Wiosna, po bardzo wietrznych i zimnych miesiącach budziła się do życia, co nas bardzo cieszyło. Bure i szare kolory powoli zostawały zastępowane przez inne, znacznie żywsze...
Znaleźliśmy nawet małe, torfowe bagienko. Tutaj w Górach Wicklow, niektóre z nich potrafią być bardzo niebezpieczne. Zawsze trzeba pamiętać o tym, że podłożem jest torf. Wciąż zdarzają się przypadki, że takie małe bagienne oczka wciągają, jak ruchome piaski, nieostrożne zwierzęta...
To chyba najlepszy dowód, aby zobaczyć co się kryje pod korzeniami traw i krzewów tutejszej roślinności: pod warstwą trawy znajdziemy tutaj tylko torf...
Chwile potem weszliśmy do lasu. Tabliczka w kopana tuż przy drodze informowała nas o tym, że weszliśmy na teren Parku Narodowego.
W samym lesie, pomimo licznych zakrętów oraz innych ścieżek, nie mamy możliwości aby się zgubić.
Co kilkadziesiąt metrów odpowiednie kierunkowskazy pilnują, aby turyści nie pobłądzili na tak wielkim leśnym obszarze.
Wydawało nam się, że przed nami jeszcze wiele do zobaczenia. Choć droga wciąż pięła się pod górkę, zanadto nie przejmowaliśmy się tym. Widoki przed nami zachęcały nas do wysiłku i krok za krokiem szliśmy tylko do przodu.
Niestety, czekały nas dwie niemiłe niespodzianki. Pierwsza to mgła którą zobaczyliśmy na wyższych wysokościach, do których niezmiennie podążaliśmy. Druga to karczowisko. Rozciągało się daleko hen, może z trzy kilometry do przodu, znacznie psując nam widoki.
To z powodu tej wycinki lasu Szlak Czerwony był nieczynny przez dwa lata.
Choć po lewej stronie nie było nic, oprócz ściętych pni, prawa prezentowała się znacznie lepiej.
Właśnie dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak gesty może być las:  bardzo nisko i gęsto zwisające korony drzew iglastych, uniemożliwiały przejście przez nie człowiekowi.
Chwilę potem byliśmy jeszcze bardziej zaskoczeni. Gdybyśmy musieli z jakiejś przyczyny przedzierać się przez tą gęstwinę, po pół metrze na pewno byśmy utknęli...
W dalszym ciągu parliśmy do przodu, wchodząc ponownie w strefę lasu. Po krótkim odpoczynku, w którym Mariusz uzupełnił witaminy, szliśmy dalej.
Zauważyliśmy, że nasze otoczenie troszkę się zmieniło. Pobocze wyglądało na bardziej "poszarpane", nie istniało coś takiego jak regularne zbocze a mech porastał wszystko dookoła, sprawiając jak byśmy weszli w świat jakiejś bajki...
Chwilę potem wyszliśmy na drugie karczowisko. Tutaj nasze widoki, dzięki mgle, znacznie się zmniejszyły. Może i dobrze, bo widok wyciętego lasu psuje nasz nastrój...
Powoli opuszczaliśmy leśny obszar. Teren się przerzedzał i gdyby nie mgła, prawdopodobnie zobaczylibyśmy więcej. Troszkę już odczuwaliśmy zmęczenie, lecz teraz byliśmy w połowie naszej wędrówki i musieliśmy kontynuować naszą eskapadę.
Wchodzimy na drewnianą kładkę.
Kiedyś służyły jako podkład torów kolejowych, dzisiaj pomaga turystom przejść przez trudny teren...
Gdyby nie kładki, suchą stopą byśmy tędy nie przeszli....
 ... po kilkunastu metrach kładka zniknęła i szliśmy traktem, udeptanym przez ludzką stopę.
Szczerze mówiąc, gdyby była większa mgła, moglibyśmy się bardzo szybko zgubić.
Oto chyba najlepsze zdjęcie, które udowadnia, jak góry potrafią być nieobliczalne.
 Na przeciw nas pojawił się turysta podążający tą samą trasą, lecz w odwrotnym kierunku. Zobaczyliśmy go w odległości może z około 30 metrów.
W tym miejscu się zawahałem.
Pojawił się znak o niebezpieczeństwie w postaci obecnych gdzieś obok nas klifów.
Mgła była dość gęsta, więc żadnych klifów nie widzieliśmy, więc nie wiedzieliśmy w którą stronę mamy iść tak, aby było to dla nas bezpieczne.
Po krótkim wahaniu, postanowiliśmy schodzić w dół, śladem wyschniętego strumienia...
Powoli opuszczaliśmy wyższe partie gór i dzięki temu z każdym krokiem, widoczność się poprawiała a tym samym również i nasze samopoczucie. Nie ukrywam, że było nam dziwnie, orientacja była znacznie utrudniona i jeszcze ten znak. Lecz pomimo poprawy warunków wizualnych, wcale nie było nam łatwiej. Musieliśmy bardzo uważać, gdzie stawiamy następny krok.
W końcu wyszliśmy na typowy górski szlak, gdzie szło nam się i łatwiej i przyjemniej.
 Oglądając się do tyłu, możemy zobaczyć miejsce z którego schodziliśmy.
Teraz widać znacznie więcej i już wiemy, że znak, który widzieliśmy wcześniej, nie kłamał...
Wzdłuż naszego szlaku co rusz ukazywały nam się wyrwy z torfem, które co jakiś czas podmywa strumień powstały w wyniku deszczu. Normalnie zdjęcia nie ukazują wielkości takowych, więc poprosiłem Mariusza, aby pozował w jednej z torfowych wnęk. I oto efekt:
Coraz bardziej zbliżaliśmy się do złączenia dwóch szlaków. Dotarliśmy teraz do skraju lasu, pod naszymi stopami mieniły się różnymi kolorami mokre głazy a obok świeży, zielony kolor wypierał zimowe barwy.
Nasze kroki, które stawiane były rozważne, znacznie nas spowolniły. Nie przeszkadzało nam to jednak, wiedząc, że zbliżaliśmy się do najbardziej widokowego punktu szlaków: Białego, oraz Czerwonego.
W końcu weszliśmy na część Szlak Białego.

Z przyjemnością patrzyliśmy na otaczające nas widoki. Matka Natura niezmiennie co roku maluje swój pejzaż, który dzisiaj, możemy całkiem z bliska obejrzeć sami.
Choć w zasadzie widzieliśmy nasz parking, to jeszcze nam sporo zostało do przejścia...
Nie martwiliśmy się tym, gdyż było na co popatrzeć.
Zbudowane kładki, znacznie ułatwiały poruszanie się. Zlikwidowane podkłady z nieczynnych torów, znalazły swoje nowe przeznaczenie. Dzięki nim, zminimalizowano możliwość kontuzji a każdego roku, turyści z całego świata mogą podziwiać to samo co my dzisiaj.
Gdy zobaczyłem pierwszy raz ten punkt widokowy, zatrzęsły mi się kolana.
Nie mogłem uwierzyć, że tuż nad skrajem klifu ktoś zbudował punkt obserwacyjny dla turystów przemierzających Szlak Biały. Parę lat temu miałem obawy czy barierka wytrzyma napór ciekawskich, lecz obawy najwidoczniej były płonne...
Ustąpiliśmy miejsca następnym chętnym widoków, którzy nawiasem mówiąc byli Polakami.
Czasami mam wrażenie, że tylko My zwiedzamy ten kraj :)
Punkt ten został zbudowany w wyjątkowym miejscu.
 Położony nad skrajem klifu, umożliwia nam obejrzenie panoramy doliny.
Z lewej można zobaczyć panoramę wodospadu oraz część Szlaku Białego...
... z prawej natomiast panoramę Jeziora Górnego, na mapach zaznaczonego jako Upper Lake.
W końcu dotarliśmy do złączenia Szlaku Czerwonego/Białego ze Szlakiem Niebieskim.
Jeszcze rok temu nie było drewnianych kładek, prowadzących poprzez gęsty las na sam dół doliny.
Teraz kładka istnieje i na pewno będzie sporym ułatwieniem dla osób, które przemierzają szlak Niebieski
Oto zdjęcie z zeszłego roku:
A oto tegoroczne zdjęcia.
To chyba jeden z lepszych momentów na szlaku.
Ma się wrażenie, że kładka prowadzi wprost do jeziora...
 I gdy tak podziwialiśmy widoki, spoglądając często na lewo, nie zauważyliśmy, że na wprost nas, jeszcze dość daleko, coś poruszało się wśród wrzosów. Dopiero po chwili zauważyłem jakie zwierzęta zaszczyciły swoją obecność przy kładce Szlaku Niebieskiego.
To Dzikie Kozy - potomki kóz, które setki lat temu uciekły lub zostały puszczone na wolność przez ich właścicieli. Z upływem lat stworzyły sobie własne stada i można je czasami spotkać w górskich rejonach Connemary, Gór Mourne i właśnie Gór Wicklow.
W pierwszym odruchu spanikowałem: nie sądziłem, że spotkamy te zwierzaki, choć gdzieś w internecie fotki widziałem, więc starałem się szybko zmienić obiektyw na większy, póki nie spłoszymy tych zwierząt. Zacząłem się skradać, jak jakiś Indianin, lecz zupełnie niepotrzebnie.
Okazało się, że nasze fotograficzne obiekty wcale nie boją się ludzi a na nasze zbytnie podejście reagują spokojnym odejściem.
Jeszcze dwieście lat temu, naturalnym drapieżnikiem dzikich kozic były wilki, ale tych, jak wiadomo już w Irlandii nie ma. Więc żyją sobie spokojnie w stadach, a co roku na wiosnę, przychodzą na świat młode.
 Niestety żywot dzikich kóz jest dość krótki: dorosłe osobniki dożywają do około 8 lat.
Polować na nie nie wolno, lecz gdy stado jest zbyt duże i jeśli powodują znaczne szkody w gospodarstwach, obgryzając na przykład sadzonki młodych drzewek, pracownicy leśni mają zgodę na odstrzał kilku sztuk. Ilość stada jest stale monitorowana.
 Nie często trafia się taka okazja, aby ustrzelić parę fotek. Na szlaku niebieskim byłem już może z dziesięć razy, ale nigdy Dzikich Kóz nie widziałem. Więc naciskałem spust migawki aż zabolał mnie palec...   :)
Ruszyliśmy dalej.
W końcu zbliżyliśmy się do Czarcich Schodków. Tak je nazwałem i nie bez powodu.
Stopni jest wiele: aż 578!!!
My schodzimy w dół, więc nie jest to jeszcze tak bolesne, jak wchodzenie .
Jednak kolana i łydki pod koniec trasy nieźle nas bolały.
Gdy pokonaliśmy wszystkie stopnie, nasza wycieczka się zakończyła.
Przeszliśmy 11 kilometrów, zobaczyliśmy Dzikie Kozy, mieliśmy trudne warunki wizualne ale to wszystko pokonaliśmy.
Tym samym za towarzystwo dziękuje Mariuszowi. To był fajny dzień!!!!....
A oto Nasza mapka, przebytej przez nas trasy:



Post No.80: Nietypowy Park - Indian Skulpture Park

$
0
0
Niestety, wiele razy mijaliśmy ten Park, nic nie wiedząc o jego istnieniu a jednym z powodów było to, że Park ten, czynny jest tylko od czerwca do połowy września.
Inna sprawa, że tabliczki informujące są, moim zdaniem, za małe i schowane za żywopłotem, więc łatwo je można przegapić.
Lecz w końcu nadszedł dzień, gdy skręcając mocno w lewo, wjechaliśmy na mały parking a tym samym na teren Parku.
Sam parking zmieści może do dwunastu aut.
Nie będę ukrywał, że forma zapłaty za wizytę w Indian Skulpture Park, lekko nas zaskoczyła.
Należną kwotę, należy wrzucić do otworu wyżłobionego w jednej z desek, stojącej przy parkingu, drewnianej budki.
Nie ma ani kasjera, ani kamer. Coś dziwnego się tutaj działo...
Samo wejście do Parku wywołuje u nas lekki uśmiech, zresztą każdy nowo przybyły ma takie same odczucia.  Zresztą zobaczcie sami....
Brama do raju, obiekt westchnień mężczyzn, symbol seksu oraz początek życia.
Nad wejściem, zwisa wąż jakby chciał wskoczyć na nowo przybyłych, lub swoją obecnością odstraszyć...
  Osobom stojącym przed bramą przypatrują się dwie rzeźby: z jednej strony postać hinduskiej kobiety, z drugiej postać słonia, sprawiającego wrażenie sytego i rozbawionego z reakcji nowo przybyłych...
W końcu nietypową bramę przekroczyliśmy. W pewnej odległości, tuż za nią, czekał na nas mały słonik.
Mały słonik, symbol szczęścia po przekroczeniu symbolu seksu i macierzyństwa...
Symbol za symbolem...
Tuż za nim stoi, wykonany z granitu, posąg Ganesh.
 Ganesh to symbol hinduskiego Bóstwa o ludzkim ciele z głową słonia, które uważane jest za bardzo mądre. Bóstwo te czczone jest przez setki milionów Hindusów na całym świecie a jego głównym zadaniem jest w razie kłopotów, wygładzenie ścieżki życiowej.
Praca nad rzeźbą trwała cały rok.
Pięciu hinduskich rzemieślników-artystów nadało jej kształt a potem zaczęli polerować rzeźbę aż do ostatecznego, dzisiejszego wyglądu.  Sama waga rzeźby wynosi około 2-óch ton.
Żeby zobaczyć wszystkie atrakcje znajdujące się w Parku, musimy podążać wytyczonym szlakiem.
I tak maszerując nim, już z daleka zobaczyliśmy orkiestrę, złożoną z pięciu Ganesh, a każdy z nich trzymał inny instrument muzyczny... 
Do wygrywanej przez Ganesh melodii, tuż przed Ganeshową orkiestrą, zgrabnie tańczą dwie postaci.
 W orkiestrze uczestniczą Tabla Ganesh, uderzający rytmicznie w bębenki.
Tuż koło niego, grający na hinduskiej winie ( rodzaj gitary), Veena Ganesh...
Na hinduskim flecie przygrywa Flute Ganesh.
Wtóruje mu postać szczura, który hipnotyzuje swoją wygrywaną melodią węża, który pojawił się na biodrze Bóstwa...
Czwartym muzykiem Ganesh, jest postać grającą na hinduskich gitaro-skrzypcach...
a ostatnim z muzyków jest  irlandzki odpowiednik, PaddyGanesh, który przygrywa na kobzie.
Dodatkowo na swojej głowie przywdział irlandzki beret z trójlistną koniczynką...
Z pewnej odległości, na tańczące Ganesh oraz przygrywających muzyków, przypatruje się Wąż-Kobra.
W hinduskiej wierze wąż symbolizuje kobiece funkcje duchowości, mądrości, płodności i ....chaosu!
Wróciliśmy jeszcze raz do postaci muzykantów. Tańczące Ganesh, minęliśmy w pewnej odległości.
Nie chcieliśmy zanadto przeszkadzać w wykonywanym tańcu...
...wróciliśmy ponieważ zainteresowały nas postacie szczurów, towarzyszące muzykom, a które są bardzo ważne w hinduskich podaniach. Hindusi uważają szczury za stworzenia bardzo mądre i inteligentne oraz wierzą, że następnym wcieleniem szczura będzie człowiek, więc starają się szczurom już za szczurzego życia przypodobać. W Indiach normalnością jest fakt, że szczury dokarmia się różnymi specjałami, a nawet istnieje specjalny klasztor, w którym oddaje się tym małym ssakom cześć.
I może dlatego, każda z postaci Ganesh ma swojego towarzysza - szczura:
przy PaddyGanesh jest szczur ubrany w europejskie ubrania, który słucha irlandzkiej kobzy...
... mamy również postać zadumanego szczura... 
... mamy też postać szczura, pracującego na laptopie...
... oraz szczura, który na uszach ma słuchawki od walkmana.
Cóż, technologiczny postęp widać również w hinduskich wierzeniach i symbolach...
Prace nad wszystkimi rzeźbami Ganesh, trwały 9 lat.
Powstały one w Indiach i specjalnym transportem przybyły do Dublina.
***
Ruszamy dalej. 
Udajemy się zgodnie z kierunkowskazami i wkraczamy w prześliczny lasek, bardzo przypominający nasze polskie lasy.
W środku czujemy cudowny zapach, jakby gdzieś w pobliżu rósł kwiat konwalii.
Rzeźby umieszczone w lesie, oraz  ścieżka, która prowadzi od rzeźby do rzeźby, ma swoje znaczenie:
 Las symbolizuje ludzki umysł: wielki i niezbadany. 
Leśna ścieżka to Nasza droga życiowa: nigdy nie wiemy dokąd nas poprowadzi. 
Rzeźby, które znaleźliśmy w tym lasku, symbolizują siedem stanów naszego umysłu. 
"Początkowe Przebudzenie"
To nazwa pierwszej rzeźby, którą odkryliśmy podążając leśnym traktem
Rzeźba ta ma w sobie coś przerażającego i nietypowego a jednocześnie również i fascynującego.
To postać dziecka, które stara się uwolnić z trzymającej go szponiastej dłoni.
Trzymająca dłoń, która gnije sama w sobie, reprezentuje "Przeszłość".
Dziecko, które stara się wyrwać, reprezentuje "Jutro".
Przesłanie jest proste: nikt nie ma przyszłości w przeszłości...
Ciężko zrozumieć a jeszcze ciężej opisać znaczenie drugiej rzeźby, którą zobaczyliśmy wkrótce potem.
 W wielkim skrócie: kobieta nie powinna być sama, czeka na kogoś kto ją spełni, choć spełnienie trwa krótko. Kobieta funkcjonuje najlepiej z kimś jako całość, uzupełnienie własnego ja, które się wciąż zmienia. Dlatego ponownie czeka na nowe spełnienie się i tak w kółko, raz za razem...
Zawiłe nieprawdaż?
W jakiś sposób sami to rozumiemy, choć patrząc na rzeźbę, może troszkę inaczej.
Kobieta-Waż kusi swoim pięknem, dążąc do swojego spełnienia. Łono rozkoszy przyjmuje tego, który rozkoszy pragnął.
Ale pragnący jeszcze nie wie, jaki los go wkrótce czeka...
Pragnący wkrótce odkrywa zamiary Kobiety-Węża, ale już jest za późno.
Ta swoją szponiastą dłonią zbyt mocno trzyma swoją ofiarę...
Opuszczamy te miejsce.
Nie chcemy patrzeć na to, co się za chwile stanie.
Jeszcze dobrze nie ochłonęliśmy a już po chwili nowa rzeźba wprawia nas w zaskoczenie...
Rzeźba przedstawia stan psychiczny mężczyzny, który nie chciał lub nie mógł osiągnąć swojego celu.
Własna twarz rozcięta przez samobójczy czyn...
Ktoś popycha go do tego czynu. Ten ktoś, to własne ja, którego się kurczowo trzyma...
Wkrótce potem zobaczyliśmy rzeźbę, która Nas wręcz przestraszyła.
"Przewoźnik".
"Przewoźnik" to osoba, która płynąc w łódce, widzi brzeg ale nie może go osiągnąć.
Trzymając się kurczowo swojej tonącej łódki, wydaje z siebie ostatni krzyk...
To synonim osoby, która traci kontakt z rzeczywistością.
Straszna rzeźba...
Tytuł następnej rzeźby jest jak tytuł jakiegoś horroru:
"Ciemna strona duszy"
 Znaczenie w skrócie: jeśli człowiek jest w najlepszym wieku do pracy, a tej nie ma, człowiek doświadcza wtedy wielkiej pustki.
Każdy przeszedł przez taki stan ducha, lecz nie każdy z niego wychodzi.
W tym miejscu, ktoś zawiesił kolorowe chorągiewki w nieznanym języku, przypominające literki rodem z Pakistanu.
Choć nie znamy prawdziwych przyczyn obecności chorągiewek, na pewno wisiały tam nie bez powodu.
Nasz umysł potrafi tworzyć: rzeczy małe lub duże, w zależności od chwili.
I chyba takie właśnie przesłanie możemy znaleźć w zbiorze następnych rzeźb, które znaleźliśmy podążając wytyczoną ścieżką...
Wkrótce wkraczamy na otwarty teren.
 Nasz trakt prowadzi teraz wokół dwóch stawów, które musimy obejść.
Na środku jednego z nich, na maleńkiej wysepce, widzimy małą białą konstrukcję, coś w rodzaju małej świątyni.
Chyba możemy to sobie wytłumaczyć jako moment, w którym się modlimy: to chwila, w której tak na prawdę jesteśmy sami, jak na bezludnej wyspie, do której nikt z naszego otoczenia nie ma bezpośredniego dostępu....
Na drugim wodnym oczku, posąg Shivy.
Odnosimy wrażenie, że Shiva unosi lekko nad taflą wody.
 Reprezentuje osobę dorosłą, która pokazuje jak żyć pełnią życia , jak delektować rzeczywistość w najbardziej trywialnych chwilach , pozostając w pełni dostosowanym do kosmicznych i metafizycznych wymiarów.
Życie Shivy nie przewiduje ostatecznego i trwałego rozwiązania, bez syntezy nie ma równowagi , bez odpoczynku nie ma spokoju. Wyraża świadomość, że prawdziwy świat, Samsara, wynika z oddziaływania dynamicznego, który tworzy porządek z chaosu.
 Zamrożony moment działania, bez względu na jej kształt, jest doskonały, prawdziwy, rzeczywisty.
Niestety, ta chwila nie może trwać wiecznie.
Na naszej drodze pojawił się "Nirvana Man".
To następna rzeźba, wyrażająca stan naszego umysłu: oderwanie się. 
To jeden z niewielu momentów, gdy człowiek potrafi oderwać się od bólu zewnętrznego i wewnętrznego.
Nirvana czytaj: zero stresu = zero ciepła, to stan, w którym wewnętrzny ogień gaśnie.
Trzeba przyznać, że figura oddaje w stopniu wręcz doskonałym taki stan.
Tym samym zatoczyliśmy w lesie kółko i zmuszeni jesteśmy jeszcze raz spojrzeć na "Przewoźnika".
To również, jakby ostrzeżenie, że gdyby stan naszego umysłu, który reprezentuje Nirvana Man przedłużał się, możemy stracić kontakt z rzeczywistością i sami stać się "Przewoźnikami".
Wkrótce potem wkraczamy na polankę.
Na środku polanki, wprost z ziemi wystaje palec. To oczywiście rzeźba.
Przesłanie, napisane po angielsku, wygrawerowane na paznokciu jest proste: stwórz coś lub umrzyj.
W końcu po to człowiek posiada umysł, aby coś wymyślić a palce, aby coś stworzyć...
Rzeźba ta, nie jest mała. Gdy przy niej stanąłem, nawet nie sięgałem do pierwszego jego zgięcia.
Na tym praktycznie kończy się zwiedzanie Parku. Odwiedziliśmy tym samym psychiczne stany człowieka, które niektórzy z nas doświadczyli lub doświadczą w przyszłości. 
Postanowiliśmy jeszcze odwiedzić Craft Shop, który znajduje się tuż przy wyjściu z terenu Parku.
W środku możemy obejrzeć wystawę zdjęć, które ukazują każdy etap tworzenia figur Gandesh, postaci człowieka z głową słonia, a które widzieliśmy na samym początku wycieczki.
 Tak jak pisałem wcześniej, projekt realizowany był w Indiach a pracowało przy nim wiele osób.
Pracę zaczęto od wydobycia odpowiedniego głazu. 
Do tego celu użyto prymitywnych narzędzi, co zresztą widać na zdjęciu:
Pracownicy fizyczni, za swą ciężką pracę otrzymywali pensję, w wysokości 1€ za dzień pracy!!!
Następnie wielki głaz przetransportowano ciężarówką do miejsca, w którym zostanie poddany obróbce...
Tam rozpoczęto długotrwałe i żmudne prace nad nadaniem odpowiedniego kształtu.
Wraz z upływem czasu, powoli wyłaniały się znane nam kształty...
Aby zdążyć z terminem, pracowano również nocą, przy bardzo kiepskim oświetleniu.
Na dodatek Bóstwo Ganesh miało bardzo wiele detali w postaci różnego rodzaju bransolet i sznurków, co przy pracy w kamieniu, wymagało wiele uwagi i cierpliwości od rzemieślników...
Tak jak wspomniałem wcześniej, przy każdej rzeźbie pracowało parę osób.
Gdy prace zostały ukończone, wszystkie rzeźby zostały odpowiednio zabezpieczone i spakowane do drewnianych skrzyń. Następnym miejscem docelowym był Dublin...
W Craft Shopie możemy zostać właścicielami oryginalnych przedmiotów pochodzących z Indii.
Są do kupienia, na przykład, miseczki z kolorowymi ozdobieniami, służące do rozdrabniania kuchennych przypraw:
...czy też obrazy z tańczącymi Ganesh...
...kartki pocztowe z różnymi hinduskimi Bóstwami...
...oraz różnego rodzaju paciorki, zdobienia, kolczyki czy też małe figurki.
Indian Skulpture Park to doskonałe miejsce na wypoczynek.
Zresztą chyba już ktoś, znacznie wcześniej, odkrył to przed nami.
Nasza wycieczka się kończy.
Jesteśmy pod wrażeniem rzeźb i ich znaczenia. Czy warto zobaczyć Park na własne oczy, decyzję zostawiam Wam. Tylko pamiętajcie: Park czynny jest do połowy września.
Oficjalna strona Parku:
http://www.victoriasway.eu/
Koordynaty GPS:
 53° 5'8.55"N   0  6°13'10.99"W


Post No.81: Wzgórze Waymont

$
0
0
Zwiedzając plaże Półwyspu Dingle, postanowiliśmy w końcu wejść na jakieś wzgórze.
Choć istnieją szlaki prowadzące szczytami wzdłuż samych gór, położonych tuż przy Oceanie, naszym zamiarem było znalezienie czegoś mniejszego, lecz nie mniej efektywnego. I w  końcu takowe znaleźliśmy: 
to malutkie wzgórze umiejscowione na niewielkim cypelku - Waymont.
Szczerze mówiąc już kilka razy przejeżdżaliśmy koło tego cypelka i ani razu nawet nie pomyśleliśmy, aby choć na chwilę się zatrzymać. Być może dlatego, że za każdym razem byliśmy zauroczeni otaczającymi nas widokami... Jednak dzień wcześniej, choć pogoda była taka sobie, wzdłuż drogi R559, którą właśnie jechaliśmy, widzieliśmy wielu ludzi po obu stronach jezdni.
 I tak na przykład, od lewej zobaczyliśmy grupę osób, stojących nad brzegiem klifu, którzy prawdopodobnie profesjonalnym sprzętem, fotografowali  znaną wyspę Blasket Island. 
Już dzień później, postanowiliśmy dowiedzieć się, co nas takiego omija i zostawiliśmy auto na poboczu.
Ruszyliśmy przed siebie drużką którą, jak widać, wydeptało wiele osób...
Choć tego nie widać na zdjęciu, po drugiej stronie drogi R559 istnieje małe wzniesienie.
Słowo "małe" traci znaczenie, gdy na szczycie tym, dzień wcześniej pojawił się jakiś turysta. 
Z każdym naszym krokiem zwalnialiśmy. 
Powodem nie było zmęczenie, lecz widoki, które się nam wyłaniały.
Jeszcze wczoraj, w tym miejscu stali fotografowie...
Ich celem była, tak jak pisałem wcześniej, Blasket Islands. 
Zależnie od pogody panującej na Półwyspie Dingle, wyspa ta wygląda mrocznie, tajemniczo i przerażająco...
... lub też, gdy słońce przeważa nad chmurami, wygląda pięknie i bajkowo.
Gdziekolwiek nie spojrzeliśmy, widoki urzekały. 
Irlandia - przepiękny kraj w promieniach słońca, które niestety tak rzadko ogrzewają ten kraj.
Gdyby tylko było mniej deszczu, chyba nikt by stąd na wakacje nie wyjeżdżał...
Pobliskie skały, widoczne z miejsca w którym właśnie byliśmy, miały nieregularny brzeg.
Nawet z tej odległości, widzieliśmy jak woda i wiatr wyrzeźbiły swoje wzorki na tym twardym materiale. 
Byliśmy coraz bliżej najwyższego wzniesienia wzgórza Waymont...
... a tuż przed nim, znaleźliśmy kopczyk zbudowany z kamieni.
Każdy, kto zdobywa jakiś szczyt w Irlandii, nawet ten najmniejszy, dorzuca swój kamyczek, kamyk lub kamień. Nie będę ukrywał, że wysokość i wielkość kopczyka zdumiała nas. Nie sądziliśmy, że przed nami w tym miejscu było tak wielu turystów. Oczywiście do kopczyka, dorzuciliśmy nasz kamyczek...
Stojąc na samym krańcu cypla, podziwialiśmy wszystko dookoła nas.
Sami oceńcie czy nie jest to piękne miejsce?
Chyba już rozumiemy, dlaczego słynny Irlandzki Olbrzym z Giants Causeway, wybrał te miejsce na swój wieczny sen...
Mapka z lotu ptaka:
Koordynaty GPS:
 52° 9'0.64"N    10°27'58.56"W

Post No.82: Titanic Museum, Belfast - Suchy Dok i Stacja Pomp

$
0
0
Wraz z budową najsławniejszego statku na świecie, Titanica, oraz jej siostrzanych jednostek Olympic i Giantic, powstała potrzeba wybudowania suchego doku, który musiał pomieścić tak ogromne statki.
Zadaniem suchego doku jest dokonanie napraw kadłuba poniżej linii wodnej, lub jak w przypadku Titanica, uzupełnienie wyposażenia nowo wybudowanego statku.
Stworzenie odpowiedniego doku już na samym początku planowania nastręczyło wielu trudności.
Zatrudniono sztab architektów, którzy musieli znaleźć odpowiednie rozwiązania z tematu wielkości, głębokości, systemu nalewania i spuszczania wody z doku, czy też specjalnej bramy, która pozwoliłaby wytrzymać napór wody, a przez którą tak wielki statek musiał przepłynąć.
Architekci zdali egzamin na piątkę z plusem. Dzięki nim powstał najnowocześniejszy, w owym czasie, suchy dok z najnowocześniejszymi rozwiązaniami technicznymi na świecie. Ich pracę należy docenić tym bardziej, że w tamtych czasach nie było komputerów .
Wszystko obliczano i planowano na zwykłych kartkach papieru....
Ale może od początku...
Odległość pomiędzy Muzeum Titanic'a a Suchym Dokiem jest na prawdę niewielka.
Spacerkiem dystans można przejść w 15 minut a samochodem w 4.
Z parkingu ruszyliśmy do Visitor Centre i przy okazji, mogliśmy zobaczyć zakotwiczony stary lekki krążownik Królewskiej Marynarki Wojennej "HMS Caroline", który służył w czasie I wojny światowej. W trakcie drugiej wojny, służył jako siedziba Royal Navy w Belfaście.
Być może wkrótce, po pokładzie "HMS Caroline" spacerować będą turyści, gdyż statek został ujęty w planach jako obiekt Dziedzictwa Narodowego i zbierane są fundusze, aby ten wysłużony okręt przywrócić do odpowiedniego stanu by służył jako okręt - muzeum.
Po paru następnych krokach, ujrzeliśmy wejście do budynku Stacji Pomp.
Pomieszczenie, w którym teraz się znajdowaliśmy, służyło wcześniej jako stołówka pracownicza oraz biuro Stacji Pomp. Gdy okazaliśmy bilety, zakupione wcześniej w Muzeum Titanica, mogliśmy otworzyć drzwi znajdujące się obok lady.
W pierwszym pomieszczeniu troszkę zadziwił nas niebieskawy kolor ścian a na dodatek okazało się, że kolor ten jest kolorem oryginalnym,
Tą wielką przestrzeń możemy nazwać sercem Stacji Pomp, bowiem to tutaj, na niższej kondygnacji, znajdowały się pompy wodne, które służyły do wpompowania odpowiedniej ilości wody do doku.
Było ich trzy i były na prawdę wielkie.
Jak wielkie, można zobaczyć dzięki specjalnym makietom, imitujących wielkość człowieka.
Właśnie taka makieta znajduje się w prawym dolnym rogu pomieszczenia.
Niestety, choć istnieją schodki prowadzące do pomp, turyści nie mają tam wstępu.
Gdy do Doku miał wpłynąć statek na naprawę uszkodzeń, uruchamiano pompy, dzięki którym dok wypełniał się wodą. Prędkość przepływu wody była niesamowita i liczby nawet w dzisiejszych czasach robią wrażenie: w ciągu 100 minut, wypełniano dok pojemnością 21.000.000 galonów wody. Galonów!!!
To razem 77.700.000 litrów wody, lub inaczej: w ciągu 100 minut można było wypełnić wodą 388.500
domowych wanien o pojemności 200 litrów.
Idąc w kierunku następnego pomieszczenia, natrafiamy na tablicę kontrolną, sterującą pompami.
Tablicę kontrolowały dwie osoby, regulując ciśnienie jak również ilość przepływu wody.
Dzięki ilościom przycisków, maszyna została nazwana "Pianinem".
W drugim pomieszczeniu ujrzeliśmy specjalny film, stworzony z myślą dla turystów. Szczerze mówiąc był na prawdę ciekawy. Pokazywał sposób działania pomp oraz całego doku. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że pompy wodne działały dzięki parze, która była wytwarzana w 8 paleniskach a paliwem był węgiel. Ponadto na zewnątrz budynku, w którym się znajdowaliśmy, zbudowane zostały dwa kominy, które niestety do dzisiejszych czasów się nie zachowały. Zostały zburzone w dniu, kiedy kotły zostały zastąpione przez silniki Diesla.
W jednym z mniejszych pomieszczeń, istniał "kantorek" na narzędzia.
Wejście jest oszklone, aby niektóre z eksponatów nie zginęły w dziwnych okolicznościach...
W końcu wychodzimy na zewnątrz.
Machinalnie przyspieszyliśmy kroku, aby jak najszybciej zobaczyć wielkość doku.
To co ujrzeliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Dopiero tutaj, w tym miejscu, mogliśmy zobaczyć naocznie prawdziwą wielkość, a raczej długość Titanica, który tutaj dokował.
Przed naszymi oczami, po prawej stronie, ukazał się przód doku.
Właśnie od przodu doku zaczyna się zwiedzanie tego znanego miejsca.
 Z pozycji oznaczonej numerem 1, widać prawdziwą wielkość doku:
259 metrów długości!!!
Turyści, którzy przybyli przed nami, a którzy zdążyli zejść na dno doku, wyglądali stąd jak chodzące mrówki. Na środku basenu widać specjalne podpory, na których opierał się każdy statek, wpływający tutaj na naprawy. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić pewną sprawę: wpływał to dużo powiedziane. Statki były raczej wciągane za pomocą liny i kabestanu, gdzie ten ostatni obracał się nawijając linę i tym samym przyciągał statek ku początkowi doku.
Podobne zadanie miały kabestany umieszczone po bokach doku...
Powoli przesuwamy się dalej. Jesteśmy niemalże w tym samym punkcie, w którym kiedyś, ktoś wykonał te zdjęcie ...
Co chwila patrzyliśmy przez barierki na widok znajdujący się w dole.
Wciąż ciężko nam było uwierzyć, że jesteśmy w miejscu, które również powstało dzięki budowie Titanica...
Sto lat temu, ten najsławniejszy statek wpłynął tutaj, gdy etap budowy pozwalał na wykończenie wnętrz. Na zdjęciu poniżej widać, jak wiele lin i kabli zwisa z pokładu statku...
Tabliczki informacyjne pomagają nam wyobrazić sobie ogromom statku.
I tak na przykład w miejscu w którym jesteśmy teraz, znajdował się pierwszy komin Titanica.
Oprócz podanego miejsca, na tabliczkach podane są proporcje doku: np gdyby rozstawić wzdłuż doku Londyńskie autobusy, zmieściłoby się ich aż 26!!!
W doku zmieściłby się cały londyński Big Ben, lub też dwanaście największych pływających ssaków na Ziemi: Płetwale Błękitne. Z bardziej przy ziemskich przykładów: ustawionych wzdłuż doku, jedna przy drugiej,  zmieściłoby się 56 taksówek!
W końcu znaleźliśmy się na końcu doku, przy bramie dokowej.
Brama ta ważyła 1,000 ton i musiała wytrzymać napór wody z zatoki, gdy dok był suchy.
Brama ta sprawiła wiele kłopotów architektom.
Nie za bardzo wiedziano jaki zastosować system otwierania tak ciężkiej zapory ale w końcu wymyślono sposób niezwykle prosty: w specjalnym okrągłym cylindrze, znajdował się ogromny blok betonu.
Blok ten zostawał podnoszony przez ciśnienie wytwarzane przez kotły, wewnątrz zegarowej wieży. Cylinder, który znajdował się pod betonowym blokiem, wypełniał się wodą.
 Gdy zaistniała potrzeba, betonowy blok opuszczano a ciśnienie wody, wytworzone przez opadający blok wykorzystywano jako energię silnika i właśnie w ten sposób uruchamiano bramę oraz kabestany.
Cylinder z lewej strony.
Decydujemy się zejść na dno doku.
 Schody prowadzące na dół, są specjalnie zbudowane przy bramie, aby turyści mieli okazję zobaczyć bramę z bliska.
Przyglądając się znacznie  bliżej bramie, widać na niej upływający czas...
Tuż przy bramie ułożono kamienie balastowe, które obciążały bramę, gdy dok był suchy.
Bloczków tych było znacznie więcej...
Natomiast w rogach doku istnieją do dziś, wygrawerowane w betonie numery oznaczające ilość wlanej do doku wody.
Chyba właśnie te zdjęcie odzwierciedla wielkość bramy....
To tutaj powstało najsłynniejsze zdjęcia Titanica:
http://joemonster.org/art/27438
http://joemonster.org/art/27438
Statek opierał się na specjalnych żeliwnych bloczkach, które zachowały się do dziś a które zwano bloczkami kilowymi . Bloczki ustawiano ręcznie przez dwie osoby, dzięki hakom które trzymały w rękach i otworom na nie, znajdujące się w bloczkach.
Wysokość oraz odległość pomiędzy poszczególnymi bloczkami ustalał "Master Keel", coś w rodzaju Kierownika, który obliczał odstęp pomiędzy bloczkami w zależności od tonażu statku.
Na zdjęciu powyżej widać, że takowe bloczki były ustawione bardzo blisko siebie.
W czasie zalewania wodą doku, cztery osoby schodziły na dno, sprawdzając czy bloczki się nie przesunęły. Ponadto na bloczkach znajdowały się drewniane belki, które chroniły kil statku przed uszkodzeniem, gdy statek osiadał na tym specjalnym podkładzie.
W czasie naszego zwiedzania, z głośników rozlegały się dźwięki uderzeń młotków stwarzając nam złudne wrażenie, że jesteśmy świadkami prac stoczniowych.
Oto filmik:
W końcu dotarliśmy do końca doku i obejrzeliśmy się do tyłu.
Betonowe schodki, widoczne na ścianach od połowy głębokości doku, były przeznaczone na specjalne drewniane belki, które podtrzymywały kadłub statku z obu stron doku.
Wracając na górę, po prawej stronie doku znajdują się tory, po których poruszał się dźwig żurawiowy.
Dostarczał on na statek wszelkie potrzebne narzędzia i materiały.
Mieliśmy również okazję zobaczyć jakimi narzędziami operowano w doku...
Na prawo od nas, stworzono specjalną makietę dziobu Titanica. Do zbudowania tej cześć statku zastosowano oryginalne narzędzia i technikę budowy, które zastosowano przeszło sto lat temu.
Wewnątrz widać wręgi statku oraz nity łączące poszczególne sekcje statku...
Makieta ma na celu pokazanie każdemu turyście wielkość Titanica.
Nasza wycieczka dobiega końca.
Jeszcze raz spojrzeliśmy na dok, w którym kiedyś stał Titanic na krótko przed swoją pierwszą, jak również i ostatnią podróżą...
Odwiedziliśmy miejsce, które zostało wpisane w rejestr Dziedzictwa Narodowego Irlandii.
Kiedyś Suchy Dok niszczał i wyglądał tak:
http://www.titanic-titanic.com/
http://www.titanic-titanic.com/
http://www.titanic-titanic.com/
Dziś, choć może nie tak wielu jak w Muzeum Titanica, odwiedzają te miejsce turyści.
Tylko tutaj można naocznie przekonać się jak wielki był ten statek.
www.joemonster.org
Oficjalna strona Doku i Stacji Pomp:

http://www.titanicsdock.com/

Koordynaty GPS:
54°36'49.38"N     5°54'1.19"W

Post No.83: Jedyny Kanion w Irlandii

$
0
0

Odnalezienie tego tajemniczego kanionu zajęło nam trochę czasu.
Piszę "tajemniczego" gdyż nie wszyscy o nim wiedzą. Ukryty wśród pól, położony na prywatnej ziemi, dość długo stawał się "niewidzialny" dla turystów. Nam się w końcu udało, choć nie było łatwo, gdyż dostanie się latem do tego miejsca to prawdziwe wyznanie.
Ale może od początku...
Dwa lata temu zobaczyłem w internecie jedno ze zdjęć, które mnie zainspirowało i zachwyciło zarazem.
Co ciekawe, autor zdjęcia podawał, że miejsce te znajduje w Irlandii !!!...
www.sligotown.net
Zacząłem poszukiwania: przeszukiwałem każdą możliwą stronę, jednakże w owym czasie w internecie istniały tylko dwa zdjęcia tego kanionu, bez dokładnych namiarów.
Choć udało mi się kanion namierzyć,  miałem pewność tylko w 50%, że to te miejsce.
Nie zastanawiając się długo, wybraliśmy się tam, ale na miejscu okazało się, że Kanion ten znajduje się na ziemi prywatnej i nie miałem odwagi na ten teren wejść.
W trakcie poszukiwań nawet zbliżenie w Google Map nie wiele mi pomogło...
Jednakże w tym roku, przejeżdżając tuż przy domniemanym miejscu, postanowiliśmy dokładnie sprawdzić nasze przypuszczenia, tym bardziej, że na stronach internetowych pojawiło się więcej zdjęć, a tym samym potwierdziło się, że można tam wejść.
Akurat w momencie, gdy zostawiliśmy samochód, pojawiła się właścicielka ziemi i udzieliła nam pozwolenia  wejścia na jej teren. Był to dobry znak, gdyż nie dziwiła się, że jakiś "Kanion" istnieje...
 Po przejściu kawałka polnej drogi, przeskoczyliśmy przez płot z drutu kolczastego.
Tym samym zagłębiliśmy się w gąszcz krzewów. Drużka, która była ledwo widoczna, pokazywała nam kierunek - przynajmniej taką mieliśmy nadzieję...
Nigdy nie przechodziliśmy tak krótki odcinek drogi, przez tak długi okres czasu...
Muchy, muszki, konary przez które musieliśmy skakać, ślizgając się na błocie, kolce jeżyn i pokrzywy... 
To wszystko razem powodowało, że trzy razy wątpiliśmy, czy to jest te miejsce.
Chcieliśmy nawet wracać...
W kryzysowej sytuacji, gdy już głośno rozmawialiśmy o powrocie, zauważyłem w błocie ślady butów.
To przekonało nas aby jeszcze trochę, podejść do przodu.
I tak po 45 minutach zaczęliśmy widzieć jak gąszcz krzaków i drzew się przerzedza a boki naszej ścieżki zaczęły wypełniać skalne ścianki.
Z każdym naszym krokiem, wysokość kanionu powiększała się, a my coraz bardziej byliśmy oczarowani tym miejscem. 
Było tutaj jak w dżungli: duszno, parno i jakoś tak nieziemsko.
 Miejsce było magiczne i zostawione samo sobie, żadnej ingerencji człowieka, żadnych śmieci.
Zero wiatru, sama cisza oraz śpiew ptaków, które tak obco w tym miejscu brzmiały. W jakiś sposób poczuliśmy się tak samo, jak główny bohater w filmie "Avatar", gdy zobaczył las nocą...
Paprocie, zwiędłe liście i mech. Powietrzu czuć było wilgoć, słońce prześwitywało tylko w niektórych miejscach.
Trzymaliśmy się bliżej ścian, gdyż środkiem, ze względu na błoto nie mogliśmy normalnie przejść.
Na zdjęciu poniżej widać jak wysoki jest kanion.
Niestety, rozrastająca się roślinność, powoli wygrywa  i kto wie, może za lat 10, nikt nie ujrzy tego co zobaczyliśmy dzisiaj my. Po prostu wszystko zarośnie.
Byłoby to wielka szkoda, bo to chyba jedyny taki Kanion w Irlandii...
Od czasu do czasu, w wyniku działania wody i wiatru, do środka kanionu spadają z góry drzewa.  
Podobna sytuacja jest z bluszczem, który zwisa z konarów drzew aż do poziomu, na którym my przebywaliśmy... 
Oto filmik, który wykonałem za pomocą aparatu:
Czy to nie czarujące miejsce?
Kanion nazwany został The Glen Knocknarea. 
Gdybyście chcieli się tam wybrać, to polecam założyć kalosze, gdyż grunt jest na prawdę bardzo błotnisty. Do tego jakąś ochronę na plecy koniecznie z kapturem. Krzaki pokrzyw i jeżyn wpijają się w rękawy, a na głowę zawsze coś może spaść od liścia po pająka.
Powrotną drogę przebyliśmy znacznie szybciej. Przy pierwszej możliwej okazji wyszliśmy z kanionu, aby nie przedzierać się przez krzaki.
***
Specjalnie dla Was narysowałem mapkę naszej marszruty. Jeśli się zdecydujecie tam wejść, idźcie naszą drogą powrotną. Przeskoczcie przez bramkę i przejdźcie na drugą stronę kanionu. Na szczycie drugiej strony idźcie wzdłuż kanionu, którego zresztą nie widać przez okalające go krzaki. Po przeskoczeniu drugiego murka, szukajcie wyrwy w murze okalającym kanion. Tamtędy trzeba zejść, jeśli chcecie uniknąć krzewów.
Koordynaty:
 54°14'59.48"N    8°33'23.91"W


Post No.84: W podkowie Ben Bulbena

$
0
0
Te czarodziejskie i bajeczne miejsce, położone jest za miastem Sligo, w Górach Dartry.
Nazwę "Horseshoe" zawdzięcza swoim ułożeniem, na które patrząc z góry, przypomina odwróconą końską podkowę. Miejsce te, jest jedną z wielu atrakcji, które proponuje hrabstwo Sligo, a jeśli będziecie gdzieś w pobliżu, nie wahajcie się i koniecznie zobaczcie tę Podkowę.
Dolina przypomina literkę "U" i tak samo wygląda układ drogi prowadzącej do niej. 
My zdecydowaliśmy się zacząć naszą wycieczkę od zachodniego wjazdu i jest to chyba najlepsza opcja dla każdego, kto chciałby zobaczyć całą panoramę tego miejsca.
 Już na samym początku zatrzymujemy się, gdyż urok i czar widoków, które widzieliśmy przed sobą, nie pozwalał nam siedzieć w samochodzie...
Chyba najlepiej panoramę tego miejsca pokaże nasz krótki filmik:
Pobliskie zbocza prezentowały się nawet z tak dużej odległości, po prostu przepięknie. 
Gdzieś tam przed nami, widoczne były ruiny jakiegoś domu, do którego mieliśmy nadzieje dotrzeć.
Wyglądał strasznie mały w stosunku do wielkości otaczających go wzgórz...
Choć odległość do samych gór była znaczna, w tle majaczyła ogromna pieczara, która znajdowała się poniżej linii szczytu tej przepięknej góry.
Ruszyliśmy dalej....
Drogę pokonywaliśmy z prędkością około 30 km/h. 
Nie było sensu jechać szybciej, skoro i tak co chwila się zatrzymywaliśmy gdyż nasze otoczenie wciąż nas zadziwiało: było w sobie tak piękne a jednocześnie tak surowe. 
Jednakże podążaliśmy dalej...
Kiedyś, w tym miejscu, w czasie drugiej wojny światowej, wydarzyła się lotnicza katastrofa. 
Prawdopodobnie przez błąd pilota oraz nawigatora, jak również przez ciężkie warunki atmosferyczne, na jednym ze zbocz tej przepięknej górskiej doliny, 09 grudnia 1943 roku rozbił się amerykański wojskowy samolot bombowy, zwanym potocznie B-17 "Latającą Fortecą".
www.aircombat-modele-rc.pl
 W dziesięcioosobowej załodze tego najnowocześniejszego bombowca, znajdował się również Polak, Adam J. Latecki. Adam był synem Stefana i Marii, którzy przybyli do USA we wczesnych latach 20-stych i osiedlili się jako imigranci. Swoją tożsamość przelali na syna, który zdecydował się na walkę z Niemcami, odbywając trudną i niebezpieczną służbę na bombowcach, jako strzelec pokadowy.
Choć samą katastrofę przeżyli wszyscy członkowie załogi, Adam zmarł w wyniku odniesionych ran, w czasie transportu do szpitala, 13 grudnia w Irlandii Północnej. Pochowany w Anglii, w wyniku próśb swojej matki, został ekshumowany w roku 1948 i pochowany raz jeszcze na cmentarzu w Chicago.
Oto "suchy" telegram, do jednej z matek, których syn przeżył katastrofę, a w którym informowano, że syn zaginął w akcji. Telegram przyszedł dzień po katastrofie. 
W roku 1960 zadecydowano, że na jednym ze szczytów zostanie zbudowany nadajnik, aby sprostać wymogom cywilizacji. W trakcie budowy drogi prowadzącej do nadajnika, na którą nie zgodzili się miejscowi mieszkańcy, odkryto miejsce katastrofy a tym samym odnaleziono szczątki bombowca.

Zanim opiszę co było dalej, chciałbym tylko przypomnieć, że Polska była w latach 80 gospodarczo bardziej rozwinięta od Irlandii. W latach 60 na Zielonej Wyspie, nic się nie marnowało. Wszystko znajdowało swój użytek i choć może to dziwne, okoliczni mieszkańcy zaczęli zbierać szczątki bombowca dla własnych potrzeb.
I tak w latach 1990 kadłub samolotu został znaleziony w jednej z okolicznych zagród.
Służył gospodarzowi jako......kurnik.
 Części samolotu powoli znikały ze zbocza góry. Nawet Irlandzkie Muzeum Narodowe, za pomocą helikoptera irlandzkiego Air Corps w 2005 roku przeniosło silniki w celu renowacji i umieszczenia ich w Muzeum jako eksponat. 
Na zboczu pozostały niewielkie fragmenty dawnego bombowca... Zdjęcie pochodzi z 2010 roku.
Photo: D. Burke - 2010
(Informacje dzięki pracy Dennis'a P. Burke)

Nasza droga prowadzi teraz wzdłuż lasu, który znajduje się jest u podstawy zbocza.
Jest tutaj przepięknie. Ponownie jesteśmy sami, tylko słychać szum drzew i śpiew ptaków.
Co jakiś czas słyszymy, jak owady niezmiennie od wieków, wykonują swoje zadanie...
Chodzenie szczytem tego skrawka zbocza nie jest bezpieczne.
Istniejące szyby wentylacyjne dawnej kopalni, nie są zabezpieczone i tym samym można do nich wpaść i stracić życie.
www.thejournal.ie
Kopalnia wydobywała baryt, minerał wykorzystywany w wiertnictwie do zwiększenia ciężaru tłuczki, czyli płynu krążącego w otworach wiertniczych i utrzymującego w nich ciśnienie przeciwdziałające wybuchom ropy i gazu ziemnego.
Derelict Ireland - www.flickr.com  
W zeszłym roku właśnie, 53-letnia kobieta spacerując wierzchołkiem góry, spadła 10 metrów w dół szybu, który, na jej szczęście był wypełniony wodą. Irlandzki Coastguard wysłał helikopter, który za pomocą lin i uprzęży uratował kobietę, która odniosła obrażenia nóg i miała hipotermię.
http://www.sligotoday.ie/
Choć kopalnia jest dawno nieczynna, jeszcze wiele śladów pozostało na wierzchołku góry.
Nie tak dawno właściciel strony internetowej "Ireland Blog" odbył wycieczkę szczytami gór i odkrył ślady kolejki linowej, którą kiedyś ściągano urobek w dół zbocza.
http://www.irelandblog.net/
http://www.irelandblog.net/
Spędziliśmy w tym miejscu sporo czasu. Byliśmy oczarowani widokami, które mieliśmy przed sobą....
Wysoko nad nami, znajdowała się pieczara, która ma własną Legendę.
To w tej pieczarze ukrywali się zakochani Grannie i Diarmuid, którzy ukrywali się przed zemstą Cormaca MacAirtr'a. Było to ostatnie miejsce, w którym zakochani spędzili noc razem...
http://whyilovefashion.blogspot.ie/
Legendę o Grannie i Diarmundzie opisałem znacznie wcześniej, w poście pt." Magiczny Ards Park"
Ruszyliśmy dalej.
Zatrzymaliśmy się na zakręcie, przy którym stoją ruiny jakiegoś domu. Jak się chwilę potem dowiedziałem, ruiny te miejscowi potocznie nazywają Old School - Stara Szkoła.
Niestety, nie natrafiłem na żadną informację, czy to faktycznie była jakaś szkoła i dlaczego popadła w ruinę. Jednakże, trzeba przyznać, ruiny te w jakiś magiczny sposób wkomponowały się w otoczenie gór...
Nasza wycieczka powoli kończy się, gdyż dojechaliśmy do drugiego końca literki "U".
Dojeżdżając do jej końca wciąż mogliśmy podziwiać tę przeuroczą dolinkę, z otaczającą ją z niesamowitymi szczytami pobliskich gór.
To przepiękne miejsce i na pewno tutaj powrócimy.
Koordynaty GPS:
 54°22'37.56"N   8°23'31.17"W


Post No.85: Święta Góra w Irlandii

$
0
0
Choć wielokrotnie słyszałem o tej górze, która jest symbolem chrześcijańskiej Irlandii, jakoś nigdy nie mieliśmy okazji ją odwiedzić.
Lecz w  końcu pod koniec maja nasza trasa zbiegła się z położeniem tejże i byliśmy bardzo zaskoczeni, gdy ujrzeliśmy tę górę po raz pierwszy.
Jak wiecie, w zeszłym roku zdobyłem wraz z moimi kolegami najpiękniejszą górę na Donegal - Errigal.
I choć nigdy nie ukrywałem, że wejście na Errigal kosztowało mnie wiele wysiłku, to jednak gdy pierwszy raz ujrzałem Górę Świętego Patryka już z drogi, to od razu wiedziałem, że wejście na nią jest o wiele większym wyczynem. Prezentowała się bardzo okazale ...
National Library of Ireland
Croagh Patrick - to nazwa  góry, którą zdobył w V wieku Święty Patryk i spędził na niej 40 dni i nocy, poszcząc i modląc się za pogańską wówczas Irlandię.
Jedna z Legend głosi, że przy tej okazji przepędził z wyspy wszystkie węże...
***
W dniu następnym naszej podróży, a była to Niedziela, pogoda niestety nie dopisała.
Niebo było zachmurzone i padał mały deszcz, więc nasze plany trochę się pokrzyżowały.
 Pomimo tego wjechaliśmy na parking, na którym wszyscy chętni zdobycia góry, mogą zostawić swoje auto. Cena za parking jest niewygórowana, wynosi tylko 1€ za godzinę postoju.
Parking przystosowany na potrzeby turystów: można skorzystać z toalety  a nawet można wypożyczyć lub kupić kije do wspinaczki na górę...
Kierujemy się do Visitor Centre, budyneczku położonego tuż przed początkiem szlaku. 
Visitor Centre przygotowany jest wyśmienicie: można tutaj się pożywić, kupić mały prezencik, schować swój mały bagaż a nawet wziąć prysznic. 
To dzięki fotografiom umieszczonym w Visitor Centre dowiadujemy się więcej na temat samej góry.
Na szczycie znajduje się mały, biały budyneczek: to mały kościółek, trzecia już wersja kościółka po tym, jak w 441 roku powstał pierwszy rękoma zbudowany przez Św. Patryka.
Fot. Paul McIlroy  
National Library of Ireland
Już z początkiem chrześcijaństwa, na górę Croagh ciągnęły rzesze pielgrzymów, w celu modlitwy w świętym miejscu. Najwięcej pielgrzymów wchodziło na górę w dniu 17 marca, w Dzień Św. Patryka. Wielu z pielgrzymujących zostawało na noc, poszcząc, modląc się i czuwając.
W roku 1113 nocą, w czuwających ludzi uderzył piorun, zabijając 30-u pielgrzymów i wielu raniąc.
Jeśli w roku 1905, Dzień Pielgrzymki wyglądał tak:
...jak musiał wyglądać ten sam dzień w roku 1113, gdy rycerze z całej Europy, zdobyli górę i modlili się na niej, mając przy sobie wiele części wykonanych z metalu? Tragedia, jaka wydarzyła się owej nocy, zmieniła na zawsze dzień pielgrzymki, która od tamtej feralnej nocy, każdego roku ustanowiona jest na ostatnią Niedziele Lipca, gdzie warunki pogodowe są znacznie lepsze.
http://homepage.eircom.net/
Wysokość góry Croagh Patrick wynosi 764 metry i choć dla niektórych może nie jest to wybitnie wielka liczba, to mimo wszystko co roku wiele osób zostaje przez górę pokonane.
 Zwichnięcia, złamania i hipotermia to najczęstsze przyczyny wzywania Mayo Rescue Team, którzy ściągają na dół poszkodowane osoby.
www.independent.ie
National Library of Ireland
Wychodzimy z budynku i idziemy kawałeczek do przodu.
Choć jest Niedziela, choć jest wczesna pora i pada deszcz, widzimy pierwszych chętnych, którzy podążają w kierunku góry.
Trochę nas to dziwi, gdyż warunki tam, na górze nie są idealne, ale widoczniej są i tacy którym to nie przeszkadza. Po chwili widzimy następnych chętnych. I następnych....
Choć biała tablica informuje, żeby nie wspinać się w dnie mokre, jak również w dniu, w którym jest mgła, chętnych wciąż przybywa.
Zbliżamy się do miejsca, w którym wzniesiono posąg Świętego Patryka.
 Od tego miejsca zaczyna się szlak pielgrzymkowy, jak również od tego miejsca zaczyna się święta ziemia.
Święty Patryk, który stoi dumnie na cokole, w dłoni trzyma trójlistną koniczynkę.
Według Legendy, święty poprzez pokazanie tej rośliny chciał zobrazować istotę Trójcy Świętej pochodzącej z jednej łodygi. Z czasem koniczynka stała się symbolem Irlandczyków, jak również  wykorzystywana została jako znak firmowy, np w irlandzkich liniach lotniczych Aer Lingus.
Na lewo od cokołu istnieje tablica, dzięki której dowiadujemy, się ile stacji istnieje w trakcie pielgrzymki na górę Świętego Patryka. Kiedyś istniała mniejsza tablica, ale prawdopodobnie nie wytrzymała czasu.
Nowa, znacznie większa od metalowej ramy, prezentuje się chyba dość dziwnie.
Zdjęcie poprzedniej tablicy, otrzymałem od Marty Wieszczyckiej, Administratorki strony internetowej Zielonairlandia.pl. Oto one:
fot. Marta Wieszczycka. www.zielonairlandia.pl
Obracając się za siebie, lekko jesteśmy zaskoczeni widokami: 
Obserwowaliśmy osoby, które zaczęły podejście na górę. Już sam początek szlaku nie jest łatwy, trasa przebiega przez naturalne skałki, więc często pielgrzymi i amatorzy wspinaczek muszą wykonywać skoki, przeskoki i tym podobne...
Chyba największym dla Nas zaskoczeniem było to, że wielu z pielgrzymów w dniu Wielkiej Pielgrzymki, wchodzą na górę na boso.
Powód jest taki sam, jak na wyspie, którą opisywałem znacznie wcześniej, a na której Święty Patryk odkrył wejście do czyśćca. To na St.Patrick Purgatory
Istnieje bowiem jedno wyrównanie człowieka bogatego i człowieka biednego: to właśnie bose stopy.
Gdy przeglądaliśmy zdjęcia na gablotach w Visitor Centre, wprost ciężko było nam uwierzyć w to co widzieliśmy:
http://tuamarchdiocese.org/
Visitor Centre
National Library of Ireland
National Library of Ireland
Coś niesamowitego...
 A oto cała trasa widziana za pomocą Google Earth:
Na pielgrzymkowej trasie, tak jak wcześniej wspomniałem, istnieją trzy stacje.
Przy każdej z nich, pielgrzymi muszą wykonać poszczególne "zadania". Stacje te znajdują się praktycznie na szczycie góry i tak stacja pierwsza wygląda tak:
Kopczyk należy obejść siedem razy, odmawiając siedem razy "Ojcze Nasz" oraz siedem razy "Zdrowaś Mario". Tylko raz należy zmówić "Wyznanie wiary"...
Przy stacji drugiej zakres obowiązków pielgrzyma znacznie się powiększa:
Należy:
A.) Zmówić "Ojcze Nasz" i "Zdrowaś Mario" po siedem razy i raz "Wyznanie wiary".
B.) Pomodlić się w intencji Papieża, tuż koło kościółka.
C.) Okrążyć 15 razy Kościółek, modląc się 15 razy : "Ojcze Nasz", "Zdrowaś Mario" i raz "Wyznanie wiary"
D.) Obejść 7 razy "Łóżko Św.Patryka" - miejsce, gdzie święty spoczywał, odmówić 7 razy "Ojcze Nasz" i "Zdrowaś Mario" i "Wyznanie wiary"
http://liminalentwinings.com/
Wracamy na parking i tak na prawdę jesteśmy zszokowani ilością samochodów na parkingu.
Jest dziewiąta rano, na szczycie Croagh chmury, kropi lekki deszcz a tutaj coraz większe tłumy.
Właściciel wypożyczalni, na naszych oczach dokłada nową partię kijów do wspinaczki
Tuż obok parkingu, istnieje mała kapliczka. Zbudowana została dla wszystkich, którzy mają chęć w ciszy i w skupieniu pomodlić się, więc  w środku obowiązuje zachowanie ciszy.
W środku istnieje tablica poświęcona przez jedno z sześciorga dzieci, którym ukazała się Matka Boska w dawnej komunistycznej Jugosławii. To, oraz fakt, że kapliczka zbudowana jest na wprost świętej góry, miejsce staje się przez to wyjątkowe. Choć kapliczka wygląda na nową, to jednak w środku czuć "zapach" modlitwy, jakby ślad pozostawiony przez wszystkich, którzy spędzili tutaj czas na swojej wierze...
Jedno jest pewne: Święta Góra Croagh przyciąga wiernych jak magnez i to niezmiennie od wielu lat.
To święte miejsce nie tylko dla Irlandczyków, ale również dla wszystkich wiernych, więc każdy powinien zachować się z szacunkiem do tego miejsca.
Choć mijają stulecia, choć zmieniają się ludzie i stroje, wierni wciąż zdobywają górę, pomimo swoich fizycznych słabości.
National Library of Ireland
National Library of Ireland
National Library of Ireland
National Library of Ireland
National Library of Ireland
Cóż, dzisiaj góry nie zdobyliśmy, gdyż nie byliśmy przygotowani. Ale wejdziemy. Na pewno
Mapka
 Namiary GPS:
53°46'46.79"N     9°38'24.63"W

Post No.86: Wyjątkowi ludzie, w wyjątkowym miejscu...

$
0
0
W czasie naszej wyprawy po Półwyspie Dingle, mieliśmy szczęście poznać niesamowitych ludzi, którzy w dniu dzisiejszym tworzą doskonałe uzupełnienie wizerunku półwyspu. Postanowiliśmy, że napiszemy o nich, gdyż są oni warci wzmianki, tym bardziej, że może ktoś z Was, kiedyś, pojedzie na ten najpiękniejszy półwysep Irlandii i będzie miał szczęści spotkać właśnie ich.
***
Pierwszym naszym bohaterem jest John.
John'a poznaliśmy na jednym z parkingów widokowych, które powstały z myślą o turystach.
Choć dzisiejszy dzień nie był dniem najpiękniejszym ze względu na brak słońca, to jednak miejsce jest czarujące  i  z wielką fascynacją oglądaliśmy panoramę, która nas otaczała.
Na oddzielającym parking od pola murku, siedział sobie człowiek.
 Czerwony koc, mała walizeczka a nieopodal rower oparty o skalną półkę.
Wyglądał niegroźnie, więc zagadnąłem go o pogodę. Wtedy mur między nami pękł i rozpoczęliśmy konwersację.
Okazało się, że ów człowiek o imieniu John jest miejscowym.
W cieplejsze dni przyjeżdża tutaj na rowerze od odległego o 7 mil miasteczka Dingle.
  Jak się już zapewne domyślacie, John zarabia grając dla turystów na flecie poprzecznym. 
Taki flet wykonany jest z drewna i jest znacznie trudniejszy do grania od fletu tradycyjnego.
I może nie byłoby nic w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że John opowiedział nam swoją krótką historię.
Wcześniej John był uznanym architektem.
 Projektował domy, miał wystawne życie, pieniądze oraz dobry samochód.
Dnie przelatywały szybko. Wystawne obiady, drogie kolacje, innymi słowy: cywilizowane życie.
W 2008 roku wszystko się skończyło. Ekonomiczny Tygrys Europy padł na łopatki a razem z nim wielu Irlandczyków oraz oczywiście imigrantów.
John został bez pracy...
Zaczęły się kłopoty. Kredyt na dom nie spłacany, samochód również. 
Najpierw Bank zabrał auto, potem dom, przez to często było tak, że John spał w polu...
Czarne miał myśli John aż do dnia, kiedy wybrał się na spacer, do miejsca w którym byliśmy teraz My.
I dopiero wtedy ujrzał, jak piękny jest półwysep. Wcześniej zajęty sprawami przy ziemskimi, nie widział w otaczających go widokach nic pięknego. Jak mówi dzisiaj, miejsce te dodaje pozytywnej energii i od tamtego dnia przestał się martwić o pieniądze i postanowił żyć dniem dzisiejszym. 
W swoich skarbach znalazł flet oraz starą walizeczkę i opowiada turystom, poprzez muzykę, historię mieszkańców półwyspu, legendy oraz historię Irlandii.
I co się okazało? Że życie John'a nabrało barw. 
Poznając nowych ludzi, którzy przecież tłumnie odwiedzają Dingle, jeden z turystów zaproponował Johnowi nagranie płyty z muzyką celtycką. Wspólne granie wyszło znakomicie a John zawsze przy sobie ma parę płyt do sprzedania z nagranymi utworami.
Na dodatek ktoś zorganizował wyjazd John'a na małe tournee po Europie.
John zarobi tyle, ile dostanie od turystów.
Kwotą się nie przejmuje zupełnie, gdyż, jak sam mówi, nie to się w życiu liczy.
 I tak osiągnął teraz więcej, niż gdy był architektem.
A dla Was John zagrał historię pewnego mieszkańca z jednej z wysp za plecami.
Niestety nie jest to najlepsza jakość filmu, ale muzykę słychać dobrze :-). Zapraszam
Drugą fascynującą osobę poznaliśmy następnego dnia, gdy słońce przedarło się nad półwysep.
Jadąc drogą na plażę, tuż za miasteczkiem Dingle, zauważyliśmy małą tabliczkę, zawieszoną wśród konarów drzew. Postanowiliśmy zajrzeć i obejrzeć galerię...
Wjechaliśmy na małe podwórko.
Przez chwilę nikt do nas nie wychodził, aż do czasu, gdy zza rogu wyłonił się niższy ode mnie człowiek z brodą. To Antonio, który początkowo bardzo niechętnie z nami rozmawiał.
Powodem niechęci są nasze aparaty. W końcu Antonio zdradza nam w czym problem: ludzie podjeżdżają  do niego jako anonimowi, robią zdjęcia, a potem w internecie Antonio widzi, jak ktoś kopiuje w pracach artystycznych jego pomysły i wzory. Obiecujemy Antonio, że nie upublicznimy jego prac z galerii wewnątrz budyneczku i od razu atmosfera robi się przyjemniejsza.
Antonio Fazio jest rodowitym Włochem, urodzonym na Sycylii i przyjechał do Irlandii w 1991 roku w ramach wycieczki a jedna z jego tras prowadziła właśnie przez Półwysep Dingle. Gdy ujrzał półwysep po raz pierwszy, od razu się w nim zakochał. Jak mówi, urzekła go jego pozytywna energia i choć to daleko od swojego domu, postanowił zostać tutaj na zawsze.
Półwysep Dingle dodał mu artystycznych skrzydeł. Dodatkowo zafascynował się starożytnym wzorem, zapisanym na kamieniach przez dawnych mieszkańców Irlandii.
Co prawda, jak powiada, za dużo jest w Irlandii deszczu oraz brakuje mu słonecznej, gorącej Italii, to jednak tutaj czuje, że się "spełnia". Wciąż powtarza o pozytywnej energii i chyba rozumiemy co ma na myśli.
Antonio miał swoje chwile sławy: pewien Irlandzki reporter stacji RTE, nakręcił o nim film dokumentalny, który na jakimś festiwalu zdobył główną nagrodę. Autor reportażu, po zdobyciu najcenniejszej statuetki, już nigdy się z Antoniem nie spotkał i głównemu bohaterowi reportażu nie podziękował, tak jakby obawiał się, że ten zażąda jakieś gratyfikacji.
Najlepszymi kupcami Antonia są Amerykanie, Francuzi i Niemcy.
 Polacy kupują rzadko, ale najgorsi są, wg artysty Hiszpanie, którzy mają zawsze taki sam schemat: gdy zobaczą prace w kamieniu, wpadają w zachwyt. Gdy zobaczą ceny, uciekają w popłochu.
Na dodatek są bardzo głośni.
Oglądamy prace Antonia wewnątrz galerii i robią one na nas wrażenie. Widać, że kocha to, co robi. Oczywiście, tak jak obiecaliśmy, prac tych nie pokazujemy...
Wokół nas sporo kamieni, które Antonio co jakiś czas zbiera z plaż i ze stoków pobliskich szczytów.
Każdy z nich to jakaś artystyczna myśl, nad którą Antonio wkrótce popracuje.
Oglądamy z całkiem z bliska głaz, nad którym teraz pracuje Antonio. Wokół pełno obłupanych kawałków skały, a obok cała masa różnego rodzaju dłut, młotków i innych narzędzi.
Z obrabianego kamienia, budzi się do życia jakaś zwierzęca istota...
Cztery miesiące później, sprawdzam prace Antonia Fazio na jego stronie internetowej i widzę, że projekt został ukończony...
 Widać w Antonim jakiś wewnętrzny spokój, który się kłóci ze znanym włoskim temperamentem i chyba właśnie tak działa na ludzi Półwysep Dingle.
Oficjalna strona Antonia Fazio:
http://www.fazioartinstone.com/
***
Następna nasza bohaterka, jak to kobieta, nie chciała abym zrobił jej zdjęcie.
Wcześniej mieszkała w Anglii, Portugalii i Hiszpanii, aby w końcu "osiąść się" na Półwyspie Dingle.
Ona również mówi o pozytywnej energii Półwyspu, która zadecydowała o pozostaniu w tym miejscu na zawsze. Wraz z mężem sprzedaje swoje wyroby, które są dość ciekawe: celtyckie pismo Ogham, wygrawerowane w tutejszym kamieniu...
Mniejsze kamyczki oznaczają celtycki horoskop.
Różnicą pomiędzy dzisiejszymi horoskopami a horoskopami celtyckimi, jest to, że zamiast znaków zodiaku, istnieją nazwy drzew.
I tak, dla mojej Drugiej Połowy zakupiłem na pamiątkę, kamyczek odpowiadający dacie jej urodzin.
W tym przypadku, w celtyckim kalendarzu, Moja Pani byłaby, lub jest Wierzbą.
Nasza bohaterka była zaskoczona ilością Polaków odwiedzających Półwysep Dingle.
 Jednoznacznie stwierdziła, że jesteśmy narodem zwiedzającym i ciekawym nowych miejsc. Znacznie się różnimy od głośnych Hiszpanów, którzy z ciekawością oglądają jej wyroby, a którzy nigdy ich nie kupują.
Naszą rozmowę przerywa mi Moja Żona, wołając mnie z nad klifu. Okazało się, że w dole zatoki, Żona "wyłapała" aparatem kilka pływających w oceanie rekinów.
Moja rozmówczyni mówi, że to rekiny Leopardy, zupełnie dla ludzi nie groźne, żywiące się bezkręgowcami.
 Właścicielka kamyczków, uśmiecha się tylko, słysząc nasze zdziwienie i podziw. Sama mówi, że kiedy pora wracać do domu, to czuje żal. I wciąż powtarza o tej pozytywnej energii.
Zainteresowały mnie również o wiele większe kamienie z wygrawerowanym pismem Ogham, które również można kupić u tej sympatycznej angielki.
To poszczególne słowa jak: miłość, przyjaźń, dom i inne.
Z naszych eskapad po Irlandii staramy się przywieść jakieś pamiątki. Nie inaczej było i tym razem: musiałem stać się właścicielem jednego z nich i tak też się stało.
Celtycki napis to GRA i oznacza miłość...
Właściciele również mają własną stronę internetową.
Oto ona:
http://www.allaboutogham.com/
***
Każdy z naszych bohaterów wspomina o pozytywnej energii Półwyspu Dingle. Ciężko się z nimi nie zgodzić tym bardziej, że na Półwyspie byliśmy cztery razy. Za każdym razem czuliśmy się tam wręcz wspaniale, pomimo różnej pogody.
Nasi bohaterowie, których tutaj opisaliśmy są bez wątpienia ludźmi wyjątkowymi. Odnaleźli w swoim życiu miejsce, które daje im wewnętrzny spokój oraz siłę do tworzenia.
 Pomimo różnej narodowości, odnaleźli swój dom...



Post No.87: Samotna wieża...

$
0
0
Zwiedzając okolice Slieve League, postanowiliśmy zwiedzić jedną z wież, potocznie zwanych Wież Napoleona, których budowle rozsiane są po terenie całej Irlandii.
Wieże powstały w latach 1804 - 1806 jako system ostrzegawczy przed domniemaną inwazją Napoleona na Wyspy Brytyjskie.
Położone stosunkowo blisko siebie, miały przekazać, w razie zauważenia armady wroga,  wiadomość w postaci sygnału  świetlnego do najbliższej wieży, która przekazałaby wiadomość dalej.
Wieże zauważyliśmy, gdy byliśmy w drodze na szczyt Slieve League. Choć może tego na zdjęciu nie widać, przy wieży co chwila gromadził się tłumek ciekawych turystów.
W oddali na horyzoncie, ledwie widoczna, niezmiennie od dwustu lat stała następna wieża...
Ogółem zbudowano 81 takich wież, rozstawionych wzdłuż brzegów Irlandii.
 Niestety wysiłek oraz koszta poniesione przy budowach okazały się płonne, gdyż jak wiadomo, inwazja Napoleona na wyspy nigdy nie nastąpiła.
http://durrushistory.wordpress.com/

Gdyby jednak armada została zauważona, sygnał z wiadomością, pokonałby odległość 1,076 kilometrów, po linii prostej. Największa odległość między zbudowanymi wieżami  wynosi 36,9 kilometra a najmniejsza to odległość wynosząca 13,5 kilometra.
Ruszamy ze Slieve Leauge do wieży i zatrzymujemy się w połowie głównej drogi...
To właśnie w tym miejscu istnieje ledwo widoczna ścieżka prowadząca do samej wieży.
Kiedyś, jedynie tą wąską ścieżką dostarczano żywność, dla ludzi odbywających służbę w wieży, prawdopodobnie dwukółką, którą ciągnął irlandzki osiołek...
Wbrew pozorom, mieliśmy do ruin spory kawałek...
Jednakże w tym pięknym, słonecznym dniu, nie przejmowaliśmy się odległością, gdyż "chłonęliśmy" otaczające nas widoki. W końcu byliśmy nad Oceanem Atlantyckim.
Gdzieś tam w oddali, w naszym kierunku płynęła lodź z turystami, którzy chcieli zobaczyć Slieve Leauge...
I oto jest! Po kilkunastu minutach maszerowania, ukazała nam się wieża Napoleona w całej okazałości.
Dzięki temu, że wieża położona jest znacznie niżej od drogi do niej prowadzącej, możemy zobaczyć jej kształt od góry.
Obsadę wież stanowiło od ośmiu do dwunastu żołnierzy, więc zapewniało to "płynną" zmianę warty. 
Wieża była konstrukcji dwupoziomowej, lecz niestety w żadnej z 81 wież w Irlandii, nie przetrwał ani dach ani podłoga oddzielająca poziomy konstrukcji.
Tuż obok wieży znajdowały się ruiny jakiejś budowli. W pierwszej chwili pomyślałem, że było to stanowisko jakiejś armaty, lecz po chwili zrozumiałem, że było to stanowisko do obserwacji przeciw okrętom podwodnym, używane w czasie drugiej wojny światowej.
Ciekawe, że budynek zbudowany ponad dwieście lat temu, przetrwał upływ czasu, a konstrukcja mająca lat 70, już nie. 
Zastanawiało mnie, dlaczego wolano zbudować nowy punkt obserwacyjny, a nie przystosowano do tego wieży Napoleona, która przecież była wyższa i miała solidną konstrukcję, ale chyba już nigdy się tego nie dowiemy.
Na chwilę straciliśmy zainteresowanie historycznym obiektem, gdyż mieliśmy doskonałą okazję zobaczyć klify Slieve League z innej perspektywy. Tak po prostu ciągnęło nas w lewą stronę, gdyż nie mogliśmy się oprzeć pokusie podejścia nad skraj klifu.
Po kilkunastu krokach, znaleźliśmy się nad skrajem urwiska.
Nie będę ukrywał, że miejsce te zrobiło na nas ogromne wrażenie. Ściana na przeciwko, zdawała się nam taaaka wielka. 
I stojąc sobie tak blisko tego naturalnego urwiska, powiem Wam szczerze, że nogi mi się trzęsły i lekko kręciło mi się w głowie, choć oczywiście mieliśmy sporo zapasu do samej grani....
Z tego samego powodu Moja Żona fotografując ptaki, które miały swoje gniazda na skalnych półkach, musiała położyć się na trawie. Przykładając oko do obiektywu aparatu, człowiek tracił kontrolę i o wypadek byłoby nie trudno.  
Chyba jednak nasze poczynania faktycznie wyglądały niebezpiecznie, gdyż nawet turyści na łodzi dość bacznie nam się przypatrywali...
Nie ryzykowaliśmy dłużej i wróciliśmy do naszej wieży. 
Obeszliśmy wieże dookoła, szukając jakiegoś wejścia do środka. Niestety takowe już nie istniało.
Czas robi swoje i najwyższe warstwy kamienia i zaprawy użytej przy budowie konstrukcji są coraz słabsze, grożąc w każdej chwili upadkiem na dół, więc tym samym przebywanie w środku jak również zbyt blisko wieży jest niebezpieczne. 
Po krótkich poszukiwaniach, stwierdziliśmy, że niewątpliwie wejście istniało od strony drogi. 
Świadczą o tym nadproża wewnątrz budynku, które zauważyliśmy przez dawny otwór okienny.
Natomiast z drugiej strony dnia dzisiejszego, jest tylko ściana...
Natomiast na jednym z kamieni, znaleźliśmy coś ciekawego: ktoś kiedyś wygrawerował napis:
" Barney Maloney 10 Nov 1940 "...
Zgaduję, że był to jeden z żołnierzy odbywających służbę na punkcie obserwacyjnym, przeciw U-Bootom.

Minęły 74 lata...
Jeśli Barney był wtedy 20-sto latkiem, teraz miały lat 94...
Cóż, czas wracać....
 Przed nami jeszcze wiele do zobaczenia...
Koordynaty GPS:
54°37'10.78"N     8°40'46.94"W

Post No.88: W klatce czasu: Foynes Fyling Museum

$
0
0
W początkach lat XX wieku, ludzkość całego świata ekscytowała się biciem kolejnych rekordów z udziałem zbudowanych w owym czasie samolotów i  sterowców. 
W roku 1927, Charles Lindbergh w samotnym locie pokonuje Ocean Atlantycki.
 Startując z jednego z lotnisk w USA, po 25 godzinach lotu dociera nad ląd Irlandii: przelatuje nad Zatoką Dingle Bay i wyspą Venentia. Chwile potem Lindbergh skręca na południe i w sumie po 33 godzinach lotu, ląduje w Paryżu.
Zaczęto myśleć o podróżach z pasażerami, przy czym rozgorzał "techniczny wyścig" pomiędzy sterowcami a samolotami.
Nie było jeszcze wiadomo, kto przejmie prymat w tej dziedzinie gdyż na przykład Sterowiec "Hindenburg" pokonał Atlantyk w czasie 4 dni a już w 1936 roku wykonał  36 regularnych pasażerskich kursów pomiędzy kontynentami. 
Niestety wraz z katastrofą, w której zginęło 35 osób, era sterowca została definitywnie zakończona.
W międzyczasie, zwolennicy samolotów, dostosowali jeden z typów samolotu do lotów międzykontynentalnych, lecz istniał tylko jeden problem: wybór odpowiedniego lotniska w Europie.
Zdecydowano, że będzie to Irlandia...
Pan American World Airways wysłał na Zieloną Wyspę swoich inżynierów, którzy mieli za zadanie znaleźć właściwe miejsce, które nadawałoby się do lądowania wodnopłatów. Musiało ono spełniać odpowiednie warunki: brak fal na wodzie, które mogłyby uniemożliwić lądowanie samolotu, jak również miejsce powinno być cały czas wietrzne oraz oczywiście dobra infrastruktura lądowa. 
Wybór padł na ujście rzeki Shannon, w miejscowości Foynes, niedaleko miasta Limerick.
I właśnie tam odbyliśmy swoją następną podróż, aby odkryć miejsce, które w latach 1930 - 1945 łączyło Europę z Ameryką, dzięki nowoczesnym w owym czasie wodnosamolotom. 
Dzisiaj w małym miasteczku Foyne, istnieje Muzeum poświęcone tamtym wydarzeniom.
Oczywiście na miejsce docieramy tuż po otwarciu, z nadzieją, że jeszcze nie będzie zbyt wielu chętnych, abyśmy ze spokojem mogli obejrzeć wystawę. 
Już na samym progu wita nas stary reflektor, który w czasie międzywojennym służył jako "drogowskaz" dla przybywających nocą samolotów. 
W recepcji przesympatyczna Pani zaprasza nas do środka. Czekamy na swoją kolej, gdyż jacyś Amerykanie nie mogą zdecydować się, czy wejść do Muzeum czy też nie. To przy okazji czas, aby rozejrzeć się po pomieszczeniu, które budzi we mnie ciekawość. Oglądam mapę z połączeniami Pan American, które istniały w latach 30 i zdecydowanie firma ta, wiodła prymat w dziedzinie lotnictwa.
Pytanie skąd jesteśmy budzi aprobatę i sympatię pytającej osoby, po czym po chwili sami jesteśmy pozytywnie zaskoczeni: zostaliśmy zaproszeni na 15-sto minutowy film, przedstawiający historię Portu Lotniczego Foyne, przy czym lektor oraz napisy w filmie były w języku polskim.
Zdecydowanie stwierdziliśmy, że film, który mieliśmy okazję zobaczyć, znacznie przybliżył nam te miejsce, był bardzo ciekawy i zawierał sporo ujęć z kronik filmowych USA i Irlandii.
Po pokazie, ruszyliśmy na zwiedzanie.
Pierwszy pokój poświęcony jest najważniejszym pionierom i historycznym początkom lotnictwa. 
Lot przez cały Atlantyk sprawiał nie mało kłopotów pilotom i nawigatorom. Przeogromna przestrzeń, którą pokonywały powietrzne statki, aby dolecieć do celu, musiały trzymać się wskazań przyrządów na tablicy kontrolnej w kabinie samolotów.
Niestety działające wiatry, powodowały naturalne odchylenia samolotu od kursu. Nawet niewielkie, jednostopniowe, w efekcie powodowały zboczenie z kursu o kilkadziesiąt kilometrów. Przy ograniczonym zapasie paliwa, odchylenia takie, były niedopuszczalne, dlatego zaczęto stosować narzędzia, które normalnie używano na statkach:  sekstansy. Dzięki "ustrzeleniu" gwiazd lub pozycji słońca, przy pomocy odpowiednich ksiąg, dokładnie wiedziano, w jakim obszarze znajduje się samolot.
Właśnie ta oryginalna mapa, z zaznaczonymi pozycjami samolotu, ukazuje jakie odchylenia od kursu powstały pomiędzy namiarami.
Czasy i odległości pomiędzy pomiarami, ukazują nam w jaki sposób działały na samolot wiatry, które miały wpływ na pokonywane odległości. Najszybciej dwugodzinną odległość pokonano, mniej więcej w połowie odległości, gdy samolot miał wiatr w ogon. Sytuacja zmieniała się w trakcie zbliżania się do Irlandii.
Zostawmy na chwilę samolot....
Na ziemi, w specjalnym stanowisku przy radiu czuwała naziemna ekipa. Na czas lotu zbierała ona informację dla pilotów na temat zjawisk pogodowych panujących nie tylko na lądowisku, ale również na Oceanie.
To Radio Room - pokój, który mamy okazję obejrzeć w następnym pomieszczeniu.
W pokoju tym znajdziemy oryginalne przedmioty, w które musiały być przeznaczone specjalne stanowiska, zajmujące się kontrolą wszystkich lotów. Na drewnianej tabliczce oznaczano loty, nazwiska kapitanów czy też kod wywoławczy samolotu.
W międzyczasie ze stacji meteorologicznych usianych na całym świecie, poprzez dalekopisy, zbierano informację o stanie pogody. Do całej tej nowoczesnej "sieci" przyłączyły się statki, płynące po różnych częściach Atlantyku, na bieżąco informując o ciśnieniu, wietrze i temperaturze akwenu, w którym przebywały. 
Naziemni operatorzy starali się naznaczać poszczególne wiadomości na mapy i wykreować meteorologiczną całość tak, aby przewidzieć sztormy i burze, które mogłyby stanowić zagrożenie dla samolotu pasażerskiego.
Następny pokój nazwałbym pokojem "Ogólnym". Znajdziemy tutaj wszystkie przedmioty związane
pośrednio i bezpośrednio do załóg, mechaników, pasażerów i osób obsługi naziemnej. 
Pokój był przeogromny a pamiątek jeszcze więcej. Mogliśmy zobaczyć tutaj wszystko, co było używane na co dzień 80 lat temu, począwszy od amerykańskich reklam, namawiających turystów na loty Pan American...
...po zdjęcia, bilety i pocztówki.
Popularność linii pasażerskiej Pan American oraz ich samolotów była tak wielka, że wyprodukowano gry Puzzle z wizerunkami międzykontynentalnych statków powietrznych.
 Niektóre elementy wyposażenia wodnosamolotów, dzięki osobom prywatnym, znalazły swe miejsce w Muzeum Foyne....
Ster samolotu, wielkością dorównujący kołu ratunkowemu. Dwa niezbędne elementy samolotu...
Oprócz eksponatów, w oryginalnych oknach budynków umieszczono zdjęcia, które pokazywały dawną ulice w Foyne. Dzięki takiemu rozwiązaniu, mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w latach 30-ych XX wieku. Dodatkowo w każdym pomieszczeniu zainstalowane były małe głośniczki, z których wydobywała się muzyka z rozgłośni radiowej USA, oczywiście również z tej samej epoki.
Na końcu pomieszczenia, znajduje się część samolotu, który rozbił się na stokach Góry Mount Brandon, na półwyspie Dingle. Samolot lecący z Lizbony do Foynes, nawracając na wodne lotnisko, zaczepił o stok będący wówczas we mgle. Zginęło 10 osób, 25 zostało rannych. Ślady po samolocie pozostały do dzisiaj, lecz część kadłuba oraz jeden z silników zostały umieszczone właśnie w Muzeum, w którym teraz przebywaliśmy.
Na jednej ze ścian, uwidoczniony był pas startowy położony na wodzie rzeki Shannon oraz port lotniczy, który znajdował się za wysepką.
Nocą oraz w dni pochmurne, pas (2) był oświetlany dzięki generatorom prądu.
Jedno ze zdjęć, wykonanych na wysepce, ukazuje moment wodowania Pan American...
Następna sala prezentuje nam wycinki z gazet, w wymiarze wielkim, z lat 1937 - 1939, dotyczących lotów wodnosamolotów.
Pokój ten kiedyś służył jako poczekalnia dla podróżujących, teraz jest atrakcją dla najmłodszych. Na środku bowiem, umieszczone są symulatory lotu, łudząco przypominające kabiny ówczesnych samolotów.
No cóż... Byliśmy sami, więc musiałem wykorzystać sytuacje i usiadłem na jednym z foteli.
Szczerze mówiąc Moja Żona miała niezły ubaw, widząc mnie jako pilota, starającego się oderwać od ziemi...
Wychodzimy z budynku, zgodnie ze wskazówkami z folderów, które zostały nam wręczone na samym początku naszej wycieczki.
Naszym oczom ukazała się replika Clliperra, ostatniego z modeli latających statków pasażerskich na trasie USA - Foynes.
Bez wątpienia samolot jest, czy też był ogromny i ciężki. Maszynę rozpędzały i utrzymywały cztery potężne 900-sto konne silniki. Były one tak wielkie, że jedno ze śmigieł było większe ode mnie samego.
Z przodu samolotu istniały specjalne wkładki na buty, umożliwiające ekipom technicznym dostanie się na obudowę samolotu. Po lewej stronie od wkładek, istniały drzwi otwierane od wewnątrz.
 Za nimi znajdowało się pomieszczenie załogi, z rzeczami osobistymi, jak również łóżka dla zmęczonych długotrwałym lotem pilotów.
Zdawałem sobie sprawę, że za chwilę zrobię to samo, co zrobili 80 lat temu pasażerowie linii Pan American: pochylę głowę i wejdę do środka samolotu, który przelatywał nad całym Atlantykiem w latach 1937-1939.
Tuż za drzwiami wejściowymi, znajdowało się jedno z większych pomieszczeń samolotu.
W czasie lotu służyło jako jadalnia statku, na którym serwowano obiady dla wszystkich pasażerów.
Decydujemy się na zwiedzanie samolotu od ogona. Tył samolotu jest podniesiony, więc idąc w kierunku ostatniego przedziału, mamy lekko pod górkę.
Przedziały pasażerskie wyglądają na duże. Lewa strona może pomieścić 6-ciu pasażerów, prawa dwóch mniej. Fotele bardziej wyglądają na "domowe" niż lotnicze, ale takie wówczas istniały standardy. Pomimo tego ponad dwudziestogodzinny lot chyba nie by zaliczany, pod tym względem, na wygodny.
Również w tylnej części samolotu znajdował się przedział sypialniany i troszkę się dziwiliśmy, że tylko jeden na cały samolot. Myślałem, że każdy przedział ma możliwość rozłożenia siedzeń, lecz niestety tak nie było.
Nieco dalej, po lewej stronie, znajdowała się toaletka tylko dla Pań.
Znajdowało się w niej parę luster, siedziska umożliwiające poprawienie sobie makijażu i dość szeroki blat, aby Panie mogły postawić sobie na nim własne torebki.
Ostatnią z kabin, i zarazem największą w całym samolocie, jest kabina "Luxusowa". Kabina ta oferowała dość dużą przestrzeń, prywatność, miejsce do spania a nawet kredensiki. Oczywiście taka Kabina kosztowała majątek, lecz jak to w życiu bywa, zawsze znajdował się ktoś chętny...
 Niestety nie mieliśmy do niej dostępu, gdyż szklane drzwi, prowadzące do kabiny były zamknięte. Spróbowałem zrobić zdjęcie, lecz niestety w szybie odbijało się światło...
Czas na marsz w drugą stronę....
Mijając przedział za przedziałem, trochę nas dziwi fakt, że nie wykorzystano miejsca nad głowami pasażerów ale fakt ten nadrobiono tuż po wojnie.
Kuchnia, którą mieliśmy możliwość obejrzeć, choć tylko przez szybę, bardzo nas zaskoczyła: klitka, która miała zapewnić gorące danie dla wszystkich pasażerów, mogła pomieścić jedną osobę...
Pewną niespodzianką była dla nas toaletka mieszcząca się z przodu samolotu. Tak jak wiedzieliśmy, do czego może służyć część pierwsza i trzecia, tak przeznaczenie środkowej było nam zupełnie nie znane. Mieliśmy różne skojarzenia, lecz wciąż nie wiemy jakie przeznaczenie miała porcelanowa micha w kształcie gruszki, bez żadnego otworu...
W końcu znaleźliśmy się przy schodkach, prowadzących do kokpitu pilotów.
Byłem strasznie ciekawy w jakich warunkach pracowali piloci i nawigatorzy...
Po pokonaniu ostatniego podestu, zobaczyliśmy dość obszerne pomieszczenie.
Na pierwszym fotelu siedział radio operator, na drugim prawdopodobnie mechanik, kontrolujący przepływ paliwa, hydraulikę oraz inne potrzebne mechanizmy. Z tyłu znajdowały się siedzenia dla osób odpoczywających, wolnych od służby, natomiast od strony lewej widoczne są drzwi, które prowadziły do pomieszczenia sypialnianego.
Mechanik pokładowy miał co robić.
Oprócz kontroli wszelkich mechanizmów, musiał bacznie obserwować paliwo i odpowiednio je dawkować, w zależności od warunków atmosferycznych panujących na zewnątrz samolotu.
Radio operator, oprócz nadawania swoich pozycji, odbierał przede wszystkim wszelkie informacje na temat pogody na obu kontynentach i Oceanie Atlantyckim.
Wszystkie informacje zaznaczano na mapie, która umieszczona była na stole wykresowym, znajdującym się po drugiej stronie tego pomieszczenia.
Miałem wrażenie, że cofnąłem się w czasie...
No i najważniejsze pomieszczenie: kabina pilotów.
Byłem bardzo zdziwiony jej wielkością. Strasznie małe pomieszczenie, ale chyba takie standardy panują również i w nowych typach samolotów. Tablica kontrolna bardzo prosta, wskaźniki duże i czytelne.
Za to pedały umożliwiające sterowanie tylnym sterem kierunku (statecznik pionowy) były niesamowicie duże, kontrolowane przez obu pilotów.
Pomiędzy pilotami istniała wnęka, umożliwiająca wejście do przedniej części samolotu. Rozwiązanie dość nietypowe, gdyż wchodzący musiał wręcz wchodzić "na czworaka".
W pomieszczeniu tym znajdowały się, oprócz dodatkowych łóżek, rzeczy osobiste załóg, liny, wiadra itp, które ładowane były przez drzwi, które były otwierane od wewnątrz.
Oczywiście musiałem usiąść na jednym z foteli.
Trzymanie w rękach steru, wielkości kierownicy od dawnej ciężarówki, było dziwnym uczuciem.
Nie ukrywam, że to było fajne uczucie, jednakże trzymanie steru na wyprostowanych rękach musiało być zadaniem strasznie męczącym dla pilotów...
Tak kończy się nasza wycieczka po samolocie.
Chciałbym tylko przypomnieć, że jest to replika.
Pierwotnym pomysłem Muzeum było stworzenie jednej kabiny lecz po wielu dniach rozważań, postanowiono zbudować całość samolotu. Chciano w całej okazałości pokazać samolot, który jako pierwszy na świecie pokonywał wraz z pasażerami Atlantyk lądując w Irlandii
. W czasie budowy repliki borykano się z brakiem pieniędzy, jednakże projekt przedstawiono ówczesnemu Ministrowi Kultury i Sztuki, który od razu wyraził zgodę na dofinansowanie pomysłu.
Minister jednoznacznie stwierdził, że dawniej miasto Foynes było oknem na świat i trzeba o tym pamiętać.
National Library of Ireland
Podróże samolotami Pan American trwały dwa lata. Wraz z wybuchem wojny, podróże ustały a ostatni samolot wyleciał z lotniska Foynes, w październiku 1939 roku.
Choć oficjalnie w czasie wojny Irlandia była neutralna, po cichu zgadzano się na lądowanie samolotów z USA z dyplomatami na pokładzie. Wraz z biegiem czasu i rysującej się przewagi Aliantów, lądowań przybywało.
Niestety, w czasie wojny, technika budowania samolotów znacznie się rozwinęła. Pojawiły się silniki odrzutowe, które zaczęto stosować w liniach pasażerskich tuż po wojnie. Tym samym poprawił się znacznie zasięg i samoloty z USA, zamiast w Foynes, zaczęły lądować w Dublinie.
Mało kto wie, że to właśnie we Foynes, zupełnie przez przypadek powstała Irlandzka Kawa.
Zdarzyło się to w zimowy wieczór 1940 roku, gdy samolot ze względu na warunki atmosferyczne, musiał zawrócić z powrotem na lotnisko w Irlandii. Pasażerowie, w czasie przeprawy łódką na ląd, strasznie zmarzli, a szef kuchni, Joe Sheridan nie mógł podać gorącego jedzenia, gdyż kuchnia była już zamknięta.
Zaproponował kawę a chcąc gości rozgrzać, do kawy dolał whisky.
Jeden z gości zapyta Joe, czy to kawa brazylijska, na co szef kuchni odpowiedział:
" Nie, to Irish coffee"!
Mógłbym teraz napisać, że nasze zwiedzanie skończyło się, ale to nie prawda. Mogliśmy jeszcze obejrzeć na pierwszym piętrze Maritime Museum, związane z portem Foynes, które czynne jest do dnia dzisiejszego.
Już od wejścia, zauważyliśmy dwóch pracowników portu, którzy od wieków ładują ten sam towar, który przypłynął na jednym ze statków:
Na jednej ze ścian, mamy okazję zobaczyć jakie typy statków przybijają do portu Shannon. Między wieloma statkami mniejszymi, czy też większymi, znajdują się również ogromne tankowce...
Najciekawszym eksponatem, moim zdaniem, jest irlandzka łódź narodowa, tak zwana Curragh.
Na wyspie Tory wygląda ona tak:
 a w Muzeum, możemy bardzo dokładnie zobaczyć z jakich materiałów i w jakiej kolejności jest taka łódź
zbudowana. Nigdy bym nie pomyślał, że jest to zbiór podłużnych deseczek pokrytych płótnem i smołą...
Muzeum nie jest wielkie, ale jest ciekawe. A my weszliśmy na piętro wyżej i znajdowaliśmy się w dawnej wieży kontrolnej. Mogliśmy z tej niewielkiej wysokości spojrzeć na port i główną ulicę miasta Foynes.
Patrzyliśmy z góry na parking, na którym istnieje statuetka jednego z najsłynniejszych samolotów, które dawno temu lądowały tutaj z Ameryki...
Oficjalna strona Muzeum:

Koordynaty GPS:
 52°36'41.35"N     9° 6'34.65"W

Post No.89: Półwysep dla Zakochanych - Loop Head

$
0
0
Nadszedł w końcu dzień, w którym za cel naszej wyprawy wybraliśmy półwysep Loop Head, gdyż nigdy tam nie byliśmy a półwysep ten położony jest w hrabstwie Clare, nieco niżej od miejsca, gdzie znajdują się Moherowe Klify.
Po przejechaniu 300 kilometrów, ujrzeliśmy drogowskaz, potwierdzający, że dojeżdżamy na miejsce.
Nieco mniejsza tablica w kolorze czerwonym, przyczepiona maleńkimi drucikami, poinformowała nas, że Loop Head jest miejscem dla zakochanych... To Coś dla nas!
Na końcu półwyspu wznosi się mała latarnia, do której nieustanie się zbliżaliśmy...
Na parkingu umiejscowionym tuż przed latarnią, musieliśmy odczekać chwilę, aż zwolni się jedno z miejsc, gdyż dzisiejszego dnia, na Półwysep dla Zakochanych zjechało sporo turystów.
W końcu nam się udało zaparkować i ruszyliśmy w teren.
Jak się chwilę potem okazało, wejście na teren latarni jest płatny.
Jednakże cena, wynosząca 5€ za osobę, nie wydawało nam się ceną wygórowaną.
Pierwszą latarnię zbudowano w 1670 roku a ogień rozpalano na dachu jednego z domów, materiałem palnym zaś, był torf.
Latarnik, zwany tutaj "Lightkeepers", mieszkał wraz z rodziną w jednym z dobudowanych domków.
Dopiero w 1854 roku zbudowano typową, stojącą osobno latarnię, którą podziwiać możemy do dnia dzisiejszego.
Latem 2011 roku, miejsce te udostępniono dla turystów, które jest czynne codziennie, lecz tylko w sezonie letnim.
Pomimo tego, od dnia otwarcia do roku zeszłego, latarnię odwiedziło 19.000 turystów.
Niestety wnętrze budynków nas rozczarowało. Archiwalne zbiory są niewielkie, to wynik tego, że latarnia otwarta jest dopiero od dwóch lat. Rozmawiam z przewodniczką i ta ze smutkiem opowiada, że skończyły się czasy, gdy ludzie przynosili wyszperane ze strychów, stare przedmioty i oddawali je do muzeów za darmo.
 Recesja zmieniła ludzi, żądają za przedmioty pieniędzy, niektórzy wręcz sum astronomicznych...
Jednakże w cenie biletu, wliczone jest wejście na samą latarnię, dzięki której podobno można zobaczyć przepiękne widoki surowych okolicznych klifów.
 Piszę podobno, gdyż My na latarnię nie weszliśmy. Przed nami na górę weszła dość hałaśliwa grupa, która chyba zapomniała, że na dole czekają na swoją kolejkę inni turyści.
Zabrakło nam irlandzkiej cierpliwości, więc postanowiliśmy obejrzeć okoliczne klify, z których słynny jest Półwysep Loop Head. Pożegnaliśmy latarnię i dziarsko obeszliśmy mur ją okalający.
Idąc sobie tak wydeptaną przez ludzi dróżką, nieustannie zmierzaliśmy do miejsca, które nas zaskoczyło.
Z daleka wyglądało, jak niewielkie wzniesienie...
...lecz z bliska, okazało się wielkim, podłużnym, oderwanym od lądu, klifem.
Klif jest wprost przeogromny w swej długości.
Szukaliśmy jakiegoś dobrego miejsca, żeby zrobić zdjęcie. Niestety skraj lądu jest bardzo niebezpieczny, więc zbytnio nie staraliśmy się do niego zbliżać.
Z początkiem XX wieku, miejsce te przyciągało rzesze turystów.
Nie tylko sam klif był tutaj atrakcją, ale również specjalna kładka, umożliwiająca spojrzenie w dół.
Pomysł, przyznaję bardzo mi się spodobał...
Robert French, National Library of Ireland
...lecz niestety, drewniana kładka nie wytrzymała upływu czasu. Może kiedyś powstanie druga?
My wciąż szliśmy ku końcowi klifu. W dole słyszeliśmy szum wody, wokół mewy donośnie oznajmiały, że gdzieś tam na tej wielkiej podłużnej skale, mają swoje gniazda...
W końcu dostrzegliśmy koniec.
W dole oceaniczny prąd tworzył wysokie fale, które z głośnym hukiem rozbijały się o skały poniżej nas.
W tym miejscu czuliśmy potęgę natury, wprost ciężko to opisać...
Nieco dalej, staliśmy w miejscu, w którym klif skończył się: prosta ściana, znacznie szersza niż jego początek, nieco przypomina tył dawnego statku...
Z małym niepokojem obserwowałem poczynania młodego człowieka, stojącego na grani i robiącego zdjęcia.
Zresztą jego ojciec również, jednak syn nie za nadto reagował na nawoływania swojego taty...
Jednak moje obawy były zupełnie płonne. Półka położona troszkę niżej była znacznie bezpieczniejsza, niż to się wydawało z góry. Pozwoliłem sobie na powtórzenie wyczynu młodego adepta fotografii i również zszedłem na tę małą półeczkę...
Dzięki temu, mogłem zrobić te oto zdjęcie: rufę kamiennego statku, w całej okazałości.
Postanowiłem pójść tą naturalną skalną półeczką w drugą stronę.
Wkrótce do mnie, dołączyła Moja Żona i znaleźliśmy miejsce, na którym bez żadnych obaw, mogliśmy sobie usiąść.
Na domiar tego wyszło słoneczko, którego ciepłe promienie ogrzewały nas i nasze uczucia.
Skalna półka odcięła nas od świata, byliśmy tylko My, Słońce i Ocean.
Chyba już rozumieliśmy, dlaczego półwysep ten nazwano Półwyspem Zakochanych...
Niestety czas płynął nie ubłagalnie, musieliśmy myśleć o powrocie, a szkoda, bo można było by tutaj spędzić cały dzień. Miejsce jest super i pozytywna energia półwyspu wniknęła w Nas...
Przy okazji, podziwialiśmy jak Matka Natura, przy pomocy wody i wiatru, rzeźbi w skale swoje arcydzieła...
Ruszając przed siebie, zauważyliśmy znaczną zmianę jeśli chodzi o podłoże.
Poprzednio chodziliśmy po trawie, teraz pod naszymi stopami leżały miliony kamyków, kamyczków i skalnych kawałków.
Tutejsze kamyczki w dniu dzisiejszym znalazły swoje nowe przeznaczenie: otóż nowe pokolenie układa z nich na trawie swoje imiona oraz imiona swoich partnerów, tak jakby chcieli obwieścić i Bogu i światu o swoim szczęściu. Inaczej mówiąc, energia Półwyspu dla Zakochanych, udziela się również innym ludziom.
Moda ta wzięła swój początek od wielkiego napisu z kamieni, ułożonego na ziemi z początkiem drugiej wojny światowej. Dzisiaj z bliska nie był widoczny, gdyż miejscowe kwiaty zasłoniły go, lecz jest doskonale widoczny z balkonu latarni.
http://www.broadsheet.ie/
Napisy takie powstały z myślą o lotnikach, powracających z patroli bojowych z nad Atlantyku.
Dzięki literkom "Eire", lotnicy wiedzieli, nad jakim terytorium się właśnie znaleźli, a dodatkowo była to też informacja o "wkroczeniu" na teren neutralnej Irlandii...
Na zdjęciu, po lewej stronie, doskonale widać wielkość oderwanego klifu...
Widok z lotu ptaka na Loop Head.
www.loopheadclare.com
Teraz oprócz napisu Eire, istnieje setki innych, prywatnych...
Postanowiłem, że nie będę gorszy. Też musiałem wysłać wiadomość do Nieba...
Poszło mi i szybko, i sprawnie. W końcu materiału, przeznaczonego na układane literek, było tutaj sporo...
Wraz z podchodzeniem pod górę, moją uwagę przykuły ruiny dawnego budyneczku.
Był to, znany już z poprzednich postów, punkt obserwacyjny przeciw niemieckim U-Botom.
Znalazłem na jednym irlandzkim forum zdanie, napisane przez wnuczkę pewnej osoby.
Ta osoba służyła jako ochotnik, właśnie w tym punkcie obserwacyjnym i wyrażała okropny żal z tego co stało się z tym miejscem.
Trochę to przykre, gdyż to właśnie dzięki takim ludziom, w razie zauważenia niemieckiej łodzi podwodnej, zmieniano kurs konwojów, płynących do Anglii z ładunkiem broni i jedzenia dla walczącej z Nazistą Europy.
Oto jedno ze zdjęć archiwalnych punktu obserwacyjnego na Półwyspie Loop Head:
No i niestety zdjęcie dzisiejsze:
Istnieje również inne oblicze Półwyspu Head. Oblicze groźne i niebezpieczne. Oblicze w czasie sztormu:
Tym samym nasza wycieczka po Półwyspie Loop Head, zakończyła się.
Energia tego miejsca wiruje między turystami, którzy bezwiednie jej ulegają.
Miejsce wyjątkowe, które nam się bardzo spodobało.
National Library of Ireland
Namiary GPS:
52°33'39.43"N    9°55'48.23"W

Post No.90: Szlakiem 9-ciu szczytów...

$
0
0
Tradycyjnie w czerwcu, gdy słońce rozpalało Irlandię, a ludzie opalali się na wszystkich plażach Zielonej Wyspy, ja postanowiłem ruszyć w górski plener. Tym razem moim celem był najwyższy szczyt gór Wicklow, Lugnaquilla, którego wysokość wynosi 925 metrów.
Aby dotrzeć na mniemany szczyt, postanowiłem iść wierzchołkami innych szczytów i miałem nadzieje, że trasę, którą dokładnie badałem przez kilka dni na mapie, pokonam i szybko i przyjemnie.
Myliłem się...
Zaopatrzony w plecak, w którym miałem dwie butelki wody, apteczkę pierwszej pomocy, kurtkę przeciwdeszczową i owoce ruszyłem z punktu A, do którego dowiózł mnie kamrat z pracy. 
Wcześniej, w punkcie B zostawiliśmy moje auto, do którego zamierzałem wkrótce dotrzeć.
Punktem A był leśny trakt, który prowadził na szczyt niewielkiego wzniesienia wynoszącego 342 metry -  The Little Sugar Loaf:
Trasa z początkiem mojego marszu, wydawała się bardzo przyjemna. Przechodząc leśnym traktem, w powietrzu czułem zapach lasu i trzymając w ręku w mapę Gór Wicklow, pełen optymizmu szedłem dziarsko do przodu...
W końcu doszedłem do miejsca, w którym zaczynała się moja przygoda oraz walka ze swoimi słabościami.
Trakt zaczął piąć się w górę...
Nie wiem ile zajęło mi pokonanie tych 300 metrów w górę. 
Pierwszy taki wysiłek w tym roku kosztował mnie bardzo wiele: musiałem na prawdę co chwila zatrzymywać się, gdyż i tętno i puls nie pozwalały na szybsze pokonanie stoku. Z doświadczenia wiem, że najgorsza jest pierwsza godzina wspinania, póki organizm nie przyzwyczai się do wysiłku.
Jednakże nie narzekałem, gdyż te chwile odpoczynku wykorzystywałem do oglądania panoramy roztaczającej się wokół mnie...
Do zdobycia tego niewielkiego szczytu, został mi  kawałek do przejścia a wydeptana dróżka wśród kwitnących wrzosowisk kierowała mnie we właściwym kierunku...
W końcu szczyt Little Sugar Loaf został przeze mnie zdobyty.
 Tradycyjnie na szczycie znajdował się kopczyk kamieni, przy którym usiadłem, aby złapać drugi oddech.
 Przy okazji zacząłem się rozglądać dookoła. Góry Wicklow w słońcu wyglądają przepięknie...
Niestety, ogarnęły mnie wątpliwości. 
Odległości na mapie wyglądały na niewielkie, w rzeczywistości okazało się zupełnie inne.
Patrząc na szczyt Lugnaquilla, nie sądziłem, że jest tak daleko od miejsca, w którym teraz się znajdowałem. Zastanawiałem się, czy kontynuować marsz, gdyż nie wiedziałem, czy dam radę pokonać dzisiaj tak wielkie odległości.
Jak miałem pójść, aby dojść do celu? Na wprost, poprzez dolinę, czy też szczytami, tak jak planowałem?
A może zacząć z innego punktu, tak aby dojść do samochodu? Co się stanie, jeśli opadnę z sił i będę musiał zejść ze szlaku? Jak dostanę się do auta? Pytania mnie nurtowały a ja musiałem podjąć decyzję. 
Trzymam się więc pierwotnego planu i ruszam na następny szczyt. 
Teraz tempo marszu mam stabilne, nie odczuwam już "zakłóceń" pracy serca. Organizm już się dostosował. 
Otaczające mnie widoki mogę podziwiać z marszu...
Na pobliskim stoku rosną samotne iglaste drzewka. 
To prawdopodobnie "samosiejki", które nasiona drzew rozniósł kiedyś wiatr.
 Jednocześnie musiałem uważać, gdzie stąpam. Wokół mnie i mojej trasy, od czasu do czasu, pojawiały się bagienne oczka. Niektóre z nich potrafią być bardzo niebezpieczne i bez problemu wsysają nieostrożne ssaki.
Wkrótce zdobyłem następny szczyt: Logar, który miał 582 metry. 
Marsz szedł mi tak dobrze, że zacząłem wierzyć, że przejdę cały zaplanowany marsz.
Za każdym razem, gdy zdobywałem szczyt, wysyłałem Mojej Żonie sms-a, której również wręczyłem kopię mapy tak, aby wiedziała, gdzie teraz jestem. To było również zabezpieczenie, gdyby coś mi się stało...
Na trasie mojego marszu, następnym szczytem był Lobawn, który wznosił się 55 metrów wyżej...
Na szczycie tym miałem zrobiłem sobie małą przerwę: musiałem napić się wody, sprawdzić swoje położenie na mapie i troszkę odsapnąć po ciągłym marszu pod górę.
Ze szczytu miałem świetny widok na jezioro znajdujące się koło Blessington. 
Niestety w powietrzu unosiła się jakaś niewidoczna mgiełka, utrudniająca zrobienie fajnego zdjęcia...
Po drugiej stronie majaczyły szczyty, które miałem wkrótce zdobyć. Jednak nie musiałem się dłużej oszukiwać: odległości były wciąż wielkie i miałem tylko nadzieje, że nie poddam się gdzieś tam, pośród dzikich wrzosowisk Gór Wicklow.
Teraz musiałem zejść wytyczonym szlakiem na wysokość 530 metrów, aby chwilę potem wspiąć się  na następny pagórek, wynoszący 560 metrów.
Wydawałoby się, że będzie łatwo, lecz Góry Wicklow powoli zaczęły pokazywać swą dziką naturę.
Pierwszym takim sygnałem było dla mnie podłoże, które znacznie się zmieniło: dość wysoka trawa przeszkadzała w marszu, a na dodatek zrobiło się dziwnie miękko. Co chwila zaskakiwały mnie torfowe oczka a ich błotnista forma groziła doklejeniem do butów dodatkowych kilogramów.
Zauważyłem tabliczkę informującą mnie o wkroczeniu na teren Parku Narodowego. 
Zacząłem żmudne i długie podejście na szczyt Black Banks, którego wysokość wynosiła 705 metrów.
Lecz to nie wysokość była tutaj problemem a długość jego podejścia. Chciałbym napisać, że było łatwo, ale było wprost przeciwnie: z każdym krokiem było coraz ciężej.
Przechodziłem właśnie przez "Szczyt Wymarłych Sosenek" - jak nazwałem to miejsce.
 Nie mogłem pojąć dlaczego akurat w tym miejscu, te młode drzewka padły ofiarą jakiegoś szkodnika...
Niestety z biegiem czasu moje tempo marszu znacznie zwolniło. 
Ścieżka zniknęła, a raczej moją ścieżką był jakiś mały torfowy wąwozik, ciągnący się aż po horyzont, na wzniesienie, do którego przecież musiałem dotrzeć. 
Chciałbym napisać, że szedłem, ale właściwie w tym miejscu mój marsz przypominał bardziej skoki zająca.
Musiałem przeskakiwać i nadskakiwać, a przestałem w momencie, gdy prawie wpadłem w dołek, który zobaczyłem w ostatnim momencie.
Dołek miał głębokość co najmniej pół metra, gdybym wpadł, mógłbym złamać nogę... 
Patrząc przed siebie, nie zapowiadało się, że będzie łatwiej...
W tym miejscu zobaczyłem stado saren, które z wielkiej odległości bacznie mi się przypatrywały.
Miałem nadzieje, że zrobię zdjęcia z bliższej perspektywy, lecz te stado znacznie się różniło od tych, które widziałem w zeszłym roku i najprawdopodobniej nie były przyzwyczajone do widoku człowieka.
Moje kroki w ich kierunku spowodowały natychmiastową ucieczkę stada...
Zacząłem przeklinać ten etap szlaku. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że będę zmuszony przechodzić przez miejsce, które nazwałem "Wrzosowiskowym Piekłem" .
Choć znacznie zwolniłem, serce mi niesamowicie szybko biło, gdyż przejście przez ten sektor był dla mnie prawdziwym wyzwaniem... Było błotnisto, nierówno i nie miałem szans obejść tego miejsca, więc zmuszony byłem brnąć przed siebie...
Szlak prowadził tym niby wąwozem.
Głębokość, choć tego nie widać na zdjęciu, wynosiła około 1,40 metra.
 Choć początkowo chciałem się trzymać wewnątrz tego wąwozu, to jednak już po paru krokach dałem sobie spokój. Normalne przejście nie było możliwe i postanowiłem iść bokiem, z dala od tego torfowego jaru, a nawet w sporej jego odległości miałem problemy, aby normalnie maszerować...
 Do szczytu The Black Banks, pozostało mi już niewiele.
Cieszyłem się z tego powodu, gdyż podejście mnie fizycznie wykończyło. Jednocześnie zauważyłem, że cała okolica jest usiana torfowymi wydmami. Gdziekolwiek bym nie spojrzał, nigdzie nie było równej powierzchni.
Zostało mi parę metrów, aby osiągnąć 705 metrów nad poziomem morza. Tylko lub aż.
Torfowa kraina Gór Wicklow, pokazała mi swoje prawdziwe oblicze. Udało mi się je pokonać, gdyż od paru dni tutaj nie padało. Czy wszedłbym na ten sam szczyt tuż po deszczach? Nie sądzę.
Upływający czas powoli odsłania na stokach poukrywane pod torfem głazy a ja napawam oczami otaczający mnie krajobraz, gdyż jest na co popatrzeć...
Przede mną stożek, który jest znakiem najwyższego punktu góry The Black Banks.
Dokładam swój kamyczek na kopiec, będzie mniej kilogramów w plecaku...
Robię dłuższy odpoczynek: jestem cały mokry od wysiłku. Pierwsza butelka wody zrobiła się pusta, dodatkowo posilam się owocami. Postanowiłem, że zwolnię, gdyż nałożyłem sobie zbyt ostre tempo.
Jeśli mam dojść do samochodu, muszę iść równym, lecz wolniejszym tempem.
Wysyłam sms-a do Żonki, która się pewnie martwi moją dłuższą ciszą i postanawiam pospacerować dookoła kopczyka.
Widoki są niesamowite. Torfowe wydmy są wszędzie dookoła mnie. Dzieci mogłyby mieć tutaj niezłą frajdę, gdyż to prawdziwy torfowy labirynt i zabawa w chowanego byłaby tutaj świetna...
Nagle słyszę huk! Jeden, drugi i trzeci, potem cisza. Zastanawiam się co to było, lecz z nastaniem ciszy, stwierdzam, że to może gdzieś w dolinie. Nie zawracam już sobie głowy, skupiam się na następnym szczycie.
Choć to niedaleko, już wiem, że nie będzie łatwo...
 Zaczynam więc wspinaczkę, jednocześnie wciąż podziwiając Torfowe Wydmy...
Znowu słyszę huk. Nie mam pojęcia o co chodzi, ale zbytnio się tym nie przejmuję. Do szczytu nie zostało mi wiele, a przechodzę przez miejsce zwane White Brow - Białe Czoło.
Prawdopodobnie nazwa została wymyślona dzięki białemu piaskowi, leżącemu na zboczu góry...
Zbliżałem się do stojącej mapy. To pierwsza oznaka cywilizacji na mojej trasie i jednocześnie potwierdzenie mojego położenia. Tuż obok, na palu założony został jakiś traperski but.
But z pewnością zostawił jakiś turysta, gdy walczył na trasie z torfowym błotem.
To również jakaś informacja, jakie warunki mogą panować tutaj, gdy pada deszcz, którego przecież w Irlandii nie brakuje. Ktoś musiał stoczyć tutaj niezłą walkę z błotem, którą przegrał...
Stoję przy mapie i nie wierzę własnym oczom: jestem na skraju Wojskowego Poligonu, na którym najwyraźniej odbywają się jakieś ćwiczenia, gdyż odgłosy które słyszałem wcześniej, przypominały huk wystrzału.
Zastanawiam się, czy jestem tutaj bezpieczny, próbuję dzwonić pod podany na tablicy numer telefonu, ale chyba nikt nie wziął pod uwagi faktu, że akurat w tym miejscu mój telefon nie miał zasięgu...
No cóż. Pomimo moich obaw, postanawiam kontynuować swój marsz. Może mnie nie ustrzelą... :-)
Wysokość Torfowych Wydm ukryją moją obecność, więc artylerzyści może mnie nie zobaczą... ;-)
Podążam w górę na szczyt Camenabolougne - to wysokość 761 metrów.
Widoki panoramiczne urzekały, jednocześnie uświadamiam sobie, jak wielkim obszarem są
Irlandzkie Góry Wicklow...
Szczyt Camenabolougne został w końcu przeze mnie zdobyty.
Niesamowite jak krajobraz na przestrzeni kilkunastu  metrów potrafi się zmienić...
Słońce, które świeciło teraz prawie bez przerwy, dawało się mi we znaki. Szczęściem, na tej wysokości wiał delikatny, ciepły wiaterek i dawał poczucie rześkości.
Rozglądając się, zauważyłem zbiornik wodny, który odwiedziłem w bezpośredniej bliskości, prawie rok temu.
Według mapy, musiałem teraz zejść prawie sto metrów niżej, aby rozpocząć ostatnie podejście na najwyższy szczyt Gór Wicklow. Spojrzałem przed siebie, zacisnąłem zęby i ruszyłem do przodu...
Z każdym krokiem niżej, musiałem planować swoją trasę z wielkim wyprzedzeniem, gdyż teren nie był łatwy do przejścia: musiałem wciąż omijać i wymijać torfowe dołki i rozpadliny, lecz nie wiedziałem, że najgorsze było wciąż przede mną...
Wydawało mi się, że schodzę ze stoku bardzo długo. Stromość stoku, powodowała ból w łydkach, a paradoksalnie moje buty zaczęły wydawać się zbyt ciasne...
Jednocześnie spoglądałem na surowe oblicze mojego głównego celu: Lugnaquill'ii, do którego miałem już tak blisko...
Kilkakrotnie się potykając, z wielką ulgą doszedłem do miejsca zwanego Imaal Gap.
Do najwyższego szczytu Gór Wicklow zostało mi ponad sto metrów różnicy w wysokości, lecz nie wiedziałem ile konkretnie będzie w długości marszu a poza tym, byłem już trochę zmęczony...
Zacząłem powolną wspinaczkę w górę. Przestałem patrzeć na wysokość, patrzyłem tylko pod nogi. Umysł wyłączył się, starałem się tylko kontrolować swoje tętno i tempo swojego marszu.
Wraz ze zdobywaną wysokością zdobywałem nową wiedzę: o sobie! Czułem, że zbliżam się do swojej granicy: chciałem usiąść i odpocząć, ale wiedziałem, że jeśli tak zrobię, to już nie wstanę i nigdzie nie pójdę.
Rozglądałem się na boki, próbując podziwiać widoki....
Musiałem przystanąć, choć na chwilę, bo dalsza wspinaczka groziła zawałem.
Był to czas, w którym oprócz oddechu, "złapałem" kilka fotek...
Wkrótce potem, moim oczom ukazał się przepiękny klif, którego nigdy wcześniej nie miałem okazji zobaczyć. Skały, odkryty torf i panorama okolicy. Widoki pozwalały choć na chwilę zapomnieć o wysiłku, oraz o moim zmęczeniu, który proporcjonalnie wzrastał.
Byłem coraz wyżej... Tym samym coraz częściej się zatrzymywałem. Głowa chciała kontynuować marsz, lecz serce mówiło: zwolnij! Może dlatego, że widoki inspirowały...
Krok za krokiem, lekko pochylony, czując ciężar plecaka, wchodziłem wolno na szczyt.
Choć kąt nachylenia podejścia w tym miejscu znacznie spadł, wciąż musiałem iść pod górkę.
 Jak mam opisać swoje odczucia w tym momencie, gdy walczyłem nie tylko z podejściem, ale również z własnym ciałem? Wybrałem się na szlak, bez zaprawy, na szlak, który okazał się znacznie dłuższy w przejściu niż sądziłem, a teraz musiałem walczyć z własnymi, fizycznymi słabościami...
Nie wiem jakie miałem wtedy tętno, nie wiem o czym wtedy myślałem. Ale dzięki zdjęciom, które wtedy wykonałem, choć ich nie pamiętam, wiem że było warto. Szedłem coś zdobyć i byłem tego bardzo blisko. Zbyt blisko by się poddać...
 Dodał mi otuchy widok ludzi, którzy tak samo jak ja, woleli wspinaczkę niż plażę.
Dzięki tym sylwetkom, możecie teraz porównać wielkość torfowych wydm, które miałem okazję przedstawić znacznie wcześniej...
Tak jak przez całą trasę nie widziałem żadnej osoby, tak teraz wydawało mi się, że zrobiło się tłoczno.
Ze szczytu zeszła sobie para, którą pozdrowiłem, gdy tylko mnie minęli.
Potem tylko obserwowałem, jak z czasem robili się coraz mniejsi na szlaku...
Zbocze najwyższej góry Wicklow porastała równa trawa a mnie dzieliło od celu wręcz kilka kroków...
W końcu Lugnaquilla została zdobyta!!!
Radość przyszła później, gdyż w tym momencie, nie miałem na to sił.
Usiadłem i odpoczywałem, wysyłając sms-a do Mojej Żony. Posiliłem się owocami, napiłem się wody i zacząłem rozglądać się dookoła z najwyższego punktu Gór Wicklow...
 Nawet z tej odległości, widoczny był zbiornik wodny elektrowni, którą opisałem w zeszłym roku.
Jednocześnie obserwowałem, jak zauważeni wcześniej amatorzy wspinaczki, zbliżali się do mnie coraz bardziej. Musiałem przyznać, że mieli niezłe tempo...
Wkrótce potem Panowie ci dołączyli do mnie. Poprosili mnie o wykonanie fotki, jako dowodu, że dotarli na 13 szczyt, pod względem wysokości, Irlandii.
 Natomiast ja musiałem rozpocząć drugą część wyprawy, zmierzając do mojego auta. Wiedziałem już, że jeszcze mam kawał drogi przed sobą, ale wiedziałem również, że będę miał już tylko z górki...
W tej sytuacji miałem sporo czasu, aby się rozglądać i podziwiać panoramę Gór Wicklow.
Wschodnie  i północne zbocze Lugnaquill'ii wyglądało przepięknie...
Ruszając w dół zbocza, miałem okazję podziwiać skraj urwiska, którego surowe oblicze starałem się uwiecznić na tych oto zdjęciach:
To jedno z piękniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek widziałem...
Druga strona prezentowała się nie mniej okazale...
Zostawiłem najwyższą górę Wicklow za sobą. Dopiero teraz, gdy na szlaku znajdowali się turyści, widać było ogrom urwiska, który tak gwałtownie opadał w dół zbocza...
Nie będę ukrywał, że zmęczenie dawało już mi się we znaki.
Nie wiem ile dotychczas przeszedłem kilometrów, ale czułem, że moje baterie, powoli się wyczerpywały.
 Na dodatek słońce nieźle spaliło mi skórę na rękach, więc musiałem okryć ręce, zakładając koszulę.
Choć trasa wciąż prowadziła w dół i nie musiałem walczyć ze wzniesieniami, to i tak szedłem wolniej niż poprzednio. Paradoksalnie na widoki nie mogłem narzekać: Góry Wicklow są przepiękne...
Moje zejście robiło się coraz bardziej strome.
 Mój szlak prowadził dosyć blisko grani wąwozu, który dość dokładnie mogłem obejrzeć z tej wysokości ..
Z każdym krokiem robiło się dość niebezpiecznie.
 Nie przerażała mnie bliskość skraju urwiska co przerażała mnie moja miękkość nóg, które po tylu kilometrach lekko się trzęsły. Musiałem jeszcze bardziej zwolnić, gdyż zacząłem potykać się o wystające kamyki, istniało więc ryzyko upadku na sam dół wąwozu...
Szlak mój prowadził łagodnie w dół, na samo dno wąwozu, przy którym zostawiłem z samego rana swoje auto.I tylko ta myśl napędzała mnie do przodu, gdyby nie to, prawdopodobnie bym siadł i ze zmęczenia już nie wstał, aż do rana...
Podziwiając widoki, widziałem tam w dole leśny szlak, który tak wyraźnie oznaczał się z tej wysokości...
Zejście było strasznie męczące. Czułem się jak na schodach: co chwila musiałem stąpać na niże głazy, poruszałem się po miękkim torfie, skręcałem to w prawo, to w lewo omijając niewygodne obszary.
Cieszyłem się tylko, że nie idę w drugą stronę...
Tabliczka, która została wbita tuż przy szlaku, tylko potwierdzała trudność terenu...
Posuwając się naprzód, w dole doliny zobaczyłem usypane hałdy, tak zwany wyrobek - pozostałości z dawnych kopalń, które tutaj były czynne, sto lat temu...
W tym miejscu dogoniłem trójkę Irlandczyków i  już razem schodziliśmy Zic-Zakiem, szlakiem, który z góry przypominał literkę Z. Nawiązaliśmy rozmowę, z której wynikło, że dwaj starsi panowie są braćmi.
Jeden z nich mieszka w USA i postanowił wraz ze swoim synem odwiedzić swoje dawne, rodzinne strony. Wydawało mi się, że kondycja starszych panów jest o wiele lepsza od pokolenia młodszego, tym bardziej że młody człowiek, pokonywał szlak w skarpetkach! Nieodpowiednie buty spowodowały masę bąbli, więc jedynym rozwiązaniem był marsz na boso....
Pokazałem panom jaką trasę przeszedłem i byłem lekko zszokowany zdziwieniem i wyrazami szacunku z ich strony. Z uznaniem kiwali głowami, a ja musiałem zobaczyć ileż to kilometrów przeszedłem, gdyż jak by nie było szedłem przez 8 godzin.
Ten urokliwy mostek który uwieczniłem, był ostatnim moim zdjęciem wykonanym tego dnia...
W domu, przy użyciu linijki Google Earth, starałem wiernie odtworzyć swoją trasę.
Wynikło z niej, że przeszedłem, w linii prostej, po terenie górzystym 25 kilometrów.
 Faktyczna odległość, jest mi nieznana, ale czułem że sporo więcej.
Jestem przekonany, że w okresie jesiennym, gdy deszcz jest zjawiskiem codziennym, nigdy bym nie przeszedł takiej trasy. Trudność terenu, szczególnie w początkowej fazie marszu, wykończyłaby nie jednego, choć jestem pewien, że są i tacy, co szlak ten przeszli zimą.
Ja pokonałem swoje słabości, których mi nie brakowało. Choć pogoda w czasie marszu mi dopisała, wcale nie było mi przez to łatwiej, ale jakoś dałem radę.
Cały szlak Wicklow wynosi 129 kilometrów i większość przewodników podaje, żeby całość przejść potrzeba sześciu dni.
Może i kiedyś zdobędę i ja...






Post No.91: Miejsce, gdzie czas się zatrzymał...

$
0
0
Tym razem, zapuściliśmy się na zachodnie wybrzeże hrabstwa Donegal, niedaleko sławnych klifów Slieve League, które wyrastają wprost z nad Oceanu, na wysokość 601 metrów.
Slieve League - 601 m.n.p.m  Hrabstwo Donegal.
Nasza trasa przebiegała przez tereny, wydawało nam się zupełnie nie zamieszkane. 
Od czasu do czasu, mijaliśmy domy, które bardzo odbiegały od standardów nowoczesnego budownictwa, a my, tym samym znaleźliśmy się w dawnej Irlandii...
Ziemia, choć przyjemnie zielona, wydawała się surowa, nie nadająca się do zamieszkania, jednak fakt, że na naszej trasie pojawiają się zabudowania, budzi nasze zdziwienie.
Na tej ziemi, gdy zimą atlantycki wiatr wiruje pomiędzy wzgórzami, a wczesna zimowa ciemność okrywa okoliczne dolinki i jeziorka, na przestrzeni wielu kilometrów nie uświadczysz ani sklepiku, ani stacji benzynowej ani choć jednego Pubu.
Choć to początek maja, okoliczni mieszkańcy korzystają z bezdeszczowych dni i już przygotowują się do następnej zimy, zbierając torf, który posłuży jako materiał palny w domowych kominkach. 
Z końcem naszej trasy, wyłonił nam się widok, do którego podążaliśmy: nadbrzeże Oceanu Atlantyckiego...
Gdy przybyliśmy na miejsce, zastaliśmy na miejscu ciszę i owce. Żadnych ludzi.
Pierwszą rzeczą, którą zauważamy to betonowy mostek, którym prowadzi szlak w kierunku Slieve League.
Poniżej wolno strumyk kończy swój bieg w falach Oceanu Atlantyckiego...
Po prawej, na tle stoku widać ruiny wioski, która została opuszczona w czasie Wielkiego Głodu.
Do budowy wioski użyto okolicznych kamieni, które do tej pory pokrywają okoliczne wzgórza.
Port - to nazwa miejsca, w którym obecnie się znajdujemy.
Mówi się, że to było pierwsze miejsce w hrabstwie Donegal, w którym zbudowano port i prawdopodobnie z tego powodu wzięła się nazwa dawnej wioski.
Po obu stronach maleńkiej plaży, wznoszą się klify, dodając uroku i tajemniczości.
Dodatkowo wychodzi słońce, więc przyroda ukazuje nam wspaniałe i wydaje się zapomniane przez turystów miejsce, do którego mieliśmy szczęście dotrzeć.
Dodatkowo nad betonowy falochron prowadzą schodki, które kiedyś ułatwiały rozładunek towaru, z przycumowanych tutaj statków.
"Ghost Village" wygląda niesamowicie na tle pobliskiego wzgórza.
Ciężko uwierzyć, że wiele lat temu miejsce te tętniło życiem: dzieci biegały po pobliskiej plaży, a miejscowi szykowali sieci do połowu ryb.
Dzisiaj na plaży widać specjalne szyny, po których spuszcza się na wodę zatoczki łódkę, a tuż koło ruin, stoi nowy budynek. Tak jakby los chciał pokazać, że powoli na nowo powstaje tutaj nowe życie...
Niedaleko nas, na wzgórzu stoi krzyż, którego biel wyróżnia się na tle pobliskich klifów...
Krzyż nie stoi tutaj przypadkiem. Jest jedynym symbolem tragedii, która wydarzyła się prawie 150 lat temu.
Otóż, w listopadzie 1870 roku, w czasie sztormu, o pobliskie skały, rozbił się statek "The Sydney".
 Statek z ładunkiem drewna, płynął z Canady do Szkocji, gdy u progu Irlandii wpadł w gigantyczny sztorm.
Nie mając prawie żadnej kontroli nad okrętem, statek wpadł na skały, w które raz po raz uderzały gigantyczne fale. Na pokładzie przebywało 21-en członków załogi, lecz tylko dwóch dotarło do brzegu.
Po sztormie, miejscowi z wioski odnaleźli tylko cztery ciała, które pochowali w miejscu, gdzie dzisiaj stoi biały krzyż.
Dosyć niedawno, postawiono nową tablicę, na której wygrawerowane są nazwiska wszystkich żeglarzy statku "The Sydney". To tylko udowadnia, jak Irlandczycy potrafią pamiętać o tragediach i osobach z nimi związanych. Upływający czas trzech pokoleń, nie zatarł wszystkich swoich śladów...
Postanowiliśmy przejść się wzdłuż brzegu nad klif, który znajdował się po prawej stronie od zatoczki.
Tym samym ruszyliśmy w prawo i po przejściu kilkunastu kroków, musieliśmy przejść przez drugi betonowy mostek, który został zbudowany nad strumykiem.
Trzymając się szlaku, coraz bardziej ukazywał nam się urokliwy widok klifów wioski Port.
Czym dalej posuwaliśmy się wzdłuż klifu, tym coraz lepszy mieliśmy widok na panoramę tego bez wątpienia czarującego miejsca.
W końcu usiedliśmy na trawie, w małej zatoczce tuż nad tymi małymi klifami.
Siedzieliśmy koło siebie, "chłonąc" widoki, kolor wody i wielobarwne skały. Urzekło nas nie tylko te miejsce, ale również cisza, która nas dookoła otaczała.
Dawna wioska Port, była położona w przepięknym kawałku hrabstwa Donegal.
Okazało się, że nie tylko my, jesteśmy zauroczeni. Nieopodal nas para zakochanych owieczek spoglądało tak samo jak my, w nieokreślony dal Oceanu Atlantyckiego.
Wyglądało na to, że również mocno się kochają...
I tak samo jak my owieczki podpatrywaliśmy, tak samo one podpatrywały nas...
W ogóle byliśmy często podpatrywani. Najraźniej człowiek nie jest najczęstszym widokiem dla Donegalskich cztero-kopytnych...
Wracając udaje nam się dostrzec mały wodospadzik.
To górski strumyczek, którego bieg kończył się w maleńkiej zatoczce wioski Port.
Niestety z żalem pożegnaliśmy te przepiękne miejsce.
Port to miejsce w którym, mieliśmy takie wrażenie, czas się zatrzymał. Biały krzyż oraz ruiny dawnej wioski, symbolizują historię dawnej Irlandii. Lecz czar tego zakątka hrabstwa Donegal, jeszcze długo będzie czarował ludzi, którzy dotrą jadąc niepozorną drogą, wśród okolicznych wzgórz.
Jeśli uda nam się jeszcze raz tutaj przyjechać, weźmiemy ze sobą kocyk a może i namiot.
Polecam, gorąco polecam....
Zatoka Wioski Duchów - Port, widziana z lotu ptaka...
Koordynaty GPS:
 54°44'49.58"N     8°42'5.95"W


Post No.92: Najsławniejsza Droga w Irlandii: Slea Head Road

$
0
0
Najsławniejsza droga w Irlandii, znajduje się na samym czubku Półwyspu Dingle - Slea Head.
Zbudowana wiele lat temu, połączyła wioski, które rozdzielała Góra Orłów - Mount Eagle (516 m).
Ten kilkunastu kilometrowy odcinek drogi, prowadzący skalistym wybrzeżem o szerokości jednego samochodu, dostarczy każdemu jadącemu, niezależnie czy to autem, czy też rowerem, niezapomnianych wrażeń.
Aby dostać się na Slea Road, należy w miasteczku Dingle trzymać się głównej drogi i jadąc na zachód, kierować się aż do ronda. Na rodzie należy skręcić w lewo, zgodne z drogowskazem wskazującym nam drogę na Slea Head - droga 559.
Chyba nigdzie indziej w całej Irlandii, wzdłuż właśnie tej drogi, prowadzącej nas do Slea Head, nie ma tylu atrakcji, ile możemy zobaczyć w czasie pokonywania 8-iu kilometrów, prowadzących na sam czubek półwyspu.
Jedną z nich, zdążyłem już opisać we wcześniejszym poście, dotyczących  kamiennych chatek zbudowanych setki lat temu.
O chatkach możecie przeczytać tutaj.
Jeszcze wcześniej, można było odwiedzić Dumberg Fort, zbudowany w epoce żelaza przez ówczesnych ludzi, setki lat temu.
 Fort  położony nad klifem, miał charakter typowo obronny, o czym mogą świadczyć grube mury jak też samo jego położenie, gdzie jedną ze stron fortu ochraniał sam Ocean Atlantycki...
http://en.wikipedia.org/
Napisałem w czasie przeszłym, gdyż obecnie fort jest zamknięty.
Sztormy i silne wiatry z początkiem tego roku, spowodowały dalsze obsunięcia się klifu. Część fortu zniknęła w głębinach Oceanu, a reszta jest tak niestabilna, że zagrażała odwiedzającym fort turystom.
Irish Examiner
Ze względu na historyczną wartość obiektu, zadecydowano, że miejsce zostanie zbadane przez ekspertów i wyniki ekspertyz zadecydują o sposobie konserwacji Fortu, tak aby zapobiec dalszemu zniszczeniu historycznego miejsca.
Jednak, już teraz wiadomo, że wydana kwota w tym celu będzie wyrażać się w milionach....
 Jak to się stało, że ten historyczny obiekt uległ zniszczeniu? Każdy kto mieszka w Irlandii, doskonale pamięta początek 2014 roku. Oficjalnie w Irlandii, nie notowano takich sztormów od 150 lat, a ich siłę mogliśmy odczuć na własnej skórze sami.
Zdjęcie przedstawione poniżej przedstawia, drogę Slea Head po jednym ze styczniowych sztormów, gdzie siła fal dosięgła znacznie wyżej położonej drogi. Należy  tylko zwrócić uwagę na różnicę wysokości pomiędzy Oceanem a drogą.
Zdjęcie umieścił na swojej stronie Indepedent.
http://www.independent.ie/
Po pokonaniu kilku kilometrów, skręcamy o 360 stopni, mijając mały strumień, którego woda opada ze skały na jezdnię, dzięki czemu asfalt w tym miejscu jest mokry przez cały rok. 
Teoretycznie to od tego miejsca rozpoczyna się Magiczna Droga, zwana Slea Head Road.
Zatrzymujemy się na najbliższej zatoczce. 
Dzisiejszy dzień, choć bez słońca, jest wyjątkowo ciepły. Lekki wiaterek znad Oceanu dotyka naszych twarzy a my z przyjemnością poddajemy się atmosferze Półwyspu Dingle.
  Jesteśmy akurat w miejscu, gdzie mamy przed sobą chyba najdłuższą i ostatnią prostą Slea Road...
Nieco dalej, na następnej zatoczce, zatrzymujemy się na znacznie dłużej: to punkt widokowy, zbudowany z myślą o turystach.
Tuż przy murku znajduje się tabliczka informacyjna, na której wymienione są wszystkie gatunki ptaków, które mamy szanse zobaczyć na Półwyspie Dingle.
Jakby na potwierdzenie, poniżej nas przelatuje Głuptak, którego rozpiętość skrzydeł może sięgać nawet do dwóch metrów.
Aerodynamiczny kształt tego gatunku, posłużył inżynierom lotnictwa do zbudowania najsłynniejszego kiedyś samolotu, Concorde...
 Pomyślałem sobie, że może uda mi się zrobić parę fajnych zdjęć z góry, więc zacząłem wspinaczkę po nierównym terenie.
Nie było łatwo, gdyż wrzosy i ukryte wśród nich skały, groziły kontuzją więc niejako zostałem zmuszony do bardzo ostrożnego stąpania.
Podczas, gdy ja mozolnie i z trudem pokonywałem nierówny teren, Moja Żona próbowała uchwycić i uwiecznić swoim aparatem, Magię Półwyspu Dingle...
Natomiast ja, miałem okazję z bliska przyjrzeć się, jak za pomocą okolicznych kamieni oraz drutu, miejscowy gospodarz zabezpieczył dostęp nad skraj urwiska swoim owcom...
Nie zawsze to pomaga, gdyż niektóre z cztero-kopytnych, pomimo zabezpieczeń przeskakują ogrodzenie i na nierównym terenie łamią swoje nogi. W takich przypadkach los takich nieszczęśników jest przesądzony i prawdopodobnie tak właśnie się stało ze zwierzęciem, którego szczątki znalazłem nieopodal murka...
Droga położona niżej, na tle urwiska prezentowała się niesamowicie: niewielki murek odcinał ląd od Oceanu.
To tak jakby ostatnia droga Europy...
Zakręty Najsławniejszej Drogi w Irlandii, widoczne z mojego miejsca, wyglądały dość ciekawie...
...a w tym czasie na dole, Moja Żona miała okazję wykonać prawdziwą sesję dwóm mieszkańcom Półwyspu, którzy z ochotą pozowali do obiektywu, ani trochę nie bojąc się bliskości aparatu...
Z tego miejsca, możemy również zobaczyć wciąż pogrążonego we śnie Irlandzkiego Olbrzyma...
Przemieszczając się na następną zatoczkę, przystajemy w bardzo specyficznym miejscu.
Biały krzyż z ukrzyżowanym Jezusem i z postaciami przy Nim modlącymi się, ustanawia granicę pomiędzy dwiema kościelnymi parafiami: miasteczka Dingle oraz parafii Ballyferriter.
Jak miejscowi powiadają, Krzyż Slea Head został nazwany "kamieniem węgielnym" pomiędzy obiema parafiami i został postawiony w roku 1960. W tamtych latach nikt nie sądził, że w dniu dzisiejszym Krzyż stanie się jednym z symboli Półwyspu, przy którym obowiązkowo zatrzymują się samochody z turystami.
Zatoczka przy krzyżu, jest ostatnim miejscem, w którym możemy się zatrzymać.
 Dalsza droga, już znacznie węższa, szerokości jednego samochodu, wymaga od kierowcy znacznego skupienia, jednocześnie dając kierującemu jakąś frajdę jazdy...
 Moja kierownica, nieprzerwanie zmienia swoje położenie.
Tuż przed nami, kierowca samochodu pokonuje zakręty, co chwila naciskając na hamulec.
Jednakże trasa Slea Head Road nie męczy, lecz sprawia radość.
Może to przez widoki, które mamy przed sobą: skały po prawej, po drugiej stronie Ocean.
I te zakręty....
National Library of Ireland
To nasz prawdopodobnie szósty przejazd tą trasą i za każdym razem przeżywamy ją na nowo.
Nie da się tego tak na prawdę opisać, trzeba samemu to zobaczyć, samemu przeżyć tę jazdę.
 Mogę tylko Wam podpowiedzieć, że jeśli tylko będziecie mieli szansę przejeżdżać drogą Slea Head Road, jedźcie po południu, inaczej możecie utknąć w korku.
Tutejsze korki są efektem nie tylko wąskiej drogi, lecz również efektem wielu chętnych turystów, którzy swoimi autami pokonują tę trasę. Najgorzej jest wtedy, gdy na drodze pojawi się autobus...
Następnego dnia, ruszyliśmy jeszcze raz na Slea Road i korzystając z przepięknej pogody, specjalnie dla Was, nagraliśmy nasz przejazd używając kamerki samochodowej.
Oto krótki filmik, który mam nadzieje warto obejrzeć:
Slea Head Road to druga z panoramicznych dróg, które istnieją na Półwyspie Dingle.
Pierwszą z nich, która prowadzi przez przełęcz Connor Pas, opisałem tutaj. Warto połączyć obie trasy w planach Waszych eskapad...
Namiary GPS zaprowadzą Was na początek Najsławniejszej Drogi w Irlandii:
 52° 6'7.69"N   10°25'46.89"W

Post No.93: Wiatrak w Tralee...

$
0
0
Nasza następna wyprawa, ze względu na pogodę, nie zapowiadała się ciekawie.
 Jednakże zwiedzając Irlandię, nie można zbytnio się tym przejmować, więc wyruszyliśmy na zachód Irlandii, podziwiając przy okazji chmury, które otulały okoliczne wzgórza, które mijaliśmy.
 Jechaliśmy dość ruchliwą drogą, więc o zatrzymaniu się nie było mowy, dlatego też fotki wykonywaliśmy z wnętrza samochodu...
Dojeżdżaliśmy do miasteczka Tralee, na którego tle, wyróżniał się pokaźnych rozmiarów biały wiatrak - Blennerville Windmill.
Nazwa wiatraku wzięła się od nazwy wioski, w której powstał, gdyż dawniej Tralee nie było tak duże, jak teraz.
Obecnie Blennerville jest częścią lub też, jak to woli, osiedlem tego miasta.
Chociaż nasz dzisiejszy cel podróży znajdował się znacznie dalej, postanowiliśmy odwiedzić ten, jak się później okazało, najwyższy w tej chwili wiatrak w Irlandii, którego wysokość wynosi 21,5 metra.
Pokonując kamienny most...
 ...znaleźliśmy się na parkingu przy Visitor Centre. 
Ochoczo weszliśmy do środka, gdzie przesympatyczni właściciele gorąco nas przywitali.
Oczywiście obowiązkowym punktem programu, było obejrzenie filmu przedstawiającego historię tego obiektu, po którego zakończeniu, zaczęliśmy zwiedzanie wystawy związanej nie tylko, jak się później okazało, z wiatrakiem.
Wiatrak zbudował 214-ście lat temu, dokładnie w roku 1800, hrabia Rowland Blennerhassett, angielski osadnik, mieszkający na terenie Irlandii. Wybór miejsca budowy młyna padł na maleńką wioskę u ujścia rzeki Lee, która w naturalny sposób łączyła się z Atlantykiem.
Dzięki swojemu położeniu, zmielone zboże w postaci mąki, mogło być bezpośrednio załadowane na zacumowane w pobliżu statki i wysyłane na eksport.
Okoliczne wioski również korzystały na obecności wielkiego młyna i zmielone zboże wykorzystywali do wypieku swoich specjałów.
Choć w tym czasie w Irlandii istniało ponad 100 wiatraków, Blennerville Windmill prosperował kwitnąco.
Praktycznie dzień i noc mielono zboże, przede wszystkim dzięki wiatrowi, które obracał wielkie, drewniane ramienia.
Na drewnianych łopatach rozciągane było płótno, dzięki któremu wiatr miał "oparcie" i rozkręcał całość, a specjalne połączenia wewnątrz budynku, umożliwiały mielenie zboża.
Dzisiaj, wiatrak jest nieczynny z powodu uszkodzeń mechanizmów i płótna zostały pościągane z ramion.
Dach wiatraka był obrotowy, dzięki czemu ramiona nakierowały się na wiatr.
Umożliwiał to specjalny ogon, umieszczony na przeciwko ramion.
 Dzięki takiemu zastosowaniu, pomimo zmian kierunku wiatru, ramiona wciąż się obracały zapewniając nie przerwaną pracę młyna.
 Również z tyłu, znajdował się specjalny hamulec.
Gdy trzeba było zatrzymać młyn, pociągano za łańcuch i specjalny system uniemożliwiał dalszy obrót ramion. Hamulca często używano tuż przed nadejściem nocy, gdzie ciemność wewnątrz budynku, uniemożliwiała mielenie zboża.
Wydaje się, że od dnia osobistej tragedii Sir Rolanda, wiatrak powoli i systematycznie zaczął popadać w ruinę.
Otóż żona właściciela spacerując po tarasie wiatraka, nie spodziewała się, że nagły powiew wiatru, uruchomi łopaty młyna.
 Stojąc zbyt blisko, została uderzona przez jedno z łopat i w wyniku obrażeń wkrótce zmarła.
 Na domiar złego ujście rzeki powoli zaczęło się zamulać, uniemożliwiając podpłynięcie statkom do wiatraka i grożąc przerwom w dostawach mąki. 
Zaczęto budować specjalny kanał, umożliwiając dojście statków do nabrzeża, lecz taka budowa musiała potrwać a na dodatek, w roku 1850 silne wiatry znad Atlantyku, raz po raz uderzały w wiatrak, czyniąc poważne szkody. 
Wraz z rozwojem techniki na świecie, rentowność młyna zaczęła spadać, aby w końcu całkowicie zaprzestać swojej działalności.
National Library of Ireland
Upływający czas dokonał reszty a wraz z nadejściem Wielkiego Głodu, w zasadzie nie było co mielić. 
Z samego młyna zostały tylko ruiny...
http://www.focuskerry.com/
Niespodzianką dla nas był fakt, że wszystkie części i mechanizmy zostały wykonane z drewna...
Tymczasem miasteczko Tralee i wybrzeże przy ruinach wiatraka, staje się jednym z miejsc, z którego  Irlandczycy wyruszają do Ameryki, jako emigranci, ku lepszemu życiu. 
Jednym ze statków, płynących z Tralle, które pokonują Atlantyk, jest "Jeanie Johnson", którego replikę można podziwiać przy centrum Dublina.
http://en.wikipedia.org/
Statek ten, który przeznaczony był do przewozu towarów, dostosowany był również do przewozu 40 pasażerów.
Lecz dnia 17 kwietnia 1852, statek Jeanie Johnson" ruszył w podróż do Ameryki z 254 pasażerami na pokładzie!!! Właśnie z miasteczka Tralee... 
Dodając średnią podróży, która wynosiła 47 dni, można sobie tylko wyobrazić, w jak koszmarnych warunkach odbywała się podróż przez wzburzone fale Oceanu.
 Sam statek z emigrantami pokonywał Atlantyk 16 razy i jako jedyny w historii Irlandii, nie zanotował na swym pokładzie ani jednego przypadku śmiertelnego, choć statki te nosiły nazwę Pływających Trumien.
Przyczyniła się do tego wspaniała postawa kapitana statku, James'a Attridge oraz jego lekarza pokładowego Richarda. 
Mało tego, w czasie trwania jednej z podróży, na świat przyszedł chłopczyk i podróż przeżył.
I dlatego też część historyczna Visitor Centre, poświęcona jest również właśnie temu statkowi.
Czy można sobie wyobrazić, że w czasach, gdy nie istniały GPS-y, drogę do domu wskazywały te oto podstawowe narzędzia, będące na wyposażeniu każdego statku:
Ruszamy na zewnątrz, gdyż chcemy zobaczyć wiatrak od środka. 
Już od wyjścia z Visitor Centre ten dawny młyn i spichlerz za razem, robi na nas wrażenie: aż dziw w nas bierze, że to działało i spełniało swoją zaplanowane przeznaczenie...
Tuż przy samym wejściu, oparte o ścianę, stało wielkie koło. To jedno z kamieni młyńskich służących do mielenia ziarna, które mają specjalne rowki, dzięki którym ziarno wciąż przesuwając się, ulegało zmieleniu.
 Oczywiście od czasu do czasu, takowe koła musiano wymieniać, z powodu starcia się kamienia. Nawet nie wyobrażam sobie ile to trwało i jak ciężka była to praca...
Znajdujemy się na parterze wiatraka-młyna. To najszersze miejsce ze wszystkich pięter i tym samym służyło jako spichlerz i magazyn: po jednej stronie zbierano worki z żytem, po drugiej gotowy już produkt: mąkę.
Po lewej stronie widzimy łańcuch oraz gruby sznur, zwisające luźno obok siebie. 
To specjalny system podnośnikowy: młynarz obwiązywał worek z ziarnem łańcuchem, i gdy "przesyłka" była gotowa, młynarz ciągnął za konopny sznur, uruchamiając specjalne sprzęgło, znajdujące się na ostatnim piętrze, dzięki któremu worek wraz z ziarnem wędrował w górę.
To był prosty i skuteczny sposób.
Gdyby sprzęgło się popsuło, a tak się zdarzało, młynarze musieli wręcz wspinać się po wąskich schodach, które to były ani bezpieczne, ani wygodne.
jesteśmy teraz na wyższym piętrze. 
W pomieszczeniu tym wsypywano zmieloną mąkę do worków. 
Mąka zlatywała z wyższego pietra, w którym mielono ziarno, specjalnymi dwoma kanałami, zbudowanymi z drewna, przylegającymi do ścian budynku.
Młynarz zaczepiał worek na specjalne gwoździe. Jedną ręką przytrzymywał worek, aby zmielone ziarno trafiało do środka, a drugą rękę trzymał sznurek, dzięki któremu kontrolował przepływ. Gdy worek był pełny, młynarz ciągnął sznurek w dół, którego koniec przyczepiony był do rączki która unosiła się w górę. Dzięki takiemu rozwiązaniu młynarz mógł w każdej chwili odciąć przepływ zmielonego ziarna do worka.
Na środku pomieszczenia, wszyscy chętni mogą sami, na własne oczy zrozumieć zasadę działania takiego młyna. 
Spróbowaliśmy i my: do środka wsypaliśmy troszkę ziaren i kręcąc za uchwyt, patrzyliśmy jak wsypane ziarno dostaje się pomiędzy obracające się kamienie. 
Po chwili, w wyniku tarcia obu młyńskich kamieni, ziarno zostaje zmielone. 
Na wyższym piętrze, znajdujemy się w pomieszczeniu, w którym znajduje się "serce" całego młynarskiego systemu. Obracające się wielkie koło, unosiło również koła młyńskie. 
Jedne z nich widzieliśmy przy wejściu. 
Całość była kontrolowana poprzez lewary, gdyż z czasem kamienie młyńskie wraz z tarciem zmniejszały się. Lewary te są nagwintowane i dzięki podkręceniu przez młynarza podnosiły całość, aby zniwelować szparę pomiędzy kamiennymi kołami młynarskimi. 
Gdyby szpara pomiędzy nimi była zbyt duża, ziarno przestałoby być mielone
Najciekawsze jest to, że każda z ruchomych części,  została wykonana z drewna...
Nawet poszczególne ząbki koła, wykonane zostały z drewna. 
Aby uniknąć zbyt dużych tarć i uszkodzeniom, na zęby nakładano szmatki nasączone smalcem, dzięki którym zużycie "zębów" znacznie się zmniejszało.
Piętro wyżej, na które weszliśmy i my, znajduje się miejsce, gdzie docierały przywiązane worki z samego dołu młyna. 
To tutaj młynarze wysypywali zawartość worków do specjalnych pojemników. W ten sposób, ziarno dostawało się pomiędzy młyńskie koła, gdzie zostawało przez nie zmielone.
W końcu znaleźliśmy się na ostatnim piętrze Wiatraka. 
Jesteśmy pod dachem, w którym wszystko, co tylko było tutaj możliwe, obraca się: począwszy od kopuły dachu, która była tutaj oparta na specjalnych rolkach i metalowych szynach...
...poprzez cały system przenoszenia ruchu obrotowego z obracających się ramion wiatraka na ruch poziomy kół używanych do mielenia ziarna.
Oto specjalne sprzęgło, dzięki któremu ciężkie worki szybowały w górę aż do piętra, w którym zawartość była wysypywana do pojemników. Metalowy łańcuch nawijał się na obracający bęben...
 ...który został uruchamiany przez pociągnięcie liny konopnej. 
A ta z kolei powodowała przesunięcie się belki z łańcuchem, do obracającego się głównego koła. 
Po podłączeniu, belka z łańcuchem również zaczęła się obracać, powodując nawijanie łańcucha i tym samym zaczęło się podnoszenie ciężkiego worka na przedostatnie piętro.
Dolna belka była sprzęgłem. W odpowiednim momencie dociskała do obracającej się całości i tym samym również wykonywała ruch obrotowy,.
Sprzęgło z bliska. Na dolnej belce, na drewnie widać ślady przepalenia - efekt "podłączania" się.
Oto całość mechanizmu i wszystko zostało wykonane z drewna...
Właśnie drewno było efektem częstych awarii, gdyż materiał ten, jak wiadomo, nie wytrzymywał naprężeń, występujących w czasie prac młyna. Nawet teraz, z powodu awarii, młyn nie mógł być uruchomiony. Wykonanie nowych części zajmuje wiele czasu i kosztuje krocie...
Oto plan młyna:
Wiatrak, jak pisałem wcześniej, w XIX wieku, popadł w ruinę. 
W 1984 roku został wykupiony przez Radę Miasta Tralee i zastanawiano się czy dawny wiatrak zburzyć, czy też poddać renowacji. 
Na szczęście dla turystycznego regionu Tralee, postanowiono całość zrekonstruować.  
Prace zostały rozpoczęte w 1984 roku i po sześciu latach, zostały ukończone. 
Jak się okazało, największym problemem było zrekonstruowanie poszczególnych części wykonanych z drewna.
Jednak wszystkie przeszkody, krok po kroku pokonywano, i w końcu wiatrak został udostępniony dla wszystkich chętnych turystów.
http://www.schooltourstralee.com/
Wydawałoby się, że to koniec naszej wycieczki. 
Lecz właściciel, widząc nasze zainteresowanie, zaprosił nas do obejrzenia pewnej wystawy, która była jeszcze zamknięta dla innych turystów.
Podążaliśmy za właścicielem, który otwierał nam poszczególne drzwi. Za jednymi z nich, zobaczyliśmy małą wystawę rzeczy używanych znacznie, znacznie wcześniej niż my pojawiliśmy się na świecie...
Z niecierpliwością czekaliśmy aż otworzy nam ostatnie drzwi. Gdy właściciel przekręcił zamek i uchylił je nam, zdziwiliśmy się strasznie. 
Znaleźliśmy się w miejscu, gdzie znajdowały się modele pociągów, a oprócz tego widzieliśmy tory, wiadukty, domki a nawet postaci ludzi...
Może nie było to by nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że budową zajmują się prawdziwi pasjonaci.
Każdy budynek, każdy peron, semafor, wagoniki czy też lokomotywy są wiernym odzwierciedleniem tego, co istniało kiedyś na położonym nieopodal Półwyspie Dingle.
Na ścianach pomieszczenia, znajdują się stare zdjęcia, przedstawiające historię nieistniejącego już kolejnictwa na Półwyspie Dingle.  
To między innymi dzięki tym zdjęciom wiernie odtworzono nie tylko wagoniki...
...ale również budynki, które od dawna są już zburzone.
Jak się dowiedzieliśmy, wszystkie prace zostały wykonane przez wolontariuszy - pasjonatów, którzy poświęcają swój wolny czas na stworzeniu i odtworzeniu dawnej historii regionu, budując poszczególne fragmenty makiety.
Wystawa nazywa się Kerry Model Rail. 
Dzięki zapałowi wolontariuszy, wciąż przybywają nowe obiekty zbudowane rękoma tych ostatnich. Choć wykonują swoją pracę za darmo, otrzymują małą dotację na kupno nowych części do modeli i makiet.
Kerry Model Rai, został otworzony w 2012 roku. 
I od tamtego czasu, wszystkie pokolenia przychodzą zobaczyć kolejkę: młodsi, aby zobaczyć jak małe modele poruszają się po torach...
...oraz starsi, aby przypomnieć sobie to, co widzieli na co dzień, dawno temu, gdy istniała linia kolejowa, prowadząca na półwysep Dingle z miasteczka Tralee.
Dzięki właścicielowi, kolejkę zobaczyliśmy i My.
Dziękujemy bardzo!!!


GPS:  52°15'24.83"N     9°44'9.11"W

Post No.94: Zatopiony las i Irlandzki Janosik

$
0
0
Któregoś dnia, postanowiliśmy wybrać się na Zachód Irlandii i jadąc drogą R584, kilkanaście kilometrów za miasteczkiem Macroom, niespodziewanie dla nas samych, przejeżdżaliśmy koło niesamowitego jeziora, z którego wystawały stare pnie drzew.  
Zatrzymaliśmy samochód na pobliskim parkingu  i postanowiliśmy przyjrzeć się lepiej temu miejscu.
Jak się okazało, znaleźliśmy się w Dolinie Lee, przy jeziorku, które nazwane zostało The Gearagh..
To staro irlandzka nazwa An Gaorthadh - w wolnym tłumaczeniu:  rzeka/zalesiona dolina.
Należy tutaj wspomnieć, że dolina ta, leży w bliskiej okolicy miasta Cork, który w irlandzkim języku oznaczało bagno.
I właśnie okolice Corku, znane były powszechnie jako tereny bagienne i zalesione, które od czasu do czasu nawiedzały powodzie, gdy któraś z rzek wylewała na tym dość nizinnym terenie. Systematyczność powodzi oraz gęstość zalesienia powodowały, że teren ten był znany jako mało dostępny i niezamieszkany.
 Nasz parking, na którym się znajdowaliśmy, znajduje się na przeciwko grobli,  na którą każdy kto chce, może sobie wejść. A gdy już wejdzie, odnajdzie na Grobli ciszę i spokój.
Napisałem grobla, choć tak na prawdę, wiele lat temu, była to główna droga którą normalnie jeździły  samochody, na trasie miast Macroom - Dunmanway. Dzisiaj po dawnej drodze nie ma śladu a miejsce, w którym jesteśmy, to jedna z odnóg rzeki Lee...
Wiele rzek łączy się z główną rzeką Lee
Okoliczny teren jest własnością E.S.B.
Ta największa firma, zarządzająca elektrycznością w Irlandii, wykupiła w latach 50-tych okoliczne tereny, pod program, który został nazwany Hydroelectric Lee. Zadecydowano, że w pobliżu powstaną tamy wodne, dzięki którym można byłoby bardziej kontrolować zasilanie rzek przed częstymi powodziami nawiedzającymi miasto Cork.
W 1950 roku rozkopano ziemię, wycięto okoliczne drzewa i wybudowano dwie tamy.
Wystające z wody pniaki, to wszystko co zostało po lesie łęgowym, który porastał nadrzecze rzeki Lee pod koniec epoki lodowcowej. Wydaje się, że w ESB dostrzeżono fakt destrukcji i
zachowano mały kawałeczek obszaru, który od roku 1987, został mianowany Rezerwatem Przyrody.
W ten oto sposób, człowiek zniszczył 60% terenu, który był przepiękny i rozległy. 
Był tak dziki i rozległy, że pisano o nim: "nawet i gdyby tysiąc osób weszło do tego lasu, to nikt by się nie spotkał przez następny tydzień..."
Szliśmy więc wzdłuż dawnej grobli, obserwując te magiczne miejsce.
Po obu stronach, co kilkadziesiąt metrów istniała przerwa w płocie, umożliwiając chętnym wędkarzom dostanie się nad brzeg.
Jest to jedno z miejsc, gdzie można łowić ryby...
Przechodziliśmy właśnie przez jeden, z czterech mostów istniejących na jeziorze Gearagh.
Tutejsze znaki wzbraniają przed kąpielą, gdyż choć woda wydaje się czysta i widzimy dno, to pływanie tutaj jest bardzo niebezpieczne.
I nie chodzi tylko o to, że w wodzie są niewidoczne konary. Najgorszy jest tutaj torfowy muł, którego dno pokrywa całość jeziora.
My wciąż idziemy do przodu, delektując się i ciszą i widokami.
Wydaje się nam, że idąc w kierunku następnego mostu, idziemy przez krzewiasty tunel, który w żaden sposób nie przypomina dawnej drogi...
Po prawej stronie od nas, konary dawnych dębów wystają z nad tafli jeziora.
Niektóre z nich swoim wyglądem przypominają jakieś postaci rodem z jakiegoś horroru...
Wystający z wody, bezgłowy tułów straszy swym wyglądem...
Po drugiej stronie jest podobnie: Potwór ze szkockiego jeziora Loch Ness, najwidoczniej przeprowadził się do Irlandii....  ;-)
Mijając drugi tunel, docieramy do następnego mostu o dwóch przęsłach.
To za tym mostem mamy najlepszy widok na pozostałość starego lasu.
Obszar ten w XVII wieku był tak rozległy, że jeden z ówczesnych historyków tak opisał ten teren:
" Ogromna równina pokryta drzewami i podzielona przez rzekę Lee do 1000 wysp".
Oczywiście gęstość i dzikość okolic sprzyjała wszystkim okolicznym rozbójnikom w tutejszym ukrywaniu się.
Wszak jeden z nich, żyjący w XVII wieku, zwanym "Sean Rua na Gaortha" ( Rudowłosy Sean z Gaaragh) innym rozbójnikiem był, gdyż okradał bogatych by wspomóc biednych.
Taki nasz "Janosikowy Sean" tak mocno dał się we znaki ówczesnym Panom, że wielokrotnie zorganizowano na niego zasadzki przez XVII wieczną Milicję. Lecz leśne bagienne obszary skutecznie ukrywały Sena przed pewną egzekucją.
Tutejsze podania mówią, że z upływem czasu, gdy Rozbójnik Sean stracił swą szybkość, gibkość i siłę, zajął się produkcją Putin'a, alkoholu z fermentowanych ziemniaków, który w Irlandii był, jest i zapewne jeszcze długo będzie alkoholem nielegalnym.
Podobno Rozbójnik z Gearagh zmarł w czasie snu, w swoim łóżku, gdy już był na prawdę stary...
Być może i My właśnie teraz podążaliśmy tym samym szlakiem, którym kiedyś uciekał najsławniejszy rozbójnik XVII-sto wiecznej Irlandii...
W dniu dzisiejszym Jezioro Gearagh to raj dla wędkarzy. Ale nie tylko. Wiele gatunków ptaków, znajduje schronienie wśród trzcin i pni dębów zanurzonych w wodzie. Choć czas nie pozwalał nam na dłuższy pobyt, wiedzieliśmy, że jest to niezwykłe miejsce.
Dzisiaj woda przeszkadzała nam na ukazanie magii tego miejsca, gdyż na najbliższej tamie upuszczono trochę wody. Jednak latem, gdy poziom wody z braku deszczu zmniejsza się, jezioro Gearagh zmienia się nie do poznania:
www.2009.inchigeelagh.net
www.tripadvisor.ie
www.activeme.ie
Choć poziom wody jest wysoki i nie możemy zrobić podobnego zdjęcia, to i tak uważamy, że Jezioro Gearagh i jego okolica jest wyjątkowa...
Z drugiej strony, to niesamowite z jaką łatwością człowiek potrafi zniszczyć coś, co ściśle związane było z epoką lodowcową...

GPS:    51°53'24.85"N     8°58'29.48"W

Post No.95: Kolejka linowa Cable Car

$
0
0
Zwiedzając Półwysep Beara, położony w hrabstwie Cork, postanowiliśmy dotrzeć na sam jego koniec, gdzie znajduje się dość nietypowa atrakcja turystyczna, o nazwie Cable Car.
Droga prowadząca do Cable Car wymaga od kierowcy skupienia, gdyż praktycznie jest to jezdnia o wielu zakrętach i szerokości jednego samochodu. Lecz dzięki naszej wolnej jeździe, mamy doskonałą okazję obejrzeć tutejsze domki, które w sposób wyjątkowy wkomponowały się w tutejsze otoczenie...
 Gdzieś tam w połowie Półwyspu, zauważyliśmy nietypową skrzynkę na pocztę, przy której zatrzymuje się nie tylko tutejszy listonosz, ale również przejeżdżający turyści.
Kilka lat temu, domek ten wyglądał zupełnie inaczej...
Po drodze na Cable Car, prawie przeoczyliśmy mały, stojący przy drodze pomniczek.
 Tutejsi mieszkańcy, wiele, wiele lat temu, postawili go, by uhonorować wielką odwagę 6-iu osób...

Okazało się, że tuż za wyspą Dursey,do której zmierzaliśmy, znajduje się maleńka skała, która była i wciąż jest, bardzo niebezpieczna dla żeglugi przepływających w okolicy statków.
Zarząd komisaryczny Hrabstwa Cork w 1846 roku, na żądanie jednego z kapitanów statku, zaczął rozpatrywać zbudowanie latarni morskiej na tej maleńkiej skale, którą nazwano Calf Rock.
Na zdjęciu powyżej to mała kropeczka widoczna po lewej stronie, od ostatniej wyspy.
www.petercox.ie
Rozpoczęto prace.
W trakcie budowy, w roku 1881, gdy na skale przebywało 6 mężczyzn, rozszalał się sztorm.
Jedna z wielkich fal uderzyła w budowaną latarnię, powodując częściowe zniszczenia.
Dzięki temu, że pracujący tam ludzie byli wewnątrz, ocaleli.
Niestety sztorm nie zmalał. Przez następne 12 dni, ludzie ci walczyli o przetrwanie, starając się wysłać sygnał świetlny na ląd.
http://www.begleys.com/
Sygnał w końcu dostrzeżono, gdyż rodziny zaczęły martwić się o los swoich bliskich i często spoglądali w kierunku małej wysepki. Podniesiono alarm i poproszono o pomoc.
 Na ratunek została wysłana Brytyjska kanonierka, która ruszyła przez ogromne fale i wodną kipiel, aby zabrać nieszczęśników na suchy ląd. Niestety, pomimo wielu prób, kanonierka nie potrafiła przebić się przez lawirujące prądy morskie.
W ciągu następnych dwóch dni, Brytyjczycy wciąż próbowali pokonać tę niewielką, wydawałoby się odległość, lecz w tych dniach morze było znacznie silniejsze od kanonierki.
http://richiehodges.com/
Taki rozwój sytuacji nie był sprzyjający dla rozbitków.
 Czternaście dni na maleńkiej wysepce, bez jedzenia i wody, które się skończyło, za to z ogromnymi falami, które przelewały się przez tą maleńką wysepkę, mogło się skończyć, tylko w jeden sposób...
 W obliczu zbliżającej się tragedii, sześciu mieszkańców z wioski, nie mogło czekać i patrzyć jak giną ich sąsiedzi i przyjaciele.
Wsiedli do łódki i za pomocą zwykłych wioseł, pokonując silne prądy, zawirowania oraz wysokie fale, zbliżyli się do tej maleńkiej wyspy.
 Za pomocą lin, nieszczęśnicy dostali się do łódki i cała dwunastka, w końcu cało dotarła na brzeg.
http://gulfmannlighthouse.blogspot.ie/
A My, po wielu przejechanych kilometrach, dotarliśmy do końca półwyspu Beara.
W tle, oddzielona  wodą, wyrasta wyspa Dursey, która wydaje się taka duża i jałowa zarazem.
 Na zdjęciu, pomiędzy drewnianymi słupami, widoczna jest kolejka Cable Car, tutejsza atrakcja turystyczna...
Docieramy na Parking położony pod kolejką linową.
Z tego miejsca mamy okazję przypatrzyć się samej wyspie, która przed Wielkim Głodem, w roku 1840 liczyła aż 350 mieszkańców.
To dość sporo, biorąc pod uwagę fakt, że wyspa ma tylko  6,5 kilometra długości i 1,5 km szerokości. Niestety, Wielki Głód zrobił swoje: mieszkańcy, jeden po drugim, zaczęli opuszczać wyspę.
W dniu dzisiejszym, według różnych źródeł, na wyspie żyje tylko od 6 do 8 mieszkańców!
Znaleźliśmy się w miejscu, w którym możemy obrać dowolny kierunek jazdy,
lecz podane odległości, lekko nas zniechęcają...  :-)
Lokalna atrakcja, Cable Car, budzi w nas mieszane uczucia.
Zastanawiamy się nad jej sensem, gdyż wydawałoby się, że morska przeprawa byłaby i znaczniej szybsza, jak również bezpieczniejsza.
Jednakże silne pływy morskie w wąskim przesmyku, strasznie utrudniały dotarcie do wyspy wszelakim łodziom i promom.
Szczególnie w czasie wysokiej fali, gdy łodziami rzucało na prawo i  lewo.
Przykładem takiego sztormu, niech będzie ten oto filmik.
Autorem jest Richie Hodges.
Od 32-ej sekundy filmu, możemy zobaczyć "wodny kociołek" w przesmyku...
Wiatr szybciej cichnie niż fale, więc w 1969 roku postanowiono zbudować kolejkę linową na wyspę, która tak po prawdzie, z upływającym czasem, stała się atrakcją turystyczną regionu. 
Pierwotnym zadaniem był przewóz bydła i owiec na wyspę, na której zwierzęta mają wręcz doskonałe warunki do wypasu.
W zeszłym roku jednak, zarząd hrabstwa Cork ustanowił limit wagowy na kolejkę, który wynosił tylko 500 kg. Okoliczni mieszkańcy dosyć głośno protestowali, gdyż w tym przypadku nie mogli przewozić na wyspę swoich krów.
www.idepedent.ie
 Powołano komisję, która sprawdziła stan techniczny całej kolejki linowej.
Sprawdzono każdy element i po ekspertyzach, limit zwiększono do 1.200 kg.
***
Mieszkańcy wyspy Dursey, w czasie II wojny światowej byli świadkami katastrofy lotniczej . 
Otóż w dniu 23 Lipca 1943 roku, niemiecki bombowiec Ju - 88 zaczepił o najwyższy punkt wyspy, która zasłonięty był we mgle. 
http://en.wikipedia.org/
Uderzenie było tak silne, że zginęła cała załoga samolotu. 
Irlandczycy, przetransportowali ciała zmarłych lotników, na cmentarz w Glencree, w Górach Wicklow, gdzie pochowani zostali wszyscy zmarli na terytorium Zielonej Wyspy niemieccy lotnicy, w czasie trwania II Wojny Światowej.
 Na samym szczycie najwyższego punktu wyspy Dursey, wciąż znajduje się jedna z wież Napoleona.
http://en.wikipedia.org/
O wieżach tych napisałem już sporo, więc dopiszę tylko, że obok niej, w trakcie II wojny światowej, 
mieszkańcy usypali z kamieni wielki napis Eire, który miał informować lotników obu walczących stron, że znaleźli się na terytorium państwa neutralnego. Była to również forma drogowskazu.
Dzisiaj znak ten, ze względu na upływający czas, jest już praktycznie niewidoczny.
http://en.wikipedia.org/
Kolejka Cable Car jest całkowicie bezpieczna dla chętnych przejażdżki turystów.
 Zarząd hrabstwa Cork, doskonale zdaje sobie sprawę, że jest to jedna z najważniejszych atrakcji Półwyspu Beara i co roku sprawdza stan techniczny, wysyłając wyspecjalizowaną do tego kadrę.
My z przyjemnością obserwowaliśmy, jak kolejka zbliża się do nas.
Niestety zauważyliśmy, że pomimo lekkiego wiatru, całość potrafi się chybotać i chyba to było powodem, że Moja Żona nie zdecydowała się na przejażdżkę. Choć bardzo chciałem, uszanowałem decyzję i zostałem przy Niej. Co to za frajda jechać samemu...?
Kolejka rozciąga się na wysokości 250 nad poziomem morza.
Odległość którą musi pokonać między punktami wynosi około 400 metrów i zazwyczaj pokonuje się ją w czasie 6-10 minut.
Gdy nadszedł czas, ruszyliśmy w powrotną drogę. Na pierwszym wzniesieniu od parkingu, znajduje się bardzo ładny dom, który jest ostoją dla niektórych podróżników.
To B&B Windy Point House.
Warto przy nim się na chwilę zatrzymać, gdyż na przeciwko tego domku, w ogródku, znajduje się oryginalna kabina Cable Car, która była w użyciu znacznie wcześniej niż obecna.
Szkoda tylko, że nie ma do niej żadnego dostępu.
Otoczona płotem, służy teraz jako... kurnik.
Tuż obok, wierny osiołek dźwiga kosze z torfem przeznaczonym na opał....
 To jednocześnie była dla Nas ostatnia okazja, aby jeszcze raz spojrzeć na kolejkę Cable Car, która wciąż, nieprzerwanie, pokonywała swoją trasę...
Ruszyliśmy dalej, gdyż chcieliśmy w tym słonecznym dniu, zobaczyć jak najwięcej...
Rozkład jazdy kolejki Cable Car, znajdziecie na tej stronie:
http://www.durseyisland.ie/cable-car-timetable.html

GPS:   51°36'35.87"N    10° 9'17.89"W
Świetny filmik, z ujęciami owiec, które są transportowane Cable Car na wyspę. Rozmowy z wyspiarzami oraz ujęcia z kolejki. Zapraszam bardzo serdecznie.
Co prawda językiem na początku filmu jest język niemiecki, ale potem już tylko angielski.
Autorem tego filmu jest  Joerg Pfeiffer.

Post No.96: Ukryta plażyczka za Górą Slieve League.

$
0
0
W ten piękny i słoneczny dzień, wybraliśmy się na zachodnie wybrzeże hrabstwa Donegal.
Postanowiliśmy przy okazji odwiedzić Slieve League, gdyż pogoda była wręcz idealna na małą wspinaczkę.
Na miejscu zastaliśmy sielankową atmosferę: wszyscy dookoła nas, cieszyli się promieniami słońca, ciszą i widokami, które nas otaczały...
Zaczęliśmy nieśpieszną wspinaczkę na wierzchołek i nie byliśmy jedynymi, którzy wykorzystując wspaniałą pogodę, chcieli zobaczyć jedne z najpiękniejszych klifów w Irlandii.
Nie spieszyliśmy się, gdyż w taki dzień jak ten, powinno się delektować widokami.
Tuż za nami podążała rodzina, która niezwykle cieszyła się z bycia razem w tym wyjątkowym miejscu.
Trochę przeszkadzał nam hałas, który przy okazji wytwarzali, ale rozumieliśmy ich doskonale. Daleko od własnego domu, zdobyli jeden z najwyższych szczytów Irlandii, ciesząc się ze swojego wyczynu i faktem, że rodzina jest razem. 
Osoby z dziećmi rezygnują z dalszego wspinania, gdyż staje się to zbyt niebezpieczne dla najmłodszych, których ciężko upilnować.
My chcieliśmy podejść jeszcze troszkę wyżej.
Wielkość klifu robi wrażenie, gdyż dopiero gdy ktoś stanie przy krawędzi, jak na zdjęciu, widać jacy tak na prawdę jesteśmy mali...
Tym samym doszliśmy do punktu, którego jeszcze nie mieliśmy okazji zdobyć.
 Stanęliśmy i  rozglądaliśmy się dookoła, chłonąc otaczające nas widoki.
Z jednej strony Ocean i wielka przestrzeń, z drugiej zaś początek Europy: Irlandia i jej panorama... 
Tutejsze owieczki, pasące się na tej wysokości, bacznie się nam przypatrywały....
Choć do szczytu zostało nam już niewiele, postanowiłem, że będziemy wracać. 
Na tej wysokości co jakiś czas dmuchało, jeszcze zimnym, wiosennym wiatrem. 
Choć Moje Szczęście chciało dziś zdobyć najwyższy szczyt, nie zgodziłem się. Nie mogłem, bo widziałem na filmach You Tube, w jaki sposób zdobywa się Ścieżkę Jednego Człowieka, a my nie byliśmy przygotowani na takie wyczyny.
Sami zobaczcie dlaczego:
Oto filmik, dzięki któremu przeszedł mnie dreszcz.
Autor filmu, Malcolm Hair wszedł na ścieżkę One Man Path. 

Po powrocie do auta, ruszyliśmy dalej. 
Postanowiłem, że zobaczymy co znajduje się za samymi klifami Slieve League. 
Pokonywaliśmy następne kilometry, ciesząc się niesamowitymi widokami, okazało się bowiem, że nawet drogi w Irlandii, w słońcu wyglądają super.
Tym samym znaleźliśmy się po drugiej stronie Góry Slieve League i musieliśmy przyznać, że strona ta prezentuje się równie okazale, jak strona od Oceanu, na której byliśmy pół godziny wcześniej.
Surowa i groźna, skąpana w słońcu, wyglądała po prostu pięknie.
Jadąc drogą, już przy samym nadbrzeżu, zetknęliśmy się w jakiś sposób z dwoma symbolami czasu przeszłego i obecnego, gdyż dwa domki, zbudowane w tym samym czasie, stojące obok siebie znacznie się od siebie różniły.
W końcu dojeżdżamy do samego końca drogi.
Dojechaliśmy do małej wioski o nazwie Malin Beg.
Na parkingu zostawiamy samochód i ruszając w prawo, idziemy do wejścia na plażę.
 Już z samego szczytu możemy podziwiać przepiękną zatoczkę z niesamowitym kolorem Oceanu Atlantyckiego:
Troszkę byliśmy w szoku, że akurat ktoś się kąpał, gdyż choć dzień faktycznie był bardzo ciepły jak na Irlandię, to jednak był to dopiero początek lata. Ale najwyraźniej woda była bardzo ciepła, skoro do wody weszli i dorośli i dzieci...
Miejsce te nazywa się Silver Strand.
Położone niedaleko od Slieve League, sprawia wrażenie opuszczonego, gdyż większość turystów ciągnie właśnie na najwyższy szczyt hrabstwa Donegal. Schowane poniżej drogi, jest praktycznie niewidoczne a wyglądem przypomina końską podkowę. Gdyby nie parking, na którym się zatrzymaliśmy, i gdyby nie to, że wyszliśmy z samochodu, nigdy byśmy się nie domyślili, że tutaj jest tak cudowna plaża...
Podeszliśmy do drewnianych schodków, prowadzących na dół, na piaszczystą plażę.
W połowie nich natknęliśmy się na parę ludzi, którzy siedząc na ławce, delektowali się ciszą i widokami tej małej zatoczki.
Zeszliśmy na dół kompletnie zauroczeni tym miejscem. Dzięki słoneczku, kolor wody był błękitny, żywy i do złudzenia przypominał jakieś bajeczne miejsce. Ciężko nam było uwierzyć, że jesteśmy na terytorium Irlandii.
 Podeszliśmy do wody i Moje Serce, zdjęło buciki i zamoczyło swoje nóżki.
Woda, niestety była okropnie zimna, ledwo można było w niej stać. Jednak Ocean, pomimo lata panującego na Zielonej Wyspie, był wciąż oceanem zimnym.
Zastanawialiśmy się, jak wytrzymali te zimno ci, którzy się tutaj kąpali...
Zmierzaliśmy do skały, przy której chcieliśmy sobie odpocząć.
To była nasza naturalna osłona przed zimnym wiaterkiem, który czasami pojawiał się nie wiadomo z skąd...
I tak idąc sobie powolutku, trzymając się za ręce, zauważamy ślady oceanicznego życia, które zostały naniesione przez fale na drobniutki piasek plaży.
Rozgwiazdy na piasku wyglądały uroczo, tak jakby wykonywały dla nas jakiś niesamowity taniec...
I tak leżeliśmy sobie na piasku, zupełnie sami, chłonąc ciszę oraz słabiutkie uderzenia fal o brzeg.
Sami zobaczcie jak cichutko...
Moglibyśmy leżeć tak na tej plaży cały dzień. Cisza, błękitna woda i ta otaczająca zieleń...
 Chyba niczego więcej nam w tym dniu nie było trzeba.
Musieliśmy ruszać z powrotem. Z niechęcią weszliśmy po schodach, na których pewna Pani, miejscowa, zagadnęła do nas po irlandzku. Po chwili widząc nasze zdziwienie przeszła na angielski, zapraszając nas serdecznie na festiwal, który ma się odbyć tutaj nazajutrz. Podziękowaliśmy za zaproszenie. Festiwal musiał odbyć się bez nas, gdyż wracaliśmy do Dublina.
Gdy się pożegnaliśmy, co chwila obracaliśmy się za siebie i chyba wiecie dlaczego...
Tymczasem nasza Nowa znajoma, która nas zaczepiła na schodach, bez żadnych oporów weszła do zimnej wody Oceanu Atlantyckiego.
Najwidoczniej dla miejscowych, temperatura wody jest w sam raz...
Z wielkim żalem opuszczamy Siver Strand, z nadzieją że może jeszcze kiedyś tu wrócimy.
Jeśli tak, zakotwiczymy na plaży na znacznie dłużej...
Filmik przedstawia Siver Strand autorstwa
Anity Dijkstra

Namiary GPS:
 54°39'55.54"N    8°46'39.17"W

Viewing all 100 articles
Browse latest View live