Quantcast
Channel: Moja Zielona Irlandia
Viewing all 100 articles
Browse latest View live

Post No.97: Legenda o Czterech Łabędziach...

$
0
0
Pewnego dnia, z początkiem maja, ruszyliśmy do dość odległego miejsca, znajdującego się w hrabstwie Mayo.
Ponieważ nigdy wcześniej w tym hrabstwie nie przebywaliśmy, z ciekawością rozglądaliśmy się dookoła przez szybę auta, pokonując kilometr za kilometrem...
Hrabstwo Mayo urzekło nas, podobnie jak znacznie wcześniej Donegal.
Wielka przestrzeń, którą właśnie pokonywaliśmy, wyglądała, jakby była niezamieszkana.
Domki gospodarstw, które są tak często spotykane w innych hrabstwach, tutaj są rzadkością a tutejsze bydło, spacerując sobie po jezdni, nie potrzebuje pasterza. 
Hrabstwo Mayo to miejsce, w którym językiem powszednim jest język irlandzki. Nie tylko w mowie.
Okoliczne stacje benzynowe, znaki drogowe jak i tabliczki z oznaczeniami Poczty, są napisane w języku ojczystym.
W końcu, po paru godzinach jazdy, jeszcze w oddali, widzimy nasz cel: to odległe klify na horyzoncie.
W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie skończyła się droga a zaczął Ocean Atlantycki.
Gdy wysiedliśmy z samochodu, zauważyliśmy, że zbudowano tutaj dziwną konstrukcję. Początkowo myśleliśmy, że to miejsce na piknik, jednakże wkrótce się okazało, że się myliliśmy.
Tuż obok, znajdowała się tabliczka, dzięki której dowiedzieliśmy się, że okolica w której się znajdowaliśmy, to miejsce, w którym rozpoczyna się opowieść jednej z najpiękniejszych Legend w Irlandii.
Legendę, która jest powtarzana z pokolenia na pokolenie. Legenda, którą opowiada się już dzieciom, w wieku przedszkolnym.  Oto Ona:

Dzieci Lira

Dawno, dawno temu, w starożytnej Irlandii, gdzie jeszcze żyli Druidzi, Czarownice i dziwne Potwory, na odległym skrawku dzisiejszego Mayo, żył władca Mórz - Lir. 
http://misswealhtheow.blogspot.ie/
Lir był szczęśliwym mężem Evy, która powiła mu jedną córkę oraz trzech synów.
Niestety szczęście ma to do siebie, że kiedyś się kończy. Żona Lira niespodziewanie zmarła...
Wraz z upływem czasu, Lir dochodził do przekonania, że dzieci nie powinny być tylko z ojcem. Coraz częściej spoglądał na siostrę zmarłej żony - Aoife, z którą po pewnym czasie się ożenił.
Król nie wiedział, że Aoife jest czarownicą i że była strasznie zazdrosna o miłość dzieci do swojej zmarłej mamy. Nie mogła tego znieść i postanowiła się dzieci pozbyć.
Pewnego dnia, zabrała dzieci nad jezioro i zachęciła je do kąpieli.
Dzieci, nieświadome zagrożenia, weszły do wody i zaczęły wspólną zabawę, gdy tym czasem Aoife przywdziała na siebie magiczny płaszcz i trzymając różdżkę w dłoni, zamieniła dzieci w przepiękne łabędzie, jakich nikt jeszcze z ludzi w życiu nie widział.
http://www.pinterest.com/pin/231091024601599462/
 Oprócz zamiany, Aoife rzuciła na dzieci klątwę: będą łabędziami przez następne 900 lat, trzykroć po trzysta lat, w trzech różnych miejscach aż do dźwięku dzwona, oznajmiającego przyjście Nowego Boga.
Z udawanym płaczem wróciła do Lira, oznajmiając mu, że jego dzieci się potopiły.
Przybiegł Lir nad jezioro, lecz zobaczył na nim tylko cztery przepiękne Łabędzie...
wikipedia.org
 Wszystkie podpłynęły do swego ojca, po czym jeden z Łabędzi odezwał się ludzkim głosem. Była to najstarsza córka, Fionnuala, która mogła mówić po ludzku i wszystko ojcu opowiedziała.
Wściekł się Lir niemiłosiernie i Aoife zmienił w wielką, czarną ćmę, która odleciała i nikt już jej nigdy na oczy nie widział.
Lir zaś przychodził codziennie do swych dzieci, które zgodnie z klątwą musiały spędzić trzysta lat na jeziorze Lough Derravagh. 
Lir karmił łabędzie, opowiadał baśnie a czasami im śpiewał.
Zdarzało się, że łabędzie śpiewały w raz nim, a był to najpiękniejszy śpiew jaki kiedykolwiek na świecie słyszano.
 I tak mijały lata....
 Choć Lir był Bogiem, to niestety starzał się. Mijały dzień za dniem, a Lir był coraz słabszy, aż w końcu umarł. Smutne łabędzie odleciały w inne miejsce, gdyż zgodnie z klątwą, przez następne trzysta lat musiały spędzić na wodach Cieśniny Moyle.
Źle było dzieciom Lira. Wody Myle były wciąż zimne i wzburzone. Tęskno było łabędziom do ciepłych wód dawnego jeziora. Niestety, trzysta lat ciągnęło się w nieskończoność i nie miały łabędzie okazji do śpiewu.
Gdy drugie trzysta lat  minęło, łabędzie przeniosły się bliżej domu, na jeziora małej wysepki Inish Glora, w dzisiejszym hrabstwie Mayo. Często płakały, gdyż z dawnego domu zostały tylko ruiny.
Czasem Łabędzie śpiewały swym smutnym głosem, opowiadając w ten sposób swoją historię i swój los. Jakże smutna to była pieśń. Ludzie którzy ją słyszeli, po prostu płakali ...
Lecz pewnego dnia, Łabędzie usłyszały głos. Głos, który niósł się z daleka i był znacznie inny od tych,które dotychczas słyszeli. Ruszyły więc za głosem, przeczuwając, że jest to głos kończący ich klątwę. Lecąc i lecąc, w końcu dotarły do małej miejscowości Allihies, na Półwyspie Beara, gdzie wylądowały przy zakapturzonym człowieku.
Zakapturzonym człowiekiem okazał się Mnich Mochua. Łabędzie zapytały go czy jest zwolennikiem Nowego Boga. Choć Mnich był zaskoczony, że łabędzie mówią ludzkim głosem, potwierdził opowiadając o przybyciu do Irlandii Świętego Patryka. Wysłuchał też historii zaczarowanych Łabędzi, która tak na prawdę miała już 900 lat.
W końcu, gdy dzwon zabił ponownie, wzywając wiernych na mszę, położył swe ręce na łabędzich głowach. Wtem z pobliskich gór zeszła mgła, która otuliła całą piątkę. Mgła mieniła się kolorami tęczy a gdy odeszła, zamiast Łabędzi, koło mnicha stali trzej urodziwi chłopcy i przepiękna kobieta - dorosłe dzieci Lira.
Niestety, wkrótce dzieci zamieniły się ze starości w proch, gdyż żyły na ziemi przeszło 900 lat a tam gdzie się to stało, pozostały na ziemi głazy, na których w dniu dzisiejszym, turyści kładą monety.
http://irishimbasbooks.com/
Dlatego w tym oto miejscu, w którym teraz byliśmy My, postawiono rzeźbę. 
Dwie linie metalowych rurek, oprócz specjalnych zakończeń, posiadają również wycięcia w środku.
Dzięki nim, gdy wieje wiatr, rurki wydają głos, które do złudzenia przypominają łabędzi  śpiew, który słychać w okolicy na wiele mil.
Spirit of Place - Child of Lir. Art by Lyle McElderry. http://www.shelltosea.com/
W takim oto miejscu się znaleźliśmy.
Podeszliśmy do grani, gdzie w dole mogliśmy zobaczyć małą plażyczkę, wręcz nie dostępną dla innych. W dole widać było białe kamienie, o które rozbijały się z cichym szumem fale oceanu.
Spoglądając na dół zauważamy jak ziemia powoli osuwa się poddając się sile wiatru i padającego deszczu...
Początkowo mieliśmy pomysł, aby wejść na sam szczyt klifu, lecz niestety po paru krokach daliśmy sobie spokój.
Był maj, godzina około dziewiętnastej, a teren zbyt jeszcze mokry i błotnisty, aby uprawiać wspinaczkę. Zajęłoby nam to zbyt wiele czasu i być może wracalibyśmy do samochodu po zmroku. Trochę szkoda, bo widok ze szczytu tego klifu musiał być powalający.
Postanowiliśmy jednak iść wzdłuż tego klifu na którym teraz staliśmy.
 Gdy powoli klify odsłaniały swe oblicze, w oddali, koło pomnika pojawiły się nowe osoby, które przeciągła w te miejsce Legenda o czterech łabędziach. Początkowo również chcieli iść na górę, lecz tak samo jak my, po chwili zrezygnowali i wkrótce do nas dołączyli. 
Kierując się na północ, mogliśmy zobaczyć kilka skał, które wcześniej były zasłonięte przez ogromny klif. Nie wiadomo czemu, miejscowi nazwali je czterema jeleniami, których tak na prawdę w ogóle nie przypominają.
 Najbliższa skała, do złudzenia przypomina twarz egipskiego Swinksa, który najwidoczniej miał ochotę  na chłodną kąpiel w zimnym Oceanie, po wiekowym siedzeniu na gorącej pustyni w Egipcie.
Zbliżaliśmy się do końca naszego klifu. W jego tle widzieliśmy małą wysepkę, na której miejscowi latem wypasają owce, o wdzięcznej nazwie Kid Island.
Tym samym dotarliśmy na samą krawędź klifu w hrabstwie Mayo.
Tuż przed nią, znajduje się oczko wodne, które dość ciekawie prezentuje się na zdjęciach...
Obracając się za siebie, zauważyliśmy znane nam sylwetki. Panowie dogonili nas i przywitali się z nami. Okazało się, że przyjechali z odległego Galway...
Tym samym, zbliżywszy się do grani, mieliśmy doskonały widok na tutejsze, przepiękne okolice.
Latem musi tutejsza panorama, musi wyglądać nieziemsko...
Patrząc w dół, ciężko utrzymać mi równowagę, gdyż wysokość, choć może nie widać tego na zdjęciu, początkowo sprawiła, że zakręciło mi się w głowie.
Na prawo, surowe oblicze tutejszych klifów, łączących się z wodą, budzi w nas szacunek.
Klify w hrabstwie Mayo są na prawdę piękne.
Zataczamy półkole i decydujemy się wracać do samochodu. Niestety, atlantycki wiatr daje nam się we znaki, pomimo tego, że jesteśmy dość ciepło ubrani. Nasza powrotna droga wije się jak jakiś wąż, gdyż wciąż musimy omijać małe kałuże, i błotko. Ziemia jest wciąż nasączana wodą i na prawdę ciężko w coś nie wpaść. Wracając przechodzimy koło miejsca, w którym jakiś właściciel kopał torf.
Najwidoczniej, pomimo nacisku z Brukseli, wciąż używa się torfu jako opału.
Byłem pod ogromnym wrażeniem tego, w jaki sposób kopano torf. Wszystko równiutko na całej długości wykopu, świadczącym o wieloletnim doświadczeniu właściciela torfu...
Właściciel z ufnością zostawił wbite w ziemię swoje narzędzia, których zapewne już używa przez wiele sezonów.
Nie mogłem się powstrzymać i korzystając z tego, że byliśmy tutaj teraz sami, złapałem za narzędzia i spróbowałem swoich sił. Szybko się okazało, że nie idzie mi najlepiej. Nieodpowiednie ubranie i brak wiedzy na temat zwykłego kopania, pomimo moich chęci, okazało się porażką...
Pomimo tego świetnie się bawiłem i sam się przekonałem, że nawet zwykłe kopanie torfu, jest tak na prawdę ciężką pracą...
Cóż. Odwiedziliśmy dzisiaj miejsce, związane z przepiękną Legendą o Dzieciach Lira, które zostały zaklęte w Łabędzie. To najpiękniejsza i najbardziej znana legenda, o której dzisiaj uczą w irlandzkich szkołach.
Gdy się tylko rozejrzymy wokół siebie, wszędzie w Irlandii, możemy spotkać  związane tematycznie z Legendą wisiorki, kolczyki, obrazki i inne.
www.behance.net
www.celticdublin.com

Najsłynniejszą rzeźbą jest statua łabędzi, która postawiono w mieście Ballycastle, centrum hrabstwa Mayo. Jest, moim zdaniem wręcz świetna, sprawiająca wrażenie, jakby faktycznie żywe łabędzie oderwały się od ziemi...
My z kolei z żalem żegnamy Benwee Head.
Może kiedyś uda nam się tutaj ponownie dotrzeć w dniu słonecznym i cieplejszym.
Widok z "lotu ptaka":
 Namiary GPS:
 54°19'25.06"N     9°50'25.70"W


Post No.98: Trochę Mniejsza Irlandia - Model Railway Village

$
0
0
Nigdy nie przypuszczałem, że przez chwilę poczuję się jak prawdziwy Guliwer z powieści Jonathana Swift'a. A jednak...
 Znaleźliśmy takie miejsce w Irlandii, w którym człowiek nie tylko się doskonale bawi, ale również uczy. Zawitaliśmy do małego miasteczka Clonalkity, położonego w hrabstwie Cork, w którym zamieszkuje około 4.000 osób.
Znalazłem namiary na Model Railway Village i ruszyliśmy w drogę.
Oczywiście domyślaliśmy się, że tematycznie wioska ta będzie związana z kolejnictwem i widok z Parkingu, tylko potwierdzał nasze przypuszczenia.
Park ten powstał 20 lat temu i jak dotąd odwiedziło go 80.000 turystów. 
Nie dziwi nas to w ogóle, gdyż to jedno z miejsc, gdzie na prawdę można świetnie spędzić czas.
Przekroczyliśmy bramę Parku i skierowaliśmy swoje kroki do kasy. Po prawej stronie od wejścia, stoi stara lokomotywa z wagonem, w którym serwuje się jedzenie oraz gorące napoje.
Przy wejściu mamy wrażenie, jakby czas się w tym miejscu na chwilę się zatrzymał:
Dwoje pasażerów gotowych do wejścia na stację, zbiera swoje walizki...
Po kupieniu biletów wewnątrz budynku, rozglądamy się  dookoła. 
Jeden z pracowników kolei, co chwila spogląda na zegarek, upewniając się czy najbliższy pociąg zdąży na czas...
Ci pasażerowie, którzy przybyli na stacje zbyt wcześnie, w oczekiwaniu na swój pociąg, popadają w drzemkę...
W dalszej części budynku, milusińscy z uwagą oglądają małą wystawę, na której główną atrakcją są przejeżdżające modele wagoników...
Jednak dzisiaj wnętrze tego Parku nas mało interesuje. Chcemy jak najszybciej wyjść na zewnątrz, gdyż to właśnie tam znajduje się główna atrakcja tego miejsca.
Pokonujemy ostatnie drzwi i wychodzimy z budynku.
A tam: Irlandia w pigułce! Makiety domków sięgających może do kolan...
Makiety rozmieszczone są w kilku miejscach i mają pokazać, jak wyglądały miasta znacznie wcześniej niż teraz. Oprócz makiet widzimy również małe sylwetki ludzi, dzięki które doskonale uzupełniają całość wystawy.
Oczywiście przy odpowiednich sekcjach tego małego miasta, znajdziemy również informację które z miejsc przedstawia dana makieta. Niestety, szczerze mówiąc, po pewnym czasie przestałem cokolwiek czytać, gdyż na prawdę byliśmy zafascynowani tym miejscem.
I tak na przykład, jedna z makiet przedstawia Centrum miasteczka Dunmanway i jego życie, które toczyło się wiele lat temu....
W jakiś cudowny sposób, byliśmy świadkami dnia targowego z udziałem maleńkich mieszkańców tego małego miasteczka...
Makiety miejsc nie różnią się zbytnio z historią. Na zdjęciach National Library of Ireland, możemy znaleźć wiele budynków, które zostały odtworzone właśnie tutaj, w Model Railway Village.
National Library of Ireland

A wszystko tutaj wygląda tak realnie, tak jak by dawne postaci żyjące w dawnych czasach, zamieniły się w małe, zastygłe figurki...
National Library of Ireland
Nieco dalej, przenosimy się do miasta Cork.
Od razu rzuca nam w się w oczy stacja kolejowa Albert Quay, na której ludzie oczekują na swój pociąg. Stacja jest oczywiście wiernie odtworzona: zgadza się nawet ilość słupów peronowego zadaszenia...
National Library of Ireland
Sporą niespodzianką dla nas był przejazd pociągu, który tym razem stację Albert Quay ominął.
Dla figurek, oczekujących na swój pociąg było to nie małe zaskoczenie...
Po chwili zobaczyliśmy, jednego z właścicieli lub pracownika, który miał do rozwiązania jakiś problem: może jakaś mała lokomotywka się akurat zepsuła. To chyba najlepsze zdjęcie ukazujące wielkość zbudowanych makiet...
 Odwiedzając stare dzielnice Cork, odnajdujemy przedziwną budowlę o kształcie okręgu, pełniącą dziesiątki lat temu rolę targu bydłem. Konie, świnki i krowy, przywożone z odległych miejsc koleją w dni targowe, w tym specjalnie wybudowanym budynku, wystawiane były na sprzedaż lub na ubój.
 Dzisiejszego dnia, wydawało się nam, że trafiliśmy na jeden z takich dni, gdyż wewnątrz budynku, wciąż tęskniło życie...
Zresztą to jeden z budynków, które zachowały się do dnia dzisiejszego.
Oczywiście nie można pominąć budynku, który był miejscem modłów i próśb do Najwyższego.
To makieta Christ Church, zbudowanego w Bandon w 1610 roku, służącym wiernym do dnia dzisiejszego.
National Library of Ireland
Uchwyciliśmy aparatem, jak wierni pokonują kamienne stopnie, by móc dostać się do kościoła.
Zadziwiała nas w tym świetnym miejscu dbałość o szczegóły, gdyż wszystkie makiety wykonano ze szczególną starannością, dbając o każdy element jak ramy okienne, cegły, dachówki i inne:
Oczywiście, jak to w całej Irlandii, tak i tu, nie mogło zabraknąć ruin jakiegoś dawnego zamku...
Chodziliśmy między makietami zauroczeni skalą projektu. Nic dziwnego, że w ciągu paru lat, miejsce te odwiedziło aż 80.000 turystów.
I tak chodziliśmy od jednej makiety do drugiej, podziwiając pomysł, wykonanie i dawne życie.
Nie ukrywam, że czuliśmy się, jakbyśmy byli jakimiś olbrzymami, patrząc na te małe miasteczko z perspektywy Guliwera...
 Kto wie, może nocą, gdy Model Railway Village jest zamknięte dla turystów, wszystko tutaj ożywa i toczy się własnym życiem?
I tak krążyliśmy po dawnych dzielnicach Cork. Jak mieliśmy nie podziwiać tego, co tutaj widzieliśmy?
Wydawało się, że nawet w Forcie James, który według budowniczych był fortem nie do zdobycia, toczyło się normalne życie:
...kompania żołnierzy, dostawszy weekendową przepustkę wyrusza w miasto...
Choć tego nie planowaliśmy, spędziliśmy w Model Railway Village dwie godziny. Bawiliśmy się świetnie, choć troszkę żałowaliśmy, że przybyliśmy tutaj w Piątek, gdy wokół nas nie było dzieci.
Gdyby była to Sobota, mielibyśmy szanse wykonać zdjęcia takie jak te:
Wszystko co tutaj mogliśmy zobaczyć, jest związane tematycznie z koleją, która w dawnych latach była bardzo rozbudowana. Poszczególne makiety prezentują miejsca wokół Cork, w których istniały stacje a kolejowa sieć, była ze sobą ściśle powiązana.
Zresztą Model Railway Village oferuje coś więcej niż tylko same miniaturowe osiedla.
Oto strona internetowa na którą Was już dzisiaj zapraszam:
http://www.modelvillage.ie/

Opuszczamy miasteczko z wielkim żalem.
Nie ukrywam, że świetnie się tutaj bawiliśmy, choć miejsce zdecydowanie polecam dla rodzin z dziećmi. Z nieukrywaną radością, poruszaliśmy się po "małej Irlandii", gdzie każdy aspekt dawnej Irlandii, został tutaj świetnie ujęty: od zwykłej dachówki, po życie na brukowanej ulicy...
A za te wyjątkowe i świetne zdjęcia, chciałbym podziękować swojej Drugiej Połówce!!!
Namiary GPS:
 51°37'12.53"N     8°52'55.59"W

Post No.99: Najstarsze tropy w Irlandii

$
0
0
Każdy z nas, niejednokrotnie widział pozostawione ślady zwierząt na śniegu, piasku i błocie przez sarny, zające czy też psy. Ślady takie nazywamy tropami i nikogo z nas nie dziwią, no, może z wyjątkiem tropów niedźwiedzi lub innych rzadkich i dzikich stworzeń, których nie możemy oglądać na co dzień. Tropy te po jakimś czasie ulegają zatarciu,  zazwyczaj przez deszcz i wiatr.
http://www.slonkaszczecin.republika.pl/
My udaliśmy się na wyspę Valentia Island, aby zobaczyć tropy, które w jakiś cudowny sposób przetrwały do dnia dzisiejszego, a liczą sobie, bagatelka, 370 milionów lat!!!
Valentia Island leży po zachodniej stronie Irlandii, praktycznie na końcu Półwyspu Kerry od strony północnej przy zatoce Dingle.
Na wyspę prowadzą tylko dwie drogi, z czego jedna z nich to przeprawa promem przez wody zatoki:
Dzień, w którym dotarliśmy na wyspę nie był dniem pięknym. Choć było ciepło, słoneczko nie chciało się nam ukazać, skutecznie zasłonięte przez chmury. Na dodatek zanosiło się na deszcz, więc nasza pierwsza wizyta na wyspie nie zanosiła się tak, jak tego oczekiwaliśmy. Pomimo tego rozglądając się dookoła, pokonywaliśmy kilometry, nieprzerwanie dążąc do wytyczonego nam celu.
 Jadąc drogą o szerokości jednego samochodu, zbliżyliśmy się do kompleksu małych, połączonych ze sobą domków.
Koło nich, znajduje się bardzo charakterystyczny dom żółtego koloru, z dachem krytym słomą.
To właśnie za tym domkiem, po prawej stronie, znajduje się malutki parking, na którym zostawiamy auto.
Dalszą, niewielką odległość, pokonujemy pieszo wytyczonym szlakiem, którego wskazówkę możemy znaleźć na skraju parkingu. 
Dróżka prowadzi w dół zbocza, nad samo wybrzeże Oceanu Atlantyckiego. 
Odległość nie jest duża, ale kąt nachylenia tak, co odczujemy sami, w drodze powrotnej.... :-)
 Znajdujemy się tuż nad wybrzeżem, o który od wielu, wielu lat rozbijają się fale.
Czerń skał, częściowo zanurzonych w wodzie, wygląda kontrastująco z żywą zielenią pobliskich pól.
Na przeciwko bramki, stoi monument na którym umieszczono informację na temat tropów, znalezionych tuż, nad brzegiem Oceanu.
Znajdujemy się już na skalnej płycie, na której znajdują się tropy zwierzęcia, który "maszerował" tędy 370.000.000 lat temu.
 Czym są dla ludzkości? Czemu są takie ważne?
Oto symulacja zmian zachodzących na kuli ziemskiej z perspektywy czasu i kosmosu:
Powszechnie uważa się, że ówczesne życie rozpoczęło się w wodzie: w oceanach żyło pełno różnego rodzaju ryb. Warunki panujące na lądzie, nie nadawały się jeszcze do jakiegokolwiek życia.
Jednak w raz z upływem czasu, niektóre ze zwierząt zaczęły ewoluować, dostosowując się powoli do życia na lądzie. W pewnym momencie, zwierzęta te wyszły na ląd ...

Jak wyglądała wtedy Irlandia?
Położenie geograficzne znacznie się różniło od dzisiejszego.
Irlandia była wielką równiną, leżącą przy strefie równikowej, dodatkowo zalewaną przez wielkie powodzie, które nanosiły piach i muł.
Któregoś dnia, wyszedł z wody nasz bohater i brnąc przez wysychający muł, zostawiał za sobą ślady, które mamy szczęście zobaczyć dzisiaj.
http://arstechnica.com/
Muł wysychał, zachowując się jak teraźniejszy beton. Następnie wyschnięte tropy zostały zasłonięte przez następne powodzie, które ponownie nanosiły muł i piasek....

Minęły setki lat.
Wciągu ostatnich tysiącleci, Irlandia zmieniła swoje położenie a ziemia w ciągu milionów lat uległa erozji, poddając się działaniom wiatru i wody.
I tak oto dość niespodziewanie w 1993 roku ślady odkrył student geologii.
 Tropy te nazwano tropami Tetrapod-a, od nazwy tetrapod - czworonóg.
Spacerując sobie po tej skalnej płycie, z uwagą wypatrywałem śladów Tetrapoda.
Niestety deszcz, który spadł przed naszym przybyciem sprawił, że ślady były dość niewyraźne i nieostre. Na dodatek skalna płyta była tak śliska, że parokrotnie traciłem swoją przyczepność...
Na następnym zdjęciu, doskonale widać jak Tetrapod, tarł swoim brzuchem po głębokim mule.
Na następnym zdjęciu widać, jak Tetrapod kilkakrotnie zmienił swój kierunek poruszania się.
Troszkę żałowaliśmy, że nie było słońca. Przy takim świetle, nie było żadnego cienia, który by sprawił, ze tropy byłyby bardziej widoczne.
Liczba odcisków wynosi około 150. Tylko dzięki złemu światłu, nie widzimy wszystkich.
Jednak ci, którzy badali tropy Tetrapoda, wykonali szczegółowe mapki  i jego przejście wyglądało mniej więcej tak:
Dzięki tropom, a raczej dzięki odległościami pomiędzy poszczególnymi odciskami, uczonym udało się obliczyć wagę, wielkość stworzenia oraz jego sposób poruszania się.
W Polsce, również odkryto ślady Tetrapoda, w kamieniołomie w Zachełmie.
Tędy przeszedł najstarszy na świecie czworonóg. Piotr Szrek i Grzegorz Niedźwiedzki  przy tropach dewońskich tetrapodów. Fot. M. Hodbod
Okryto również skamielinę, która odzwierciedla warunki panujące na ziemi, wiele milionów lat temu...
Kamieniołom Zachełmie - ślady wysychania błotnistej powierzchni wyglądają jakby powstały wczoraj, jednak w rzeczywistości mają ponad 395 milionów lat. Świadczą one o środowisku w którym bytowały pierwsze lądowe czworonogi. Fot. P. Szrek
Więcej na stronie http://www.pgi.gov.pl

Pozwolę sobie tylko przytoczenie najważniejszych słów w artykule polskich geologów:
" Dlaczego ślady są tak ważne, ważniejsze nawet niż szczątki kostne osobnika, który je odcisnął?
Odpowiedz jest prosta - są one najlepszym dowodem, że to stworzenie było zdolne do poruszania się po lądzie. Na podstawie tropów i analizy powierzchni osadu na której są zachowane można dokładnie odtworzyć warunki jakie panowały w czasie ich powstania. Takie ślady, niezależnie od kości, dostarczają wielu cennych informacji dotyczących pośrednio budowy łap ich twórców oraz bezpośrednio sposobu ich poruszania się."

Miejsce tropów Tetrapoda znajdują się w wyjątkowym miejscu.
W tej części wyspy, ludzi prawie wcale nie ma, za to jest cisza i szum fal, które uderzają w skały.
Jeśli ktoś z Was, będzie miał okazję zwiedzać uroczą Valentia Island, niech się nie waha i odwiedzi również ten prehistoryczny kawałek ziemi.

Koordynaty GPS:
 51°55'46.21"N    10°20'44.88"W

Post No.100: Zapomniana górska przełęcz

$
0
0
Przełęcz Ballaghbeama odkryliśmy w 2009 roku, gdy pierwszy raz objeżdżaliśmy hrabstwo Kerry.
 Od tamtego czasu, za każdym razem gdy jesteśmy w tym rejonie, staramy się tak ułożyć plan jazdy, aby koniecznie przejechać przez te pasmo gór. Tym bardziej, że tuż za nimi, mamy fantastyczne miejsce noclegowe, które z wielką przyjemnością mogę Wam polecić.
Żeby wjechać na przełęcz, trzeba dostać się na drogę R 568 prowadzącą z  Moll's Gap do miasteczka Sneem.
Mniej więcej w połowie drogi, znajduje się zjazd w prawo, do miejscowości Glencar, która znajduje się 18 kilometrów od miejsca, w którym stoi znak. To 18 kilometrów widoków panoramicznych, które będziecie mieli okazję sami zobaczyć.
Google Earth.
Niestety, są też minusy: dalsza droga jest szerokości jednego pojazdu.
Co prawda w czasie naszej jazdy, nie spotkaliśmy żadnego samochodu jadącego z naprzeciwka, lecz
gdyby jednak tak się stało, mielibyśmy mały problem z minięciem się....
Google Earth
Niestety, w dniu naszej podróży chmury wisiały stosunkowo nisko, co utrudniało nam zrobienie dobrego zdjęcia.
Jednakże nic nie zastąpi oczu i możecie nam wierzyć, ze pomimo dość niewyraźnych konturów, okolica i tak sprawiała na nas ogromne wrażenie.
Po kilku kilometrach jazdy i niezliczonych zakrętach, w końcu zaczęliśmy ostatni podjazd na wierzchołek przełęczy.
Panorama w tym momencie tak urzeka, że tak na prawdę nie wiadomo co zrobić: z jednej strony chciałoby się pokonać jak najszybciej każdy łuk drogi, w jakimś oczekiwaniu co wyłoni następny zakręt, a z drugiej strony chciałoby się zatrzymać auto i robić zdjęcia, aby móc spróbować zatrzymać te magiczne piękno, przez które właśnie przejeżdżaliśmy.
Teren dookoła nas, wydawał się dziki i nieujarzmiony.
W jakiś niewytłumaczalny sposób podziwiamy naturę, która niezmiennie od lat, radzi sobie bez człowieka. Nie uświadczysz tu drzew, nie uświadczysz domów.
Tylko skały i trawa...
Wraz ze zbliżaniem się do szczytu, coraz bardziej byliśmy "przytłoczeni" rozmiarami pobliskich gór.
Na dodatek, ilość małych zakrętów, które mieliśmy do pokonania, znacznie się zwiększyła.
W pewnym momencie miałem wrażenie, że na końcu tej drogi istnieje jakiś kamienny zator, uniemożliwiający dalszą jazdę...
W końcu dojechaliśmy na najwyższy punkt przełęczy.
Znajdują się tu dwie małe zatoczki, które umożliwiają zatrzymanie się na poboczu drogi. Tak też robimy i wysiadając z samochodu, jesteśmy zaskoczeni wszechobecną ciszą. Jest tak cicho, że dosłownie bolą uszy.
Pomimo tego, że jesteśmy na czubku drogi, wokół nas górują szczyty. Leżące wszędzie na stokach skały, budzą w nas nieuzasadnione obawy: może jakiś głaz ma zamiar stoczyć się w dół?
Wszystko wygląda tak naturalnie i dziko, że gdyby nie pobliski znak, bylibyśmy przekonani, że odkryliśmy jakiś nieznany kawałek ziemi...
 Na wielkim głazie, stojącym tuż przy drodze, ktoś ułożył parę kamyczków...
Rozglądam się dookoła, patrząc z uwagą na pobliskie zbocza.
Teren wokół nas jest surowy, nieprzystępny, jednocześnie mający w sobie jakieś naturalne piękno.
Liczne skały uniemożliwiają normalne podejście na szczyt, grożąc kontuzją lub złamaniem.
Nie wytrzymuję i postanawiam się lekko wspiąć, na tyle na ile jest to bezpieczne.
Już po paru krokach, widzę odcinek drogi, którą dostaliśmy się na szczyt.
 To zupełnie inna perspektywa...
Gdy po kilkunastu metrach spojrzałem za siebie: pomimo braku słońca, ten surowy kawałek ziemi, wyglądał wprost magicznie.
Robimy kilka fotek więcej i trzeba ruszać dalej.
Przedstawię Wam filmik, który nakręciliśmy parę lat wcześniej, zjeżdżając z przełęczy:
Lecz dzisiaj, gdzieś tak w połowie naszego zjazdu, zatrzymałem samochód.
Chciałem zrobić fotki tego, co już mieliśmy za sobą...
Przełęcz Ballaghbeama jest praktycznie nieznaną przez turystów przełęczą.
Większość ciągnie na bardziej znaną, położoną nieopodal Przełęcz Gap of Dunloe, gdzie w sezonie turystycznym, jest tam na prawdę tłoczno.
Choć spędziłem wiele czasu nad odnalezieniem historii przełęczy Ballaghbeama, szukając jakichkolwiek starych zdjęć lub informacji o dacie powstania drogi, bo przecież ktoś ją zbudował, nie znalazłem na ten temat nic. Dosłownie nic!
Droga ta, która przecina półwysep Kerry z południa na północ, umożliwia miejscowym skrócenie czasu jazdy. Zimą, gdy sypnie śniegiem, raczej jest nie przejezdna, lecz w pozostałe dni roku, jest zdecydowanie dodatkową atrakcją półwyspu.
Ruszyliśmy dalej, jadąc wzdłuż doliny Glen, gdzie zmierzaliśmy do fantastycznego B&B, w którym już parokrotnie nocowaliśmy.
Blackstone House, to czterogwiazdkowy pensjonat, które prowadzi starsze, przesympatyczne małżeństwo. Oprócz pogodnej osobowości, gospodarze ofiarują spragnionym wypoczynku turystom, niesamowite widoki, które roztaczają się z okien B&B
Reczka ta, płynąca przed oknami pensjonatu, zmienia się w szumiący strumyczek, który dalej przepływa pod starym irlandzkim mostem.
Pensjonat ten jest zawsze otwarty, a goście na prawdę mile widziani. Śniadanie, które proponuje gospodyni, to praktycznie rytuał. Na stole mamy wszystko, na co tylko mamy ochotę: świeży wyciśnięty sok z pomarańczy, marmoladki i inne przysmaki. Śniadanie typowo irlandzkie, w ilości, które zadowoli najbardziej glodnego. Na dodatek przeszklona weranda, pozwalająca na podziwianie okolicy. Coś fantastycznego...
Warto odwiedzić. Polecamy!!!
Strona internetowa Pensjonatu:

www.glencar-blackstones.com
W sieci znalazłem fajny filmik, na którym doskonale widać Przełęcz opisaną w poście. Zapraszam
Autorem jest  Kerry Wildside 

Koordynaty GPS:

Przełęcz Ballaghbeama:
 51°56'29.42"N     9°48'25.89"W


Blackstones B&B:
 52° 0'57.12"N     9°52'31.22"W


Post No.101: Zachodnia strona Ben Bulbena.

$
0
0
Po zachodniej stronie Gór Dartry, znajduje się najbardziej ze znanych szczytów Irlandii - Ben Bulben. Pierwotna galicka nazwa brzmiała Binn Ghulbain, oznaczającą w wolnym tłumaczeniu szczęko-kształtny szczyt, dopóki nie została zanglizowana.
W zależności od pogody, pory dnia i miejsca, z którego spoglądamy na Ben Bulbena, szczyt ten za każdym razem wygląda inaczej, dzięki czemu Binn Ghulbain uważany jest za najbardziej malowniczy szczyt Irlandii.
W jednym ze wcześniejszych postów, opisałem naszą wyprawę na północną stronę Gór Dartry, do miejsca zwanego "Podkową Ben Bulbena".
Post ten możecie przeczytać tutaj: Post No.84: W Podkowie Ben Bulbena.
My natomiast, pewnego słonecznego dnia ruszyliśmy wzdłuż trasy N15, aby odnaleźć miejsce, z którego wiele osób wykonało podobne zdjęcie, które można zobaczyć w wyszukiwarkach Google.
http://www.thelifeofstuff.com/
Wyjeżdżając z miasta Sligo, widać już pierwsze szczyty tej wyjątkowej góry.
Południowa strona Ben Bulbena, z każdym przejechanym kilometrem, prezentowała się nam coraz bardziej okazale. Tutaj widoczek z miasteczka Rathcormack, położonego kilka kilometrów za miastem Sligo.
Wraz z ruchem słońca, zmieniało się również światło.
Dojeżdżaliśmy do szczytu, gdy promienie w ostatnim momencie głaskały południowe zbocze tej malowniczej góry, dzięki czemu widzieliśmy głębokie cienie nierównych szczytów zbocza. Za mniej więcej godzinę, strona ta zostanie zupełnie w cieniu.
Wraz z dalszą jazdą na północ, południowa strona Ben Bulbena zaczęła nam się niesamowicie szybko kurczyć i zmieniać, w żaden sposób nie przypominając nam wcześniejszych kształtów.
Kilkaset metrów dalej, zaczynamy widzieć początkowy zarys zachodniego zbocza Ben Bulbena, który w trakcie dalszej jazdy wciąż się nam zmieniał.
Na tym etapie naszej podróży, musimy zjechać z trasy N15 i skręcamy w lewo w drogę podrzędną.
Musimy się nieco od góry oddalić i początkowo kierujemy się na pobliską plażę, z której powinniśmy uchwycić panoramę Ben Bulbena. Jednak wkrótce okazuje się, że nie musimy jechać aż tak daleko.

Tutejsze owieczki albo nie zdawały sobie sprawy z otaczających je widoków, albo się do nich przyzwyczaiły. 
Jak by nie było, troszkę im zazdrościliśmy...
Ponownie wróciliśmy na drogę N15, gdyż naszym dzisiejszym celem podróży było hrabstwo Donegal. Gdy pokonaliśmy dalszych parę kilometrów okazało się, że znaleźliśmy się w najlepszym możliwym punkcie, który umożliwia zobaczenie całej panoramy zachodniej ściany Ben Bulbena.
Zatrzymaliśmy się więc na poboczu drogi, aby wykonać parę dodatkowych fotek...
Gdyby nie zielony kolor na zboczach, można by pomyśleć, że jesteśmy się gdzieś na terytorium Arizony, gdzie na tamtejszej pustyni jest wiele podobnych  i tak charakterystycznych szczytów. Teraz jednak z wielką przyjemnością spoglądaliśmy na chlubę mieszkańców hrabstwa Sligo.
Choć od wielu lat przemierzamy Irlandię, nigdy wcześniej nie byliśmy w tym miejscu, dzięki czemu nie mieliśmy okazji zobaczyć to, co widzieliśmy dzisiaj. Okazało się, że głównym winowajcą takiego stanu rzeczy był mój własny GPS.
Gdziekolwiek się wcześniej udawaliśmy, czy to było hrabstwo Donegal, czy też klify Slieve League, GPS zawsze wskazywał nam krótszą drogę, za każdym razem omijając ten panoramiczny punkt. Lecz nigdy więcej. Widok jest zbyt piękny, aby go tak po prostu omijać.
Na jednym ze zdjęć, na zbliżeniu, widać jak monstrualnych rozmiarów jest zbocze, które z wielkiej odległości wyglądają na łatwe do zdobycia.
Dwa dni później, wracaliśmy z Donegal do domu  i postanowiliśmy ponownie obejrzeć zachodni bok Ben Bulbena, lecz tym razem z bliższej odległości. I podobnie jak 48 godzin temu i tym razem Góry Dartry były widoczne już z odległości kilkunastu kilometrów.
Nasz cudowny GPS wskazał nam drogę, która prowadziła nas pod zbocza Gór Dartry, przez którą jechało się bardzo dobrze do czasu, gdy z naprzeciwka nadjechało inne auto. Po obopólnych wysiłkach dwóch kierujących, udało się nam jakoś wyminąć i tym samym kontynuować nasz dojazd do Ben Bulbena.
 Właśnie dzięki tej drodze, mieliśmy okazję zobaczyć naturalność zbocza Gór Dartry z całkiem bliska: dzikie i surowe, bez śladu jakiejkolwiek działalności człowieka, pokazywało nam swą prawdziwą naturę.
Jedynymi zwierzętami żyjącym na tej wielkiej przestrzeni są owieczki, które ledwo widoczne jako małe, białe punkciki, możemy dostrzec na zdjęciu poniżej.
My w dalszym ciągu przemierzamy drogę, której szerokość wciąż wynosi na jeden samochód. Jedziemy takim "drzewnym" wąwozem, ewenement w Irlandii, gdyż  takie  drogi, a raczej takie pobocza zazwyczaj są przycinane.
Wkrótce wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń, a nam ukazuje się wspaniały widok poszarpanego zbocza.
Widok jest urzekający, choć wieka szkoda, że w tym przypadku słońce świeci akurat w jego plecy.
Za nierównym zboczem, po lewej, wyłania się następne, dodając uroku panoramie.
Jaki malarz jakim pędzlem, wymalował tak te miejsce?
To oddalona, ale widoczna "Podkowa Ben Bulbena", o której pisałem w poście w Lipcu...
.Wcześniej zauważone zbocze, rośnie nam w oczach w trakcie naszego przemieszczania się.
Trzymając się drogi, lekko skręcamy autem i nasze zbocze ponownie przeobraża się i wygląda znacznie inaczej jak wcześniej:
W końcu po pokonaniu następnych kilometrów, po lewej stronie wyłoniło nam się przepiękne zachodnie zbocze Ben Bulbena.
Co chwila zatrzymywaliśmy auto chcąc wykonać zdjęcie oraz nacieszyć oczy widokami.
Nie mogliśmy wyjść z podziwu, w jaki sposób natura uformowała tak charakterystyczne zbocze.
W tym momencie żałowaliśmy tylko jednego: że słoneczko akurat w tym momencie świeciło z drugiej strony i nie oświetlało nam poszarpanych zboczy od zachodu.
Przypatrywaliśmy się szczytom, które wbrew pozorom, choć natura nie budowała przy linijce, miały jakąś powtarzalną linię. Lewa strona zbocza do złudzenia przypominała ludzkie, dolne zęby i być może dlatego powstała galicyjska nazwa Ben Bulbena.
Zdaje się, że padający deszcz przez ostatnie miliony lat, ukształtował zbocze, które w dniu dzisiejszym prezentuje się wspaniale, surowo i tajemniczo...
Obróciwszy się za siebie, zauważyłem panoramiczny widok doliny oraz na zatoki Oceanu Atlantyckiego.
Podjechaliśmy jeszcze kawałek do przodu. Akurat w tym momencie słońce zaczęło ogrzewać kawałek zbocza, przy którym się znajdowaliśmy.
Mógłbym w tym miejscu wybudować swój dom....
Dwa lata wcześniej, odwiedzaliśmy południową stronę Ben Bulbena. Oto kilka fotek:
***
Filmik WJZIMA, który przedstawia Ben Bulbena z każdej ze stron.
Polecam i zapraszam
Oto mapka sytuacyjna z punktami z których wykonaliśmy zdjęcia oraz z zapisanymi namiarami. Wystarczy Kliknąć na ikonkę aparatu.

Post No.102: Pożegnanie z Jesienią - fotorelacja

$
0
0
Góry Wicklow, położone na południe od stolicy Irlandii, jesienią wyglądają przepięknie i malowniczo. W zeszłym roku udało nam się uchwycić jesień na paru zdjęciach:
W tym roku, przez nadmiar obowiązków, wjechaliśmy w Góry Wicklow prawie w ostatnim momencie...
Jadąc drogą R 759, która prowadzi na jedyne skrzyżowanie w górach, Sally Gap, przejeżdżaliśmy przez most w Clogheagh. Zatrzymaliśmy się koło mostka i zauroczeni patrzyliśmy na strumień, który przybrał na sile po ostatnich opadach deszczu.
 Wokół nas, wzdłuż strumienia stało wiele osób z aparatami umieszczonymi na statywach.
Foto amatorzy oraz profesjonaliści, próbowali uchwycić najlepszy moment do zrobienia zdjęcia.
Miejsce na prawdę fajne. Wcześniej, pomimo tego, że wielokrotnie tędy przejeżdżaliśmy, nie odważyliśmy się przełazić przez płot, myśląc, że jest to teren prywatny. 
Ruszając dalej, coraz bardziej wjeżdżaliśmy w serce gór Wicklow.
 Po prawej stronie wyłaniał nam się widok, który za każdym razem w jakiś sposób mnie urzeka:
Droga R759 prowadzi nas dalej...
Dojeżdżamy do skrzyżowania Sally Gap i na nim skręcamy w prawo. 
Jedziemy 40km/h i cieszymy się widokami. Góry Wicklow jesienią wyglądają tak spokojnie...
Las też wygląda inaczej...
Dojechaliśmy do wodospadu na Military Road. 
Dookoła nas, jak okiem sięgnąć, jesienne kolory urozmaicają tutejszą panoramę.
 Strumień, po opadach deszczu, ponownie zabarwił się na brązowy kolor
Jesień, jesień, kochani... 
Ostrokrzew dojrzał: zapowiedź nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia.
Jezioro Lough Dan jesienią wygląda przepięknie; promienie słońca ogrzewają zbocza Gór Wicklow.
Nad Jeziorem Guinness'a niewielu turystów a szkoda. Niech żałują...
Decydujemy się na powrót. Wracamy, gdyż od wschodu nadciągają ciemne chmury.
Staramy się wykorzystać ostatnie chwile przed deszczem i robimy kilka dodatkowych fotek.
Droga Wicklow, skąpana w promieniach słońca, wygląda czarująco...
I to tyle na dzisiaj. Mam nadzieję, że Wam się podobała Nasza fotorelacja....

Post No.103: Tunele Caha Pass i Molly Gallivan's.

$
0
0
Jadąc naszym autem drogą N71 z Glengariff do Kenmare, prowadzącą przez dwa hrabstwa Cork i Kerry, przemieszczamy się trasą, która prowadzi przez przełęcz o nazwie Caha Pass.
 W czasie naszej jazdy, natrafiamy na tunele, które zostały wydrążone ludzką ręką a tym samym zostały naturalnie wkomponowane w otaczającą panoramę.
Oto pierwszy i zarazem najdłuższy z nich:
Tunele zostały zbudowane w czasach Wielkiego Głodu.
Większość Irlandczyków w tym czasie zaczęła emigrować do Ameryki Północnej, więc urzędnicy hrabstw Cork i Kerry postanowili  połączyć w końcu drogę łączącą oba hrabstwa, tym samym chcąc zapewnić pracę najuboższym wyspiarzom i zapobiec masowej emigracji.
Robert French, Library of Ireland
Najdłuższy z tuneli wynosi około 200 metrów a cała długość tunelu, jak wspomniałem wcześniej, wykuwana była ręcznie.
Jadąc od południa, tuż przy samym wjeździe do tunelu, możemy dostrzec ruiny jakiegoś domu. Niestety duży ruch na tej drodze nie pozwalał nam na wykonanie zdjęcia, więc posłużyłem się zdjęciem wykonanym w Google Map.
Google Map
To pozostałości dawnego gospodarstwa. Porównując zdjęcie archiwalne oraz dzisiejsze, możemy zauważyć ten sam głaz stojący po prawej stronie drogi, jak również wciąż istniejący, ułożony z kamieni murek.
Robert French, Library of Ireland
Tuż za tunelem zrobiliśmy sobie przerwę w podróży, zatrzymując się na istniejącym poboczu. Panorama roztaczająca się za nim, urzeka...
Przez kilkanaście minut patrzyliśmy, jak przez wydrążony otwór przejeżdżają samochody...
Staliśmy i patrzyliśmy tak samo, jak kiedyś, ktoś, w tym samym miejscu....
Robert French, Library of Ireland
Obserwując okoliczny teren zauważamy, że za dwoma zakrętami istnieją jeszcze dwa "wydrążenia" w skałach przez które przejeżdżają samochody.
Oczywiście, wkrótce potem i my, ruszając dalej, pokonujemy owe tuneliki. 
Wrażenie z jazdy jest pozytywne, zresztą sami zobaczcie:
To była następna naturalna przeszkoda dla tych, którzy musieli połączyć drogę łączącą dwa hrabstwa.
Postanowiono nie wysadzać w powietrze całości, tylko przekuć się na wylot skał. 
Efekt możemy podziwiać do dnia dzisiejszego.
Robert French, Library of Ireland
Oczywiście pierwowzór wyglądał troszkę inaczej: był o wiele węższy, o szerokości jednego samochodu. Wraz z rozwojem transportu drogowego, przekucia poszerzono, umożliwiając tym samym przejazd każdego pojazdu o różnych gabarytach...
Robert French, Library of Ireland
Robert French, Library of Ireland
http://bonane.com/
Kilkadziesiąt metrów dalej, pojawia się następny i za razem ostatni z tunelików.
Również i ten, z biegiem czasu i wzrostem liczby przejeżdżających samochodów, został poszerzony.
Niestety ze względu na brak pobocza, ponownie musiałem skorzystać z Google map, aby móc pokazać istniejące zmiany.
Robert French, Library of Ireland
Nieco dalej, gdy pokonaliśmy kilkukilometrowy zjazd z przełęczy, po lewej stronie drogi ukazała się nam tablica.
 Jednocześnie po prawej, wyłonił się mały kompleks budynków zbudowanych z kamienia.
To domek Molly Gallivan's Cottage. 
Pierwszy raz pojawiliśmy się w tym miejscu, parę lat temu. I wciąż tu wracamy.
Domek Molly roztacza wokół siebie jakąś fajną aurę i czujemy ją za każdym razem, gdy tu jesteśmy. 
Przez miesiące naszej nieobecności, troszkę się tutaj zmieniło: stary, czarny samochód osobowy zniknął, ustępując miejsca dawnej ciężarówce...
Jednakże dopiero w tym roku odkryliśmy, że domek Molly Gallivan's, który obecnie znajduje się w odległości kilku kilometrów od tunelów, to ten sam, który kiedyś stał przy wlocie do jednego z nich!
Robert French.  Library of Ireland
http://mollygallivans.com/
Ze względu na duży ruch panujący na drodze, postanowiono rozebrać domek i przenieść go kilka kilometrów dalej tam, gdzie parkowanie aut nie przeszkadzało by w ruchu pojazdów. Domek szczegółowo odbudowano i dzisiaj jest jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych hrabstwa Kerry.
Lecz kim była Molly, że tak pieczołowicie zachowano jej domek?
Molly Gallivan była symbolem zaradności w najgorszym okresie dla Irlandii, w czasie Wielkiego Głodu. 
Gdy umarł jej mąż, została sama z siódemką swoich dzieci, które trzeba było nakarmić. Pracy nie było, a jedyną dostępną w owym czasie w hrabstwie Kerry była praca przy budowie tuneli i to wyłącznie dla mężczyzn.
Molly jednak nie poddała się. 
Choć sama, ta zaradna kobieta postanowiła sprzedawać produkty rolne, które skromne plony zbierała ze swojego poletka. 
Na początku sprzedawała je  robotnikom pracującym przy tunelu, a potem wszystkim tym, którzy zatrzymywali się przy jej domku, gdy droga była już otwarta.
Robert French.  Library of Ireland
http://mollygallivans.com/
W dniu dzisiejszym Molly Cottage wszystkim odwiedzającym turystom oferuje przede wszystkim wszelakiego typu pamiątki: od świeczuszek po obrusiki. Tego wszystkiego jest tak mnóstwo, ze nie sposób wymienić. Całość zajmuje parę pomieszczeń a wszystko to w atmosferze lekkiej celtyckiej muzyki, którą słychać z niewidocznych głośników...
 Na "zapleczu" Molly Cottage oferuje swetry, czapeczki, płaszcze a nawet serwetki.
Jest tego wszystkiego wprost tak wiele, że nie starczyło by mi czasu, aby wszystko opisać.
Niech więc wystarczą zdjęcia:
 Choć powinniśmy jechać dalej, postanawiamy obejrzeć szlak historyczny, przeznaczony dla chętnych, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej o życiu Molly. 
 Zanim na niego wejdziemy, informujemy właściciela, który ucieszony wręcza nam małą broszurkę. 
Szlak ten jest zupełnie za darmo.
Aby na niego wejść, trzeba udać się na lewo od wejścia do sklepu do stojącego nieco na uboczu domku. To Sala Audio, nowość w tym miejscu. Wkraczamy do środka i zaskoczeni widzimy, że w domowym kominku płonie ognisko. Za opał służy tutejszy torf, więc zapach dymu unoszącego się z nad płomieni jest bardzo charakterystyczny...
Nad kominkiem rozwieszona jest plansza, na której oglądamy film przedstawiający historię życia Molly. Oprócz starych zdjęć, dzisiejsi aktorzy w sposób bardzo realny przedstawili przeszłość, ukazując nam twarde warunki codziennego życia w dawnych gospodarstwach Irlandii.
Po filmie, ruszamy na szlak. Droga prowadzi lekko pod górę...
Pierwszym punktem jest mała zagroda, która była w zasadzie najważniejsza dla Molly. Mieszkały w niej wszystkie zwierzęta takie jak osiołki, kury, krowy i kaczki. Plony tych zwierząt pozwalały na przetrwanie: jajka, mleko i mięso były przetworami, które Molly sprzedawała turystom...
Mogliśmy na żywo obejrzeć dwa osiołki, które pasły się na małym skrawku pola. Te sympatyczne zwierzęta, służyły Irlandczykom przede wszystkim jako zwierzęta pociągowe. Choć może szybkość tych czterokopytnych nie była wielka, przysłużyły się wyspiarzom tak wielce, że wielu z nich do dzisiaj trzyma je w zagrodach z sympatii i w podzięce...
Jednak opieka nad tymi zwierzętami wymagała od właścicieli wielkiej odpowiedzialności. W takim przypadku Molly nie miała Świąt, Wolnych Niedziel czy wolnych dni od pracy. Dzień w dzień, o określonych porach dnia, trzeba było sypać paszę lub sprzątać w zagrodzie...
Molly zajmowała się również pędzeniem bimbru. Było to oczywiście nielegalne ale dochodowe.
W pewnej odległości od domu Molly fermentowała ziemniaki lub jęczmień a produktem był wysoko procentowy napój, który dostarczała do okolicznych Pubów. 
Na szlaku możemy również zobaczyć zagrodę dla owiec, która również zajmowały istotne miejsce w życiu Molly. 
W zagrodzie tej, z pomocą sąsiadów, owce były strzyżone a z wełny Molly robiła swetry i ubrania, nie tylko na własne potrzeby...
Oczywiście ważnym aspektem był torf. Nieoceniony opał, dzięki któremu można było ogrzać dom i ugotować strawę. 
Niestety wydobycie i  użycie torfu, to proces długotrwały. Najpierw należało torf wykopać, co nie było zadaniem łatwym: nasiąknięty wodą, wymagał wprawy i niezłej siły....
 Następnie należało torf położyć na ziemi, aby woda zeszła z wykopanej części, potem ułożyć w kopczyki. Słońce i wiatr dokonywały reszty. Wysuszony torf nadawał się do palenia. 
Naszym oczom ukazał się również dawny domek, w którym kiedyś mieszano. Są to oczywiście ruiny domu z czasów Wielkiego Głodu. Szlak specjalnie prowadzi tuż koło niego, gdyż chciano pokazać, na jakim metrażu kiedyś się żyło.
 Dzisiaj zwykłe 54 metry kwadratowe w domach uważane jest za średnią, lecz co możemy powiedzieć na te parę metrów, które zobaczyliśmy na własne oczy? A gdzie stół, a gdzie łóżko? 
http://mollygallivans.com/
Okolica, w której znajdowaliśmy się teraz, była miejscem w którym żyli celtyccy Druidzi. 
Byli to starożytni kapłani, którzy przewodzili obrzędom religijnym oraz przepowiadali przyszłość, udzielali się politycznie oraz uczyli młodsze pokolenia. 
Zajmowali się również astronomią.
To właśnie tutaj, dzięki dawnym Druidom i ich obliczeniom, możemy zobaczyć na własne oczy dawny kalendarz słoneczny, który składał się.... z dwóch kamieni!!!
Ustawione od siebie w odległości 50 metrów, były tak ułożone, że czubki z nich stykały się, gdy patrzyliśmy na nie z pewnego punktu. W dniu 21 czerwca na przecięciu linii ustawiało się słońce. Tylko w tym jednym dniu!!! Gdy to się stało, Druidzi wiedzieli, że to najdłuższy dzień w roku!
Dzięki ułożeniu kopca na odległym wzgórzu, w dniu 5 grudnia, gdy słońce pokrywało kopiec, Druidzi wiedzieli, że rozpoczyna się Celtycki Rok. Dzień ten nie należał do roku poprzedniego ani do roku następnego. Był dla samego siebie.
Uważano, że to w tym dniu, za pomocą magicznych wizji, można było szukać kontaktów z zaświatami. Celticki Rok - nazwany Samhain, był najważniejszym świętem dla Druidów, który przetrwał do dnia dzisiejszego, zwany potocznie Halloween. 
Nasz szlak prowadzi tym razem w dół zbocza, wprost na parking. Lecz to nie wszystko, co możemy zobaczyć. Aby przetrwać Molly musiała również zajmować się polem, na którym rósł jęczmień i owies. Owies był uprawiany jako pasza dla osiołka a jęczmień Molly mieliła na mąkę do pieczenia oraz do wyrobu nielegalnej whisky. 
 Oprócz tego Molly zajmowała się pszczołami, dzięki którym miała miód oraz sadem, z owocami na przetwory. Słowem dzień Molly Gallivan wypełniony był różnymi zadaniami, od świtu do nocy. 
Właścicielami Molly Gallivan's jest rodzina O'Sullivan, która w roku 1999 kupiła dawny domek Molly i spełniając swoje marzenia, pokazuje nowym pokoleniom sposób życia swoich przodków.
Wkładając cały swój zapał oraz serce, stworzyli cienką nić, która nierozerwalnie łączy teraźniejszość z przeszłością....
Oto oficjalna strona Molly Gallivan Cottage:
Czy im się to udało? Na pewno tak. Tłumy odwiedzające codziennie Cottage są tego najlepszym dowodem. 
A wszystko zaczęło się od Molly Gallivan's i Tuneli wydrążonych w skale...
Library of Ireland. Autor: Robert French
Library of Ireland. Autor: Robert French.  
My niestety zostawiamy za sobą dolinę Druidów oraz Molly Gallivan Cotage. 
Przed nami następny cel podróży...

Koordynaty GPS:

Tunele Caha Pass:
 51°47'3.06"N     9°35'13.31"W

Molly Gallivan Cottage:
 51°48'17.37"N     9°33'24.56"W

Post No.104: Święta, święta...

$
0
0
Kochani.
Już wkrótce nadejdzie wspaniały czas, gdy wszyscy podzielą się opłatkiem i siądą przy wigilijnym stole.
Najmłodsi w wielką niecierpliwością będą rozpakowywać prezenty od Świętego Mikołaja a starsi, przy wigilijnych potrawach, nucić nie tylko polskie kolędy.
To będzie czas pojednania, Nadziei i  Miłości, mam nadzieje, że dla wszystkich z Was.
Dlatego już teraz, w gorącym okresie zakupów i wielkiego sprzątania, pragniemy Wam złożyć nasze życzenia.
Niech radość i szczęście zagości w Waszych sercach, gdyż ponownie nam się Syn Boży rodzi!!!
Niech Magiczna Noc Wigilijnego Wieczoru przyniesie Wam spokój i oddech od problemów, niech Anioł zniesie Wam z Nieba wzajemną bliskość i Miłość....
Specjalne ciepłe życzenia, chcemy przesłać tym, którzy Nas czytają, a w szczególności Wojtkowi, który od dwóch lat, co post, zostawia komentarze, dzięki Niemu wiemy, że ktoś nas czyta... :-)
Niech Tobie Wojtku spełnią się marzenia i mamy nadzieje, że w 2015 roku uda się Tobie zwiedzić jakiś kawałek Zielonej Wyspy...
Specjalne życzenia chcemy przesłać dla tych, których z przyjemnością linkujemy, a więc dla wszystkich blogerów, którzy opisują Irlandię.
I tak cieplutkie życzonka, z kawałkiem opłatka ślemy dla Ewy z bloga "Naprzeciw Szczęściu".
Życzymy Tobie Ewuniu wielu udanych wypadów, zdrowia a przede wszystkim, aby nigdy, przenigdy nie gasł ci z Uśmiech z twarzy. :-) . Gratulujemy napisania 300 postów!!!
***
Osobne, lecz również ciepłe życzonka ślemy Mikasi, która zasługuje, moim zdaniem, na Blogowego Pulitzera.
Mikasiu, życzymy wielu przygód, słonecznych dni i poznania wielu ciekawych ludzi w Irlandii. Oczywiście w życzeniach załączamy opłatek....
Równie gorące życzenia chcemy przesłać dla Marty Wieszczyckiej, która prowadzi dwie strony o Irlandii: Europejskie Stowarzyszenie Dziedzictwa Celtyckiego oraz Zieloną Irlandię.
Życzymy Tobie zdrowia i równie wielkiej energii, którą wkładasz w opisywaniu Irlandii.
Mamy również nadzieję, że spełnią się Twoje marzenia....
 Osobne i bardzo szczere życzonka wszelkiej pomyślności ślemy dla Piotra Sobocińskiego, którego mieliśmy okazję kiedyś poznać. Piotr prawdopodobnie jako pierwszy zaczął opisywać Irlandię i wszelkie posty zamieszcza na swojej stronie Around Ireland.
Mamy nadzieje, że wkrótce wrócisz z tematami, gdyż Blogowa Irlandia, bez Ciebie już nie jest taka sama.
Życzymy Tobie, Piotr, zdrowia oraz wielu, wielu klientów, i jeszcze więcej przejechanych kilometrów!!!!
W naszych życzeniach nie pominiemy Dublinii, która już od ośmiu lat opisuje wszystko, co zaobserwuje na Zielonej Wyspie. Gratulujemy Jubileuszu oraz życzymy dalszych, jakże udanych, postów. Niech Słoneczko Tobie świeci każdego dnia a Mikołaj niech dostarczy najwspanialszy prezent, jaki tylko sobie wymarzysz.
Pokonania wielu kilometrów w Nowej Pasji życzymy Ćwirkowi, ze strony www.wrobels.pl.
Ćwirek nie tylko opisuje Irlandię, ale również zaczął przygodę z bieganiem, co tylko dowodzi, że biegać każdy może.
Życzymy Ci Ćwirku kontynuowania przygody, oraz wygrania Maratonu.
Ale przede wszystkim życzymy szczęścia,spokoju i radości w sercu!!!!
Specjalne i ciepłe życzonka dla Irlandii po Polsku!!! Tematy historyczne, związane z Irlandią nie należą do łatwych tym bardziej, że jesteśmy Polakami. Jednak strona ta opisuje fakty historyczne tak świetnie, że  nie warto sięgać po książki. Życzymy jeszcze wielu takich postów ale przede wszystkim życzymy zdrowia i Anielskiego spokoju, spędzenia jak najwięcej chwil w rodzinnym gronie i wielkiego apetytu!!!!
Ciepłe i szczere życzonka ślemy do Piotra, który prowadzi najfajniejszy i najzabawniejszy blog, jaki dotychczas czytałem. To Ignormatyk na emigracji. Rozbawia i daje do myślenia, a za uśmiech, który się pojawiła na naszych twarzach dzięki Tobie, po prostu dziękujemy. Życzymy samego szczęścia i radości dla Ciebie oraz Twojej rodziny!!!!
Specjalne życzonka dla Slavecka, który prowadzi Blog polski z Irlandii.
Wraz z opłatkiem, ślemy życzonka spełnienia marzeń w zdrowiu i ogólnym, rodzinnym szczęściu. Niech radość wypełnia Twe serce codziennie!!!
Udanych Świąt w najbliższym gronie życzymy Patrycji , która opisuje Irlandię na swojej stronie w postaci bardzo ciekawych własnych zdjęć. Życzymy Tobie, Patrycjo, aby Twoja miłość do drugiej osoby trwała wiecznie! Życzymy radosnego wieczoru Wigilijnego wraz najbliższymi, wspaniałych zdjęć oraz zdrowia, przede wszystkim!!!
Chciałbym Wam wszystkim również podziękować za Wasze posty. Wiem i rozumiem, jak czasami ciężko znaleźć nowy temat, jak ciężko go opisać a jednocześnie Was podziwiam.
***
Was wszystkich chcę jednocześnie przeprosić za swoją nieobecność w ostatnich dwóch miesiącach. Niestety malowanie domu tuż przed Świętami to nie najlepszy pomysł, i choć efekt jest, to jednak poniesiony został innym kosztem: internet i laptop poszedł na bok...

Życzymy Wam wszystkiego najlepszego w 2015 roku.
A dla naszych czytelników specjalne życzonka:

Wigilijna Święta Noc,
Od opłatka bije blask, ale gdzieś tam ulicami, 
Krążą ci, co są dziś sami,
Pusty talerz dostawiamy, może zbłądzą pod nasz dach?
Wigilijna Święta Noc,
Niesie łaskę w każdy dom,
Serca swoje otwieramy
Dla tych, którzy są dziś z nami
I z czułością wspominamy tych, 
Co już odeszli stąd.
Niech nadchodzące Święta Bożego Narodzenia
Będą czasem spokoju i szczęścia, radości przeżywanej w gronie najbliższych 
Oraz wytchnienia od codziennych obowiązków.
Niech Nowy Rok .... przyniesie wszelką pomyślność
I pozwoli na spełnienie najskrytszych marzeń.



Do siego Roku!!!

Post No.105: Drugi Rok za Nami...

$
0
0
Minął już drugi rok Naszej skromnej działalności. Rok przedziwny lecz chyba udany. 
Przejechaliśmy około 15.ooo kilometrów po Zielonej Wyspie, starając się przedstawić Wam najlepiej jak można miejsca, które również możecie odwiedzić. Niestety, w roku zeszłym, nie udało nam się spędzić czasu poza domem dłużej nić dwie doby, w zasadzie były to wycieczki weekendowe.
Jak to w życiu bywa, los pisał Nam inny scenariusz niż ten, który staraliśmy się sami ułożyć. 
Choroba żony i późniejsza operacja, które były dla nas wszystkich wielkim szokiem, przyszły akurat wtedy, gdy mieliśmy mieć najlepszy urlop w roku. 
Tym samym, paradoksalnie jeszcze bardziej zaczęliśmy doceniać swój czas, gdy jesteśmy razem, obok siebie i podążamy gdzieś, gdzie czeka na nas przygoda. Nie ważne, że jesteśmy w trasie dzień czy dwa, ale ważne jest to, że razem zwiedzamy kraj, który stał się naszym domem.
Pomimo weekendowych wypadów, mieliśmy parę chwil, które teraz, w zimnym okresie wciąż wspominamy. Jedną z nich była wyprawa do jedynego Kanionu w Irlandii, o którym wciąż wielu nie wie, że takowy istnieje. Wyprawa ta była chyba pierwszą i jedyną w naszym życiu, gdzie czuliśmy się jak dawni, prawdziwi poszukiwacze, którzy odkrywają nieznane ziemie.
Przedzieraliśmy się przez krzaki, w błocie, gdzie na głowy spadały nam wszelakiego typu małe, wielonożne stworzonka z pająkami włącznie, nie będąc do końca przekonani, czy aby podążamy do celu, gdyż nawet Google Earth ominął ten skrawek ziemi skrzętnie ukrywając ten przepiękny skrawek Zielonej Wyspy.
Następnym takim miejscem, w którym czuliśmy się wyjątkowo, były okolice klifów Slieve League.
Odnaleźliśmy w nim chyba cały urok Irlandii pod każdym względem: historycznym i krajobrazowym. To dawna wioseczka o nazwie Port, w której prawdopodobnie zbudowano pierwszy port dla statków w hrabstwie Donegal. Miejsce urokliwe i jednocześnie smutne, gdyż do dnia dzisiejszego wciąż możemy zobaczyć tam ruiny dawnej wioski, która opustoszała w czasach Wielkiego Głodu.
Okoliczne klify choć nie wysokie, są piękne. Dodatkowo mała plażyczka, cisza i spokój, sprawiają, że nawet okoliczne zwierzęta, ulegają urokowi tego miejsca...
Jednym z miejsc, które zrobiło na mnie wrażenie, jest Foyne Flying Museum, gdzie możemy zobaczyć nie tylko replikę pierwszego samolotu pasażerskiego, który lądował w Irlandii po długim locie z Ameryki Północnej, ale również poczuć atmosferę jaka towarzyszyła tym podróżom, gdy cały świat pasjonował się nowymi rekordami szybkości i pokonywanych odległości.
Niestety w czasie naszych podróży do podobnych miejsc jak te muzeum, zauważyliśmy, że nowe pokolenie zupełnie już się tym nie interesuje. Trochę szkoda, lecz chyba i rodzice są winni takiego stanu rzeczy. Gdyby zamiast nowego androida, pokazać dzieciom czas przeszły, który w Muzeach został zatrzymany, może w dzieciakach obudziło by się coś, co nowa technologia zabija.
Ja z przyjemnością patrzyłem na stare mapy, silniki czy też z zainteresowaniem patrzyłem na starą kabinę pilotów, w której dwóch pilotów dbało o bezpieczeństwo pasażerów, ręcznie nawigując na bezmiarach Oceanu, bez żadnego GPS-a i lądując tam, gdzie wcześniej planowano.
W naszych wyprawach poznaliśmy wielu, wielu ciekawych ludzi. Od właścicieli B&B, w których nocowaliśmy, po artystów i hobbystów, którzy dumni ze swoich zbiorów, tworząc prywatne muzea pokazują je wszystkim chętnym. Jest to tym bardziej wielkie, że nie otrzymują oni żadnego finansowego wsparcia ze strony Rządu oraz państwowych instytucji muzeom podobnych.
Post No.60
Post No.80
Post No.67
Na podstronie "Irlandia-mapa" stworzyłem internetową mapkę Irlandii z zaznaczonymi punktami oraz ze zdjęciem danego, opisanego przez nas miejsca. Ma to za zadanie ułatwić Wam odnalezienie położenia, gdyby ktoś z Was, kiedyś był w poszczególnych obszarach Zielonej Wyspy.
To samo dotyczy podstrony "Spis I GPS". Oprócz zdjęcia, umieściłem koordynaty GPS, które poprowadzą Was do danego punktu oraz numer posta, który powinien ułatwić wam odszukanie w archiwach wszelkich, zawartych informacji o danym terenie.
Stali czytelnicy zapewne zauważyli, że do postów dołączam archiwalne zdjęcia, ze strony National Library of Ireland.
Są, moim zdaniem, wyjątkowym dodatkiem ukazującym przeszłość z miejsc, w których byliśmy w trakcie naszych podróży.
Main Street, Maynooth, Co. Kildare
Z lubością przedstawiam fotografię Roberta French'a.
Osoba ta była głównym fotografem Williama Lawrenc'a, przedsiębiorcy, który otworzył własne studio w Dublinie w latach ubiegłego stulecia.
Robert French, przemierzył Irlandię  wzdłuż i w szerz, wykonując ponad 30.000 zdjęć.
To przeogromna liczba.
Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach zdjęcia uwieczniano na specjalnych kliszach, więc Robert French zapewne podróżując, musiał mieć przy sobie sporych rozmiarów tobołek... 
Glendalough, Co.Wicklow
 Zachęcam Was do przekazywania Nam namiarów swoich miejsc, które odwiedziliście a których my jeszcze nie opisaliśmy. Zachęcam Was również do umieszczania swoich fotek z podróży, które będą umieszczone w podstronie pod nazwą "Foto czytelników".
Wysyłajcie je proszę na mojego emaila:
piotr.janasz74@gmail.com
Jaki będzie rok 2015?
Nikt tego nie wie. My wiemy na pewno, że w dalszym ciągu będziemy starali się opisać nowe miejsca, aby przybliżyć je tym, którzy chcieliby kiedyś pozwiedzać Irlandię.
W dalszym ciągu będziemy szukać nowych miejsc, robić zdjęcia, szukać zdjęć archiwalnych i legend związanych z danym obszarem.
Niestety nie mogę obiecać, że będę umieszczał posty co tydzień. Obowiązki które mam, uniemożliwiają takie rozwiązanie, które stosowałem dotychczas i proszę wybaczcie mi za to.
Jednakże posty się będą pojawiać, zapewniam.
Tym samym życzymy Wam udanego Sylwestra oraz Świetnego Nowego 2015 roku. Niech spełnią się Wasze marzenia, te duże i te maleńkie i bądźcie przede wszystkim zdrowi, uśmiechnięci, pełni życia. Wszystkiego Dobrego!!!!



Post No.106: Ścieżka Gobbins'a

$
0
0
Mało osób wie, że kiedyś w Irlandii Północnej istniało miejsce, które przyciągało znacznie więcej turystów jak sławne dzisiaj Giant's Caseuway.
Miejscem tym było Gobbin's Path - Ścieżka Gobbinsa.
Na pomysł zbudowania takiej ścieżki wpadł irlandzki inżynier - Berkeley Deane Wise.
Ten irlandzki geniusz ostatnie jedenaście lat życia spędził w Irlandii Północnej, gdzie zajmował się przede wszystkim rozbudową tamtejszej kolei. To dzięki niemu, do dnia dzisiejszego, używane są kolejowe semafory, które Berkeley wymyślił i opatentował.
http://en.wikipedia.org/
Następną rzeczą którą zaplanował i zbudował, był budynek stacji kolejowej w Portrush, którą można obejrzeć do dnia dzisiejszego. Solidna budowla z czerwonej cegły, wraz z czarnymi drewnianymi belkami, nadały charakterystyczny styl architektoniczny, który dość długo kopiowano wraz z budowaniem nowych budynków.

http://www.geograph.ie/
Jednak najbardziej spektakularnych dzieł inżyniera, które stworzył była Ścieżka Gobbins'a.
Ścieżkę Berkeley Wise zaplanował, chodząc wzdłuż skraju klifu, gdy patrząc z góry, oczami wyobraźni układał poszczególne elementy.
I tak w Belfaście rozpoczęto budowę mostów i kładek, które specjalnymi barkami przetransportowano i za pomocą lin, podciągano i układano na poszczególne miejsca. Dodatkowo zbudowano schodki oraz bariery, które umożliwiały poruszanie się wzdłuż klifów.
Library of Ireland. Fot: Robert French
Pierwszy odcinek ścieżki otwarto w 1902 roku. Od razu stał się atrakcją turystyczną znacznie większą od Giant's Caseuway. Tłumy turystów ciągnęły na Ścieżkę Gobbins'a aby zobaczyć najbardziej spektakularną trasę w Europie.
Library of Ireland. Fot: Robert French
Library of Ireland. Fot: Robert French
Library of Ireland. Fot: Robert French
A to był dopiero początek.
Inżynier planował otworzyć dalszą część ścieżki, która w całości miała wynosić aż 3 mile.
Niestety postępująca choroba tego irlandzkiego geniusza zatrzymała postęp prac. Dodatkowo Zarząd Dróg Whitehead opublikował raport, w którym udowodniono, że Ścieżka Gobbins'a, pomimo swojej atrakcyjności, przynosi same straty.
Library of Ireland. Fot: Robert French
Powodów takiego stanu rzeczy było kilka: przede wszystkim odległość i słabo rozwinięta infrastruktura. Dodatkowo Ścieżka Gobbins'a wymagała ciągłych napraw.
Osuwające się kamienie z klifów powodowały uszkodzenia mostów i kładek.
Library of Ireland. Fot: Robert French
Do tego dochodziły ciągłe naprawy po burzach, które często nawiedzały ten obszar w okresie jesienno-zimowym.
Library of Ireland. Fot: Robert French
Niestety w 1909 roku, inżynier Berkeley Dean Wise zmarł, pozostawiając plany przedłużenia Ścieżki Gobbins'a, które nigdy nie zostały zrealizowane.
Choć Gobbin's Path wciąż przynosił straty, nie chciano zamknąć tak popularnego miejsca.
Ostatni raz poddano renowacji Ścieżkę w 1936 roku.
Na okres drugiej wojny światowej Gobbin's Path został zamknięty.
Po wojnie Ulster Transport Authority zaczął przywracać Ścieżkę do dawnej świetności, lecz ogromne koszty, które pochłaniały renowację, spowodowały zarzucenie pomysłu i ostatecznie w 1961 roku
Gobbin's Path został zamknięty.
W ciągu następnych 50 lat ta sławna ścieżka ulegała destrukcji, dzięki siłom wiatru i morza.
W ostatnich latach zaczęto odwiedzać ścieżkę, ukazując chętnym ogrom zniszczeń.
http://www.panoramio.com/photo/91660316
http://www.panoramio.com/photo/91660289

Mało tego, ludzie zajmujący się sportem wyczynowym, zaczęli wykorzystywać Ścieżkę Gobbins'a.
Za pomocą lin, haków i kajaków, wyczynowcy pokonywali Gobbins Path, filmując i uwieczniając swoje wyczyny.

W roku 2008 Rząd Irlandii Północnej stworzył wizualizację oraz plany przywrócenia ścieżki Gobbins'a do dawnej świetności.
http://www.bbc.com/
http://www.bbc.com/
Niestety wyliczono, że koszt całego przedsięwzięcia wyniesie 6.000.000 funtów.
Recesja, która rzuciła na kolana niejeden kraj na świecie, zapobiegła rozpoczęciu prac. Jednak Irlandczycy to naród uparty: nie poddają się tak szybko. Pojawiły się specjalne zapory...
Dlatego z wielką przyjemnością Informuje Was, że jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z planem, to Gobbin's Path, zostanie otwarty dla turystów w tym roku!!!!
Wszystko zależy od pogody. Prace muszą przebiegać właśnie teraz, gdyż w okresie letnim trwa okres ochronny dla ptaków, które mają swoje gniazda w szczelinach klifów.
Zebrane środki, z wielką pomocą Unii Europejskiej zebrano i zaczęto je dobrze wykorzystywać:
http://www.carrickfergustimes.co.uk/
Poszczególne nowe mostki i kładki, są już na swoich miejscach...
Oprócz nowych mostów, powstanie Visitor Centre a sam Gobbins Path, zostanie wydłużony do 3 mil, zgodnie z wcześniejszymi planami genialnego irlandzkiego inżyniera Berkeley'a Wise'a.
A oto filmik z prac nad jednym z mostów:
Mapka:

Post No.107: Mosty Ross

$
0
0
Ten naturalny, skalny most odkryliśmy przypadkiem, gdy w zeszłym roku wracaliśmy z Półwyspu dla Zakochanych - Loop Head. Półwysep ten opisałem tutaj
Tego właśnie dnia, na powrót wybraliśmy wąską dróżkę, oznaczoną na mapach drogowych jako L2000.
Jechaliśmy więc tak sobie do przodu, spoglądając wciąż na lewą stronę, gdzie rysowała nam się linia brzegowa..
Jadąc tak, prawie przegapiliśmy brązową tabliczkę z napisem "Bridges of Ross", która znajduje się dokładnie 3 kilometry od Loop Head. 
Nie śpieszyło nam się, więc postanowiliśmy sprawdzić, co też kryje się pod nazwą "Mosty Ross" i skręciliśmy w lewo, na jeszcze węższą dróżkę, która doprowadziła nas do niewielkiego parkingu, położonego nad małą zatoczką...
Wyszliśmy z samochodu i rozglądając się dookoła, szukaliśmy mostów. 
To jeszcze nie tutaj. Aby je zobaczyć, musieliśmy podążać dróżką, która została specjalnie zbudowana dla turystów. 
Za nim wejdziemy na szlak, rozglądamy się dookoła zatoczki.
Tutejsze skały swoją formą przypominają jakieś zamrożone szare ciasto, które ktoś po kawałeczku odkrajał wielkim nożem... 
Po prawej stronie podziwialiśmy skalny występ, który kończył się w Oceanie Atlantyckim.
Ruszając wzdłuż ścieżki, podziwiamy tutejszą linię brzegową, która jest strasznie poszarpana, niejednolita, dzięki czemu tak bardzo naturalna, nie zniszczona przez działania człowieka...
Wraz z dalszą naszą marszrutą, Zatoczka Ross ukazuje nam swą wielkość i swój urok.
Po chwili zauważamy pewnego pana, który siedząc na składanym krzesełku podpatrywał coś przez swoją lunetę. Dowiedzieliśmy się, że miejsce to jest wręcz nawiedzane przez ornitologów-amatorów, dzięki temu, że trasa wiosenno-jesiennych migracji ptaków, przebiega właśnie wzdłuż brzegów półwyspu Loop Head.
Tutejsze skały uwidoczniają sposób swojego powstania: warstwa po warstwie, przez miliony lat ziemia wypychała się ku powierzchni nadając jej dzisiejszy kształt...
Oglądaliśmy "oczka wodne", które powstały w zagłębieniach skał, znacznie wyżej położonych od poziomu Oceanu....
 I w końcu zauważamy "Most Ross":
Architektem była Natura, która budowała ten most przez setki lat...
Gdybyśmy mieli szanse cofnąć się w czasie, mniej, więcej o 100 lat, moglibyśmy zobaczyć jeszcze jeden most, który nie wytrzymał naporu sił Oceanu. 
Fot. Robert French. Library of Ireland
            Oba skalne mosty przyciągały w te miejsce rzesze turystów, którzy nazwali te miejsce
                                                    "Bridges of Ross" - "Mostami Ross".
Fot. Robert French. Library of Ireland
Dzisiaj po dawnym moście nie ma już śladu....
Popędziłem na ostatni z łuków...
... będąc na nim odwróciłem się i ujrzałem zatoczkę, do której nie ma żadnego dostępu.
Ruszyłem wzdłuż skalnej krawędzi. 
Byłem zaskoczony czystością wody oraz tym, że po przeciwnej stronie, niebezpiecznie siedząc na skalnej półce, jakaś osoba zapatrywała się w wodę...
Moja Druga Połówka również w zafascynowaniu patrzyła na zatoczkę, siedząc sobie na  ostatnim z Mostów Ross... 
Z lotu ptaka, Bridges of Ross wygląda tak:
Może warto odwiedzić te miejsce, zanim ostatni z mostów spocznie na dnie tego małego korytarza, wypełnionego Oceanem Atlantyckim?
Mapka terenu:
Koordynaty GPS:
 52°35'24.28"N   9°52'4.69"W


Post No.108: Wszystko o Mizen Head...

$
0
0
Odległość do przejechania, którą musimy pokonać z Dublina na Mizen Head może nie zachęcać, to jednak pojawiamy się w tak uroczym miejscu już czwarty raz. Ta niemal namacalna bliskość okolicznych klifów, ich urok i niesamowity most przyciąga w te miejsce nie tylko nas, ale i turystów z całego świata.
Już ostatnie kilometry na samym półwyspie zmuszają do częstych przystanków. 
Niesamowite plaże, które widać z drogi prowadzącej na Mizen, przyciąga obiektywy naszych aparatów.
Co ciekawe, na plaże tę, która nazywa się Barley Cove Beach prowadzi nowoczesny mostek, dzięki któremu wszystkim mamom z wózkami znacznie łatwiej jest na nią się dostać.
Wszystkim chętnym, zanim wybiorą się na Mizen Head polecam sprawdzenie godzin otwarcia Visitor Centre.
W zależności od sezonu, godziny te są różne a sprawdzić możecie je na stronie:
My dotarliśmy na Mizen Head na godzinę przed zamknięciem. 
I niestety to za mało czasu, aby wszystko tak na spokojnie zobaczyć. Pomimo, że zwiedziliśmy całość w expresowym tempie, wychodziliśmy z Centrum z dwudziestominutowym opóźnieniem, za co mocno przeprosiliśmy personel, który cierpliwie na nas czekał, by zamknąć drzwi na klucz.
Ale może tak, od początku...
Niestety przybywamy na miejsce w niezbyt pogodny dzień: słoneczko skryło się za chmurami.
Już z parkingu dla aut widzimy budyneczek Visitor Centre: nad drzwiami widzimy malunek owczego mostu a obok domku, po prawej stronie, możemy podziwiać wielkość boi sygnałowej, która kiedyś służyła jako pływająca latarnia.
Po lewej stronie możemy podziwiać wielką śrubę, która została wyłowiona ze statku-wraku leżącego na dnie Oceanu Atlantyckiego, nieopodal Mizen Head. 
Śruba pochodzi ze statku "SS Irada", który dzięki gęstej mgle zatonął o północy 22 grudnia 1908 roku wpadając na pobliskie skały. Patrząc na powyginane i wyszczerbione łopaty śrub, możemy sobie tylko wyobrazić rozmiar tragedii przebywających na statku ludzi.
Weszliśmy do środka Visitor Centrórzy. Na prawo od wejścia znajduje się kawiarnia dla tych, którzy chcą się posilić lub napić gorącej kawy lub herbaty.
Na lewo możemy kupić bilety i pamiątki związane z tematyką morską.
Choć osobiście uwielbiam, gadżety związane z tematyką morską takie jak busole, kompasy oraz inne marynistyczne dekoracje, to jednak cenny od razu mnie zniechęciły do wybory jakiegokolwiek z nich. 
http://www.mizenhead.ie/
Po kupieniu biletów, ruszamy do części budynku w której dominuje wieka makieta latarni morskiej.
To Latarnia Fastnet Rock - chyba najsłynniejsza ze wszystkich w Irlandii.
Zbudowana na niewielkiej skale, do dnia dzisiejszego ostrzega przepływające statki o niebezpieczeństwie.
Sama skała, na której została zbudowana latarnia, była przyczyną wielu zatonięć statków, w tym SS Stephen Whitney, który 10 listopada 1847 roku wpadł na nią i zatonął, zabierając ze sobą 92-ie dusze.
Przez tę tragedię, Zarząd Komisaryczny podjął decyzję o budowie latarni.
Pierwsza wersja powstała na samym czubku skały:
Foto: Robert French. Library of Ireland
Wkrótce potem okazało się że latarnia nie wytrzymuje uderzeń fal w czasie sztormów.
Postanowiono zbudować nową, wyższą o większej sile światła, która istnieje do dnia dzisiejszego:
Latarnia znajduje się w odległości zaledwie 9 mil morskich, więc jest w dni słoneczne doskonale widoczna z miejsca, w którym właśnie przebywaliśmy.
W pomieszczeniu, oprócz historycznych zdjęć i map, znajduje się symulator statku, którym możemy sami posterować. Byliśmy akurat sami, więc uległem pokusie, choć tak na prawdę czas nas gonił.
Ująłem ster i starałem rozbić swój okręt o skały, ale komputer mi na to nie pozwolił...
Nie ukrywam, że frajda była.
Obraz zmieniał się wraz z każdym, nawet najmniejszym skrętem koła sterowego.
Dodatkowe ekrany ułatwiały orientację na Oceanie...
Po wyjściu z budynku, ruszyliśmy asfaltową ścieżką, która prowadziła nas do Owczego Mostu...
Od naszego ostatniego pobytu tutaj, minęło dwa lata i zauważamy, że sporo się zmieniło.
 Pomimo kilku lat recesji, zainwestowano sporo pieniędzy, aby przyciągnąć turystów: pojawiły się balkony widokowe oraz ukośne, asfaltowe dróżki, ułatwiające dostanie się na Mizen osobom niepełnosprawnym. Zostawiono również schodki, które kiedyś Strażnicy Latarni, niemalże codziennie pokonywali, aby dostać się do pracy.
Dokładnie 99 stopni...
Udajemy się właśnie, na jeden z tarasów widokowych, mijając uprzednio zejście na most.
Znajdowaliśmy się teraz na balkonie, z którego mamy świetny widok na most.
Za naszymi plecami i nad nami, na stoku budowany jest jeszcze jeden balkonik, z którego będzie można podziwiać most z jeszcze większej wysokości.
Na tym, na którym stoimy teraz, nie ujmuje w widokach: Owczy most wydaje się taki mały, nie mówiąc już o osobach na nim przebywających...
Po drugiej stronie urwiska, na jego szczycie, zbudowano następny balkonik, z którego możemy podziwiać okoliczną panoramę. Jak widać, pomimo światowego kryzysu, na Mizen Head zrobiono wiele, aby przyciągnąć turystów. Tylko w latach 1994 - 2001, liczba odwiedzających wyniosła 200.000 osób!!!
Ruszając na most poniżej, musimy nieco się cofnąć, aż do odpowiedniego zejścia.
 Przy okazji widzimy w tle klify wraz z pieczarami, na które prowadzi osobna ścieżka. 
Niestety w dniu dzisiejszym już na nią nie wejdziemy, ze względu na upływający czas, zostało nam bowiem tylko pół godziny do zamknięcia Mizen Head.
W końcu docieramy na most, który został zbudowany w latach 1908 - 1909, w celu połączenia z wyspą, na której wcześniej zbudowano stację sygnałową. Projekt mostu został wybrany z wielu innych, które zostały zgłoszone w ogłoszonym konkursie a zwycięzcą-projektantem był Sir Ridley z Londynu.
Firmą, która most zbudowała była firma Alfred Thorne & Sons z Londynu a koszt zamknął się w sumie 1272 Funtów.
Most zawieszony został na wysokości 46 metrów nad wąwozem a jego długość wynosi 52 metry.
Ten, na który właśnie wchodzimy, nie jest mostem oryginalnym. Po 100 latach żywotności, stan techniczny pierwowzoru nie pozwalał na dłuższe użytkowanie i został zastąpiony nowym, niemalże identycznym w latach 2009 - 2010.
http://www.lusas.com/case/bridge/mizen
Trochę więcej na ten temat, znajdziecie tutaj.
Od naszej ostatniej obecności, wejście na most również zmieniło swoje oblicze: pojawiła się brama z napisem Mizen Head. Bramę zamontowano, aby uniknąć "nieproszonych" gości, którzy pojawiają się tutaj po zamknięciu Visitor Centre. Nie dlatego, że są niemile widziani, lecz bardziej z myślą o ich bezpieczeństwie.
Wchodzimy na "Owczy Most".
Naturalnie spoglądamy w dół, aby zobaczyć wysokość klifu...
...lecz trwa to tylko chwilę. Widoki, które zaczynają się nam wyłaniać z prawej strony, powoli zajmują nam całą uwagę. 
Zanim zobaczymy całą panoramę klifów Mizen Head, spoglądamy jeszcze raz w dół, tym razem na prawo. 
W dole fale Oceanu Atlantyckiego, kończyły swój bieg, uderzając w te same skały od stuleci.
Gdybym tylko mógł, gdybym tylko miał talent podobny do pisarza Hemingwaya lub Sienkiewicza, zapewne w jakiś sposób udałoby mi się opisać to, co zobaczyliśmy. Lecz nie potrafię.
I choć tego dnia słoneczka nie było, panorama klifów na tym koniuszku Irlandii wciąż urzeka nas tak samo...
Klify Mizen Head z mostu, wyglądają przepięknie. W jakiś cudowny sposób, tylko z tego miejsca poszczególne końcówki klifów nakładają się na siebie, dając wrażenie obrazu 3D.
I tak z każdym naszym krokiem na moście, w kierunku wyspy, obraz nieznacznie się zmienia, lecz w żaden sposób na gorsze.
Przeszliśmy na drugą stronę.
Wspinamy się po schodkach, na taras widokowy, uprzednio ukazując kupione wcześniej bilety.
Trochę współczuliśmy tutejszemu pracownikowi, który cały dzień, na zimnym wietrze, musiał stać i sprawdzać bileciki.
Mniej, więcej w połowie schodków, które niosły Nas na balkon widokowy, ujrzeliśmy z bliska stary, mały budyneczek. 
To stara, bezprzewodowa stacja, którą wybudowano w ramach próby nawiązania kontaktu radiowego z kontynentem zza Oceanu. Zbudował ją Pan o nazwisku Marconi z firmy Marconi Wireless Telegraph Co. Ltd.
W Irlandii w tamtym czasie, powstała cała taka sieć budyneczków - stacji, aby wychwytać jak najwięcej wysyłanych fal radiowych z Ameryki, które często były zakłócane na Oceanie z powodu sztormów.
Chyba najbardziej zastanowiła mnie decyzja zbudowania budyneczku tuż nad klifem.
Jeden mały, nierozważny kroczek i można było spaść do wąwozu, który pokonaliśmy dzięki owczemu mostowi. 
 Mizen Head Visitor Centre ma  w swoich planach odrestaurowanie budynku oraz wyposażenie go jako małe muzeum, lecz to dalsze plany. 
W dniu dzisiejszym budynek wygląda okropnie i aż dziw bierze, że w ogóle jeszcze stoi po tylu latach od swojego powstania.
W końcu docieramy do tarasu widokowego.
Gdy zbliżaliśmy się do jego końca, zaczęliśmy ulegać złudzeniu, że lecimy. Dziwne, ale tak właśnie było. To chyba dlatego, że taras wsparty był na betonowych słupach i oko widziało, że stały ląd pod nogami nam się oddala. 
A jednocześnie widzieliśmy, ze maszerujemy w kierunku Oceanu...
 W naszych wcześniejszych pobytach ten balkon nie istniał, więc nasza reakcja była bardzo pozytywna:  panoramiczne widoki na klify Mizen Head, lecz tym razem z innej perspektywy,  zachwyciły nas. 
Sami zobaczcie dlaczego...
Przeszliśmy na drugą stronę tarasu. Z tego miejsca "Owczy Most" również prezentował się okazale.
Jakże szkoda, że w dniu dzisiejszym nie świeciło słońce...
Po drugiej stronie, zobaczyliśmy dawny budynek latarni, do której za chwilę się wybierzemy...
Przyspieszyliśmy. Nie tylko z powodu upływającego czasu, ale również z powodu zimnego wiatru, który odczuliśmy na tym tarasie. Nie dość, że silny to przeszywał na wskroś...
Ruszyliśmy pędem do budynku, do zamknięcia zostało nam 10 minut.
Było już tak późno, że nikt nie sprawdzał nam biletów...
Napisałem wcześniej latarnia, choć po prawdzie nigdzie takowej nie zauważyliśmy.
Po zatonięciu "Irydy" w pobliżu Mizen Head, kapitan statku obwinił brak sygnału, ostrzegającego statki w czasie mgły. 
Dnia 03 maja 1909 roku, ukończono kompleks, w którym właśnie przebywaliśmy. 
Były to mieszkania dla osób - strażników, a zazwyczaj było ich trzech.
W czasie trwania mgły, strażnicy odpalali ładunki wybuchowe, średnio co trzy minuty. Była to jedyna w tamtych czasach, skuteczna forma ostrzegania przepływających statków.
Weszliśmy do środka i zobaczyliśmy, że jeden ze strażników wciąż odsypiał nocny dyżur...
Drugiego Strażnika, zastaliśmy w czasie śniadania. Oczywiście na talerzu nie mogło być czegoś innego niż typowe irlandzkie śniadanie: jajko sadzone, bekon, irlandzka kiełbaska i chlebek.
Oczywiście wybornym dodatkiem była herbata z mlekiem...
Nie chcieliśmy za nadto Strażnikowi przeszkadzać, więc ruszyliśmy dalej.
Dawny budynek to dzisiaj przede wszystkim punkt informacyjny. 
W każdym pokoju mogliśmy zobaczyć  i dowiedzieć się czegoś interesującego...
Wyszliśmy z budyneczku. Mijamy zegar słoneczny...
Doszliśmy do końca. Przed nami ostatnie stopnie w Irlandii. 
Na jej końcu stoi lampa sygnałowo-kierunkowa. 
Zanim zejdziemy na dół, patrzymy w prawo: przed nami panorama klifów, na których szczycie byliśmy parę minut wcześniej...
Tuż obok nas stoi lampa stereoskopowa - najnowszy wynalazek techniczny czynny w służbie ostrzegania. Obudowane aluminium, niewysokie,  świetnie spełnia swe zadanie:  światło te jest na tyle mocne i intensywne, że działa znacznie lepiej niż typowe latarnie.
Pokonałem ostatnie stopnie w Irlandii...
To właśnie z tego miejsca strażnicy odpalali ładunki wybuchowe, ostrzegając przepływające we mgle statki. Robili tak za każdym razem, gdy pojawiła się mgła aż do roku 1914. W tymże okresie Strażnicy przeżyli zbrojną napaść, którym celem było zdobycie materiałów wybuchowych. Po napadzie, Zarząd Latarń w Irlandii zakazał używania i przechowywania środków wybuchowych aż do roku 1934. 
Cóż... Stało się! Jest godzina 17:10. Musimy wracać. 
Ludzie pracujący w Visitor Centre też mają swoje rodziny. Szkoda, że przyjechaliśmy tak późno. Pomimo niezbyt słonecznego dnia i zimnego wiatru, spędziliśmy bardzo przyjemnie swój czas. 
Dla porównania zamieszczę dwa zdjęcia wykonane przez Irish Air Corps:
Irish Air Corps
Irish Air Corps

Koordynaty GPS:
 51°27'6.13"N    9°48'37.53"W


Post No.109: Tajemnicza Piramida - Ceide Fields

$
0
0
Przebywając w hrabstwie Mayo, jadąc drogą R314 dostrzegliśmy nietypowy budynek w kształcie piramidy.
 Piramida ta, znajduje się blisko miejsca, w którym według tutejszych legend, Święty Patryk stoczył walkę z Diabłem. Miejsce te opisałem w poście numer 77, o tutaj.
Oczywiście, zatrzymaliśmy się na parkingu i weszliśmy do środka.
Pierwsze do rzuciło nam się w oczy, to wielki konar drzewa, umieszczony pośrodku Centrum.
Zakupiwszy bilety, okazało się że jesteśmy w Ceide Fields - Muzeum.
Właśnie w tym miejscu, zupełnym przypadkiem, odkryto ślady gospodarstw które są starsze od Piramid w Gizie.
 Licząc średnio ślady, które mają około 5.000lat!!! 
Konar drzewa, którego mieliśmy przyjemność dość dokładnie obejrzeć, to sosna, która została wykopana z torfu w 1940 roku.
Obliczono, że sosna ta przeleżała w torfie od 4.000 do 4.400 lat. 
Nie została ścięta przez człowieka, lecz bardziej prawdopodobne jest to, że zwaliła się na ziemie.
Na początku zeszłego roku, mieliśmy okazję zobaczyć w prywatnym muzeum wykopane z torfu masło, które, jak szacowano, miało od 5.000 do 10.000 lat.
Odkrył je sam właściciel Muzeum, Mr. Charlie Finneran:
O prywatnym muzeum i jego właścicielu napisałem w poście Nr.60 - tutaj.
Ślady działalności człowieka, który żył w tym miejscu ponad 5.000 lat temu odkrył zupełnie przypadkowo w roku 1930, miejscowy nauczyciel, Patrick Caulfield z Belderrig, który jak zwykle, jak co roku ciął torf, który miał posłużyć jako opał.
Odkrywając poszczególne połacie torfu zauważył, że pod nim znajdują się kamienie. 
Niby nic dziwnego, ale po kilku latach dalszego odkrajania torfu zauważył, że sposób ułożenia kamieni nie był naturalny. 
Czterdzieści lat później emerytowany nauczyciel wraz z synem, który został archeologiem, przeprowadzili dokładniejsze badania, za pomocą stalowego pręta. Po wielogodzinnych poszukiwaniach i nanoszeniach wyników na mapce, w końcu zdali sobie sprawę z własnego odkrycia: odnaleźli ślady dawnego społeczeństwa, które żyło tutaj 5.000 lat temu. 
To praktycznie jedyne tego typu odkrycie na świecie.
Oczywiście teren, w którym przebywaliśmy teraz, w przeszłości wyglądał zupełnie inaczej.
Otaczające wzgórze porastał gęsty las, który człowiek systematycznie  karczował na swoje potrzeby.
Wymyślając odpowiednie techniki, ludzie zaczęli zdobywać materiał do budowania gospodarstw...
Człowiek w tym czasie rozwijał się i używając prymitywnych narzędzi osiągał swój cel: np dzięki dwóm kamieniom rozdrabniał mąkę, a ze zwykłych szczap drewna orał własne poletka...
Trzeba wciąż pamiętać, że właśnie w tym miejscu odkryto systemy mieszkań, pomieszczenia dla zwierząt, oraz grobowce. Jednym słowem, odkryto ślady rozwiniętego społeczeństwa, datowane o 2000 lat wcześniej niż budowane Piramidy w dzisiejszym Egipcie. 
Co się właściwie stało, że wszystkie domostwa i gospodarstwa zostały pokryte torfem?
Dzisiejsi uczeni oczywiście zgadują, lecz wysnuli hipotezę, która wydaje się bardzo prawdopodobna: nieświadomie przyczynił się do tego sam żyjący tutaj człowiek.
Gdy istniały lasy, wilgoć odparowywała z wierzchołków drzew, lecz gdy drzewa zostały wykarczowane, wilgoć odparowywała z ziemi, dzięki czemu wraz z upływającym czasem ziemia zrobiła się jałowa.
Zmieniający się klimat również przyczynił się do ucieczki żyjącego tutaj społeczeństwa: zaczęło coraz więcej padać, teren stał się podmokły a potem wręcz bagnisty. Właśnie z tych dwóch przyczyn tutejsze społeczeństwo, rozpoczęło swoją migrację na inne tereny Irlandii.
***


Gdy obejrzeliśmy wszystkie eksponaty, udaliśmy się na pierwsze piętro.
Zastaliśmy tutaj makietę okolicy...
...oraz mogliśmy spojrzeć w dół na sosnę, która ma ponad 4.000 lat:
A my wciąż parliśmy po schodkach na szczyt piramidy...
Na szczycie Piramidy, od strony Oceanu możemy spojrzeć na klify hrabstwa Mayo...
...od strony lądu, mamy możliwość zwiedzenia miejsca, w którym kiedyś żyła pradawna osada. 
Wystarczyło tylko zejść na dół, po zewnętrznych schodkach.
 Co ciekawe, co drugi stopień posiadał wygrawerowaną datę, dzięki czemu mieliśmy wrażenie, że cofamy się w czasie.
 Takie "Schodki Czasu"....
Gdy zeszliśmy z ostatniego stopnia, znaleźliśmy się na poziomie gruntu, na którym stoi dzisiejsza Piramida - Visitor Centre.
A przed nami następne schodki, prowadzące na wierzch pola. Dzięki temu sami możemy zobaczyć, jak głębokie są tutaj pokłady torfu.
Rozpoczynamy marszrutę po wytyczonym szlaku. 
Szlak ułożony jest tak, że obok niego, możemy zobaczyć mur ułożony z kamieni, który zbudował człowiek 5.000 lat temu.
Pierwsze nasze wrażenie jest zupełnie inne, niż by się spodziewali pracownicy Visitor Centre.
Ot, jakieś kamienie leżące wzdłuż ścieżki... Niestety w takim miejscu potrzebna jest wyobraźnia: to co widzimy przed sobą to dawny mur, który ma 5.000 lat...
I choć ciężko nie docenić historycznego znaleziska, moim zdaniem brakuje tutaj wizualizacji, jak mogło tutaj wyglądać życie. Czegoś podobnego, co widzieliśmy w Wexford Heritage Park, o którym pisałem tutaj:
Odwiedzający widzi tylko kamienie i taki widok niestety szybko nudzi. 
Mieliśmy okazję zobaczyć sposób odkrywania znajdującego się pod torfem muru:
w ziemie wbijano kilka takiej samej wielkości prętów. Różna wysokość informowała badaczy o odnalezieniu pod torfem kamiennego muru...
Obok parkingu Ceide Fields, po drugiej stronie jezdni, istnieje wytyczona dróżka dla turystów, która prowadzi do punktu widokowego, leżącego tuż nad klifami hrabstwa Mayo.
Koordynaty GPS:
 54°18'28.39"N     9°27'21.92"W


Post No.94: Zatopiony las i Irlandzki Janosik

$
0
0
Któregoś dnia, postanowiliśmy wybrać się na Zachód Irlandii i jadąc drogą R584, kilkanaście kilometrów za miasteczkiem Macroom, niespodziewanie dla nas samych, przejeżdżaliśmy koło niesamowitego jeziora, z którego wystawały stare pnie drzew.  
Zatrzymaliśmy samochód na pobliskim parkingu  i postanowiliśmy przyjrzeć się lepiej temu miejscu.
Jak się okazało, znaleźliśmy się w Dolinie Lee, przy jeziorku, które nazwane zostało The Gearagh..
To staro irlandzka nazwa An Gaorthadh - w wolnym tłumaczeniu:  rzeka/zalesiona dolina.
Należy tutaj wspomnieć, że dolina ta, leży w bliskiej okolicy miasta Cork, który w irlandzkim języku oznaczało bagno.
I właśnie okolice Corku, znane były powszechnie jako tereny bagienne i zalesione, które od czasu do czasu nawiedzały powodzie, gdy któraś z rzek wylewała na tym dość nizinnym terenie. Systematyczność powodzi oraz gęstość zalesienia powodowały, że teren ten był znany jako mało dostępny i niezamieszkany.
 Nasz parking, na którym się znajdowaliśmy, znajduje się na przeciwko grobli,  na którą każdy kto chce, może sobie wejść. A gdy już wejdzie, odnajdzie na Grobli ciszę i spokój.
Napisałem grobla, choć tak na prawdę, wiele lat temu, była to główna droga którą normalnie jeździły  samochody, na trasie miast Macroom - Dunmanway. Dzisiaj po dawnej drodze nie ma śladu a miejsce, w którym jesteśmy, to jedna z odnóg rzeki Lee...
Wiele rzek łączy się z główną rzeką Lee
Okoliczny teren jest własnością E.S.B.
Ta największa firma, zarządzająca elektrycznością w Irlandii, wykupiła w latach 50-tych okoliczne tereny, pod program, który został nazwany Hydroelectric Lee. Zadecydowano, że w pobliżu powstaną tamy wodne, dzięki którym można byłoby bardziej kontrolować zasilanie rzek przed częstymi powodziami nawiedzającymi miasto Cork.
W 1950 roku rozkopano ziemię, wycięto okoliczne drzewa i wybudowano dwie tamy.
Wystające z wody pniaki, to wszystko co zostało po lesie łęgowym, który porastał nadrzecze rzeki Lee pod koniec epoki lodowcowej. Wydaje się, że w ESB dostrzeżono fakt destrukcji i
zachowano mały kawałeczek obszaru, który od roku 1987, został mianowany Rezerwatem Przyrody.
W ten oto sposób, człowiek zniszczył 60% terenu, który był przepiękny i rozległy. 
Był tak dziki i rozległy, że pisano o nim: "nawet i gdyby tysiąc osób weszło do tego lasu, to nikt by się nie spotkał przez następny tydzień..."
Szliśmy więc wzdłuż dawnej grobli, obserwując te magiczne miejsce.
Po obu stronach, co kilkadziesiąt metrów istniała przerwa w płocie, umożliwiając chętnym wędkarzom dostanie się nad brzeg.
Jest to jedno z miejsc, gdzie można łowić ryby...
Przechodziliśmy właśnie przez jeden, z czterech mostów istniejących na jeziorze Gearagh.
Tutejsze znaki wzbraniają przed kąpielą, gdyż choć woda wydaje się czysta i widzimy dno, to pływanie tutaj jest bardzo niebezpieczne.
I nie chodzi tylko o to, że w wodzie są niewidoczne konary. Najgorszy jest tutaj torfowy muł, którego dno pokrywa całość jeziora.
My wciąż idziemy do przodu, delektując się i ciszą i widokami.
Wydaje się nam, że idąc w kierunku następnego mostu, idziemy przez krzewiasty tunel, który w żaden sposób nie przypomina dawnej drogi...
Po prawej stronie od nas, konary dawnych dębów wystają z nad tafli jeziora.
Niektóre z nich swoim wyglądem przypominają jakieś postaci rodem z jakiegoś horroru...
Wystający z wody, bezgłowy tułów straszy swym wyglądem...
Po drugiej stronie jest podobnie: Potwór ze szkockiego jeziora Loch Ness, najwidoczniej przeprowadził się do Irlandii....  ;-)
Mijając drugi tunel, docieramy do następnego mostu o dwóch przęsłach.
To za tym mostem mamy najlepszy widok na pozostałość starego lasu.
Obszar ten w XVII wieku był tak rozległy, że jeden z ówczesnych historyków tak opisał ten teren:
" Ogromna równina pokryta drzewami i podzielona przez rzekę Lee do 1000 wysp".
Oczywiście gęstość i dzikość okolic sprzyjała wszystkim okolicznym rozbójnikom w tutejszym ukrywaniu się.
Wszak jeden z nich, żyjący w XVII wieku, zwanym "Sean Rua na Gaortha" ( Rudowłosy Sean z Gaaragh) innym rozbójnikiem był, gdyż okradał bogatych by wspomóc biednych.
Taki nasz "Janosikowy Sean" tak mocno dał się we znaki ówczesnym Panom, że wielokrotnie zorganizowano na niego zasadzki przez XVII wieczną Milicję. Lecz leśne bagienne obszary skutecznie ukrywały Sena przed pewną egzekucją.
Tutejsze podania mówią, że z upływem czasu, gdy Rozbójnik Sean stracił swą szybkość, gibkość i siłę, zajął się produkcją Putin'a, alkoholu z fermentowanych ziemniaków, który w Irlandii był, jest i zapewne jeszcze długo będzie alkoholem nielegalnym.
Podobno Rozbójnik z Gearagh zmarł w czasie snu, w swoim łóżku, gdy już był na prawdę stary...
Być może i My właśnie teraz podążaliśmy tym samym szlakiem, którym kiedyś uciekał najsławniejszy rozbójnik XVII-sto wiecznej Irlandii...
W dniu dzisiejszym Jezioro Gearagh to raj dla wędkarzy. Ale nie tylko. Wiele gatunków ptaków, znajduje schronienie wśród trzcin i pni dębów zanurzonych w wodzie. Choć czas nie pozwalał nam na dłuższy pobyt, wiedzieliśmy, że jest to niezwykłe miejsce.
Dzisiaj woda przeszkadzała nam na ukazanie magii tego miejsca, gdyż na najbliższej tamie upuszczono trochę wody. Jednak latem, gdy poziom wody z braku deszczu zmniejsza się, jezioro Gearagh zmienia się nie do poznania:
www.2009.inchigeelagh.net
www.tripadvisor.ie
www.activeme.ie
Choć poziom wody jest wysoki i nie możemy zrobić podobnego zdjęcia, to i tak uważamy, że Jezioro Gearagh i jego okolica jest wyjątkowa...
Z drugiej strony, to niesamowite z jaką łatwością człowiek potrafi zniszczyć coś, co ściśle związane było z epoką lodowcową...

GPS:    51°53'24.85"N     8°58'29.48"W

Post No.110: Z cyklu: Krótkie opowieści - Rogi Diabła...

$
0
0
Dzisiaj z ponownie znaleźliśmy się na Półwyspie Dingle.
Jeszcze raz pokonaliśmy Najsławniejszą drogę Irlandii, o której  napisałem w tym poście...
... i chcieliśmy się zatrzymać, aby coś przekąsić po długiej podróży.
Za każdym razem, gdy znajdziemy się na tym sławnym Półwyspie, kończąc naszą podróż z Dublina, zatrzymujemy się w jednym i tym samym miejscu.
To betonowy stoliczek umiejscowiony nad skrajem klifu...
Właśnie przy tym uroczym miejscu, nasze śniadanko smakuje wprost wybornie.
Przygotowane wcześniej kanapki popijane gorącą herbatą z termosu, znikają w błyskawicznym tempie. Nie rozmawiamy ze sobą, gdyż słyszymy jak w dole klifu fale rozbijają się o brzeg a my tylko patrzymy w dal, na zbocza półwyspu, który pomimo braku pogody prezentuje się wyjątkowo malowniczo...
Zbliżam się do skarpy urwiska i spoglądam w dół. Atlantyckie fale, docierają dziś do samego końca plaży. Pomimo tego widok jest wyjątkowy i wręcz magiczny...
 Oczywiście,  w takich miejscach znajdują się koła ratunkowe, które nikt nie kradnie.
 Miejscowi wiedzą, że kiedyś mogą się przydać....
Jak tu nie zakochać się w Irlandii...
Schodzę troszkę niżej, aby z bliska zobaczyć zejście na plażę.
Obracam się w prawo i widzę skały, które swym kształtem przypominają rogi.
Miejscowi nazywają te skałki Rogami Diabła...
Nazwa powstała dzięki wypadkowi, któremu uległa hiszpańska załoga MV Ranga.
W czasie burzy 11 marca 1982 roku, statek ten zszedł z kursu i uderzył w skalisty półwysep.
http://en.wikipedia.org/
Hiszpańską załogę uratowano, a sam statek w wyniku ciągłych uderzeń o skały, przełamał się na pół.
Wyciekła ropa, zanieczyszczając tutejsze środowisko. W 1989 roku firma Eurosalve próbowała usunąć statek, lecz ze względu na problemy techniczne, nie udało im się to.
http://en.wikipedia.org
Wrak udało się usunąć dwa lata później, na potrzeby filmu, który kręcony był na zboczach tej części półwyspu. Zbudowano wioskę, którą oczywiście po skończeniu zdjęć filmowych usunięto.
Film "Za horyzontem" o bardzo wówczas wysokim budżecie 60.000.000$, opowiadał o emigrantach z Irlandii, którzy w poszukiwaniu lepszego życia, wyjechali do Ameryki Północnej.
Głównymi postaciami występującymi w tym filmie byli Nicole Kidman oraz Tom Cruise.
Tom Cruise przyznał, że dla niego był to jeden z najważniejszych filmów w życiu, gdyż w jakiś sposób dowiedział się w jaki sposób jego przodkowie żyli i dlaczego wyemigrowali do Ameryki.
W czasie pobytu w Irlandii, Tom Cruise, choć już był gwiazdą światowego formatu, nie zapomniał, że jest również człowiekiem...
Widok z lotu ptaka:
Koordynaty Parkingu
 52° 6'35.59"N   10°27'55.70"W



Post No.111 - Mała Latarnia Na Valentia Islands

$
0
0
Przebywając na Valentia Islands - wyspie w hrabstwie Kerry, wracając z miejsca, w którym odkryto ślady Tetrapoda, zauważyliśmy w oddali maleńką latarnię i nie zastanawiając się, ruszyliśmy w jej kierunku. Przybywając na miejsce stwierdziliśmy, że latarnia otwarta jest dla turystów.
Latarnię dla zwiedzających otwarto dopiero rok wcześniej, dzięki wspólnej inicjatywie hrabstwa Kerry i Zarządu Komisarycznego Irlandzkich Latarń, które liczą, że ten wspaniały punkt, zwany inaczej Cromwell Point, zwiedzi wielu turystów. Pierwsze historyczne zapiski o tym miejscu pochodzą już z XVI wieku, gdzie pierwotnie budynek służył jako Fort, strzegący wejścia do zatoki.
Przekraczamy bramę i zbliżamy się maleńkiej budki, w której kupujemy bileciki. 
Piekielny Motor, który stał przy budce z biletami był własnością naszego Przewodnika, który czekał na nas wewnątrz Latarni....
Niestety musimy trzymać się wytyczonej drogi.
Choć znajdujemy się na terenie wydzierżawionym przez Zarząd Komisaryczny, właścicielem gruntów jest osoba prywatna, która nie pozwala na swobodne zwiedzanie okolicy Cromwell Point.
Wielka szkoda, gdyż mieliśmy nadzieję, że z bliska zobaczymy Stojący Kamień - świadectwo życia dawnych mieszkańców Irlandii. Ten, na który patrzyliśmy miał ponad trzy metry wysokości.
Zbliżając się do Latarni mamy wrażenie, że zbliżamy się do jakiejś łodzi, która wznosi się na kamiennych falach.
I choć to tylko nasza fantazja, ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że kształt kompleksu nie powstał przypadkiem...
Tak jak pisałem wcześniej, zabronione jest samowolne zwiedzanie, więc musimy trzymać się wytyczonego szlaku. Zbliżając się do wejścia widzimy, że akurat jakaś grupa zakończyła zwiedzanie Latarni...
Mijając betonową kładkę służącą jako most pomiędzy malutkim urwiskiem, na prawo od nas zauważamy specjalnie wybudowane wgłębienie, które w dawnych czasach służyło jako przystań dla statków. Trzeba pamiętać, że Valentia Islands, a tym samym fort, na którym właśnie przebywaliśmy, był odcięty od świata, więc ewentualną żywność, jak również proch i amunicję dostarczano dzięki  łodziom, które przybywając na miejsce, właśnie w tym miejscu cumowały. 
 Jedynym przejściem pomiędzy cumującymi statkami a Fortem, były wykute w skale schody.
Chyba raczej nie chciałbym pokonywać tych stopni w czasie deszczu, gdy wieje wiatr...
Poznajemy Naszego Przewodnika.
To dzięki niemu, dowiadujemy się, że wokół białego muru okalającego Latarnię, znajdują się specjalne bloczki.
To pomysł jednego z żyjących tutaj Latarników, który własnoręcznie je zbudował a które służyły.... jako podpórki pod drabinę, którą latarnik ustawiał w czasie malowania muru.
Budynek, w którym żyli Latarnicy, został odremontowany dzięki funduszom otrzymanym z UNESCO.
Niestety wnętrze jest jeszcze bardzo ubogie i nie w pełni wyremontowane, lecz planuje się tutaj otwarcie małego Muzeum oraz małej kawiarenki. 
Dzisiaj dzięki naszemu przewodnikowi dowiadujemy się, że właśnie te miejsce, na początku XIX wieku było końcowym etapem budowy kabla telegraficznego, który łączył Amerykę z Europą. 
http://atlantic-cable.com/Maps/AT/ATMapD.jpg
Mieliśmy szansę własnoręcznie wystukać sygnał Morse'a, co też uczyniliśmy. Lecz czy ktoś nasze wystukiwanie zrozumiał? Raczej nie...
Ruszamy dalej i wkraczamy na teren dawnego fortu a dzisiejszej Latarni.
Zanim jakikolwiek żołnierz wszedł na teren fortu, musiał zdać swoją broń przez zakratowane okienko, które służyło również jako wizualna forma identyfikacji.
Broń była przechowywana w pomieszczeniu, które znajdowało się w niewielkiej odległości od opisywanego okienka.
Pomieszczenie te było jednocześnie magazynem broni. 
Temperatura wewnątrz była idealna i nie pozwalająca na przemoknięcie lub zawilgocenie strzelniczego prochu...
Wyszliśmy na zewnątrz i zobaczyliśmy specjalnie zbudowany drewniany podest, który umożliwiał nam wejście na wysokość murku.
Dzięki temu, mogliśmy podziwiać tutejszą Panoramę. 
Staliśmy koło starej armaty, którą niebłagalnie zmieniał upływający czas.
 To jedyna z wielu, które umieszczone były w odległości kilku metrów od siebie, zapewniając większe pole ostrzału, obramowując w ten sposób całe wejście do zatoki.
Weszliśmy do Latarni i zaczęliśmy wspinać się na jej szczyt, pokonując niewielkie dwa poziomy po krętych schodkach...
Fort przeistoczył się w Latarnię w 1841 roku, pomagając żeglującym statkom odnaleźć drogę do portu. 
Dzisiaj czynione są starania, aby zdobyć oryginalną działającą lampę, lecz według słów naszego przewodnika, na całym świecie istnieje w tej chwili tylko jedna fabryka, która mogłaby dostarczyć taki eksponat i znajduje się ona w Niemczech. 
Niestety cena takiej lampy, jak na razie przewyższa finansowe możliwości Latarni Valentia Island...
Wyszliśmy na zewnątrz i pomimo niewielkiej wysokości Latarni, mamy doskonały widok na okolicę...
Zauważamy, że za domkiem dla Latarników, istnieje ogródek, w którym Latarnicy hodowali swoje warzywa.
Jak widać na zdjęciu poniżej, dach domu został niedawno odnowiony a uszkodzenia dachu powstały dzięki huraganom, które nawiedziły Irlandię na przełomie Styczeń/Luty w 2014 roku...
Spoglądamy w dół. 
Armata wciąż stoi na swoim miejscu.... :-)
Tak oto zakończyliśmy nasze zwiedzanie. 
Choć położenie Latarni w punkcie zwanym Cromwell Point jest na pewno spektakularne, siła wiatru w czasie trwających sztormów tutaj jest wyjątkowa. 
Latarnia położona pomiędzy dwoma wzniesieniami, narażona jest na niesamowitą siłę wiatru, który potęguje się pomiędzy dwoma położonymi na przeciwko wzniesieniami, tworząc tak zwany "korytarz".
 Choć ciężko w to uwierzyć, w lutym 2014 siła wiatru dochodziła tutaj do 220 km/h.
Znaleźli się śmiałkowie, którzy uwiecznili te dni na swoich zdjęciach:
Nawet The Journal.ie musiało pokazać swym rodakom uszkodzenia po sztormach...
Image: Billy Horan
Dla przykładu, właśnie dzięki zdjęciom Billy'ego Horan'a, w dniu dzisiejszym  możemy porównać ogrom zniszczeń, które wyrządził wiatr...
Image: Billy Horan
 Wiatr zachowywał się jak papier ścierny. Po sztormie trawa po prostu znikła...
Image: Billy Horan
Nasz przewodnik, również wskazał nam przykład:
Oto wielki głaz ważący kilkanaście ton, który dzięki huraganom został "przeniesiony" z miejsca, w którym teraz siedzi jakiś ptaszek. Po prostu niewiarygodne...
Taka mała Latarnia a od wieków nie poddała się siłom natury...
Mapka...
Namiary GPS:
 51°55'54.94"N    10°19'22.08"W

Post No.112: Klify Shanganagh - lewa strona Bray

$
0
0
W pierwszą słoneczną sobotę Lutego wybraliśmy się do uroczej, nadmorskiej miejscowości, znajdującej się nieopodal Dublina - Bray.
 Zostawiamy auto na Parkingu, które w weekendy jest darmowy i ruszamy w lewą stronę.
Nasz wybór nie jest przypadkowy.
Ruszamy na małe klify które zwane są tutaj klifami Shanganagh.
Odkryliśmy je przypadkiem osiem lat temu, gdy tuż po przyjeździe do Irlandii, dosyć często odwiedzaliśmy Bray, gdy dojeżdżaliśmy tutaj autobusem. 
Więc ruszyliśmy w kierunku dawnego portu, którego potężne falochrony wciąż znajdują się na swoim miejscu. 
Dzisiaj, jest to miejsce w którym  w okresie letnim wodowane są prywatne jachty i wszelakiego typu łodzie.
Ten porcik to jedno z miejsc, w którym rodzice pokazują dzieciom łabędzie i mewy, które są do ludzi przyzwyczajone i podchodzą bardzo blisko w oczekiwaniu na darmowy chlebek.
Zresztą korzystając z odpływu, znajdziemy tutaj wiele gatunków ptaków, które starają się żerować w mule. Zauważyliśmy, że poszczególne gatunki ptaków trzymały się razem w grupie, jednocześnie nie przeszkadzając innym gatunkom. Szkoda że nie jest tak z ludźmi...
Mijając stary port, znaleźliśmy metalową pokrywę oznaczającą jakiś ukryty pod nią licznik.
Nawet na tak mało ważnym, zdawało by się, przedmiocie, znaleźć można dawne celtyckie symbole, z których Irlandczycy są bardzo dumni...
Zbliżając się do samej plaży Shanganagh, widzimy z daleka, że baraszkują na niej weseli uczestnicy, którym nie za nadto przeszkadzała zimna woda...
 Znaleźliśmy się na plaży.
Z tej perspektywy nie wygląda to zachęcająco, i jest to jednym z dwóch powodów, ze plaża ta nie jest oblegana przez turystów.
Wystarczy zejść niżej i widok, który nam się wyłania, zachęca nogi do dalszego marszu...
Oglądając się za siebie zauważamy, że szczyt góry w Bray oprócz turystów, w dniu dzisiejszym został zdobyty również przez motolotniarzy...
Plaża Shanganagh jest bardzo specyficzna: w całości pokryta kamyczkami nie ułatwia nam poruszania się, co jest drugim z powodów, dlaczego jest unikana.
Lecz w zamian znajdziemy tutaj, spokój...
Maszerując wzdłuż klifów, zauważamy stary mur który został zbudowany aby złagodzić siłę uderzania fal, które nieubłaganie, od lat podmywają tutejsze klify...
Od czasu, do czasu, mijają nas osoby, które pomimo trudności, z przyjemnością pokonują plaże... 
Niestety trzeba dokładnie patrzeć pod nogi, gdyż oprócz kamieni, znajdujemy na plaży śmiecie czasów obecnych, i ewentualne stąpnięcie grozi poważną kontuzją.
Zauważamy również nietypowe muszelki, które przyssały się do głazu na dość nietypowej wysokości....
Większość kamyczków na plaży klifów Shanganagh są niesamowicie wygładzone.
Część z nich, dzięki ciągłemu "turlaniu się" po innych kamyczkach, są okrągłe...
...oraz takie, które zostały w jakiś sposób wydrążone przez formy życia mieszkające w morzu.
W czasie naszego marszu, zauważamy grupę kajakarzy, którzy dzielnie pokonywali wzniesienia fal.
Klify Shanganagh wyglądają uroczo, ciągną się przez parę kilometrów i,  jak widać na zdjęciu, niewiele na niej ludzi... Gdzieś tam w oddali, jakaś kobietka wpatruje się w dal....
Za każdym razem znajdujemy na niej piłeczki golfowe, gdyż na wierzchu klifów znajduje się Klub Golfowy. Taka dodatkowa atrakcja... :-)
Jakże urocze i jakże inne są te klify. Przyciągają wzrok i wciąż opierają się falom Morza Irlandzkiego.
A oto najlepszy dowód, który znaleźliśmy, żeby udowodnić co się dzieje z kamyczkami, dzięki ciągłemu przetaczaniu się przez fale. Oto resztki cegły...
Każdy spacer kiedyś się skończy, tak jak nasz dzisiaj.
To wyjątkowe miejsce, niezbyt znane. Może ktoś z Was również podrepcze po tych kamyczkach...
Oto mała mapka, aby dopomóc w odnalezieniu miejsca...
Koordynaty GPS:
 53°12'27.96"N   6° 6'7.48"W

Post No.113: Z cyklu: Krótkie opowieści - Echo Gate

$
0
0
Jest takie fajne miejsce w Irlandii, które ze względu na swoją nietypową atrakcję,  stało się sławne i często odwiedzane przez turystów: To Echo Gate - Brama Echo.
Brama ta znajduje się na jednym z osiedli w miasteczku Trim, które sławne jest dzięki stojącemu tam od XII wieku zamkowi, który swoją drugą świetność przeżywa od roku 1995, gdy w murach zamku pojawił się Mel Gibson, wraz z filmową ekipą, aby nakręcić sławny film "Breaveheart - Waleczne Serce", który uhonorowany został aż trzema Oscarami. 
Aby zobaczyć z bliska sławną bramę, należy nieco od Zamku się oddalić, jadąc lub idąc drogą R154, prowadzącą wzdłuż jednego z osiedli.
Niestety duży ruch na tejże z dróg, uniemożliwia bezpieczny postój na poboczu, więc najlepiej zostawić auto tuż po wjeździe na osiedle...
Znajdujemy się dokładnie na przeciwko ruin klasztoru Świętego Piotra i Pawła. Najchętniej już bym krzyknął, ale przecież mieszkają tutaj ludzie, więc pokornie czekam, aż sznur samochodów przejedzie a ja przejdę na drugą stronę jezdni...
Czekając, rozglądam się dookoła i zauważam, że tuż koło mnie, stoi specjalna tabliczka, dzięki której upewniam się, że jestem we właściwym miejscu:
Stoję dokładnie pośrodku bramy i krzyczę! Jest! Słyszę własne ja, lecz strasznie cichutko.
Niestety przejazd samochodów zagłusza echo a podobną są dni, że słychać rozmowy osób spacerujących po klasztornych ruinach...
Ostatnio, jeden z tutejszych radnych miasteczka Trim, James O'Shea, na posiedzeniu Rady Miasta, oznajmił że Echo z tej sławnej bramy zanika i trzeba coś poradzić, aby ta dodatkowa atrakcja zupełnie nie znikła. Oczywiście rozpętało się medialne piekło: jedni uważali, że Radny zajmuje się głupotami a drudzy, że Radny ma rację i echo rzeczywiście zanika. Istnieją dwie wersje takiej przyczyny: jedna z nich mówi o zbyt dużym ruchu drogowym na drodze, przy której stoi brama.
Druga to taka, że uważa się, że drzewkowe tuje, które rosną przy ruinach, są zbyt wysokie i nie pozwalają na "odpowiedz" echa.
Może ktoś z Was, tak przy okazji, sprawdzi, czy echo rzeczywiście jest czy już zanikło?

Koordynaty GPS:
 53°33'13.08"N     6°46'20.77"W
*****************
Przy okazji, chciałbym bardzo podziękować wszystkim tym, którzy napisali do mnie na Facebookowej stronie Mojej Zielonej Irlandii oraz wysłali do mnie emaile. Dziękuje bardzo za ciepłe słowa. Również dziękuję za wszystkie fotki, które z przyjemnością umieszczę na podstronie "Foto Czytelników". Oto one:
Foto nadesłała: elaluk53.
Fot. Anna Gniadek
Fot. Anna Zielińska
Fot. Marta Wieszczycka
Fot. Małgorzata Kalkowska
Fot.: Joanna Sinica
Za wszystkie te fotki, za emaile i cieplutkie słowa, baaaardzo dziękujemy!!!!

Post No.114: Akwarium w miasteczku Dingle.

$
0
0
Wiele już napisałem o półwyspie Dingle i zapewne jeszcze wiele napiszę, lecz dzisiaj skupię się na samym miasteczku o tej samej nazwie, które jest jednocześnie sercem półwyspu, jak i jedynym miastem na tymże półwyspie.
Dingle - kilka ulic, ponad 2.000 dusz mieszkających w mieście. Niby nic wyjątkowego, miasteczko podobne do wielu innych w Irlandii, jednakże chyba jest to jedyne miejsce w Irlandii, gdzie przyjezdny czuje się tutaj na prawdę fajnie.
Nikt dokładnie nie określi co sprawia, że człowiek czuje się w tym miasteczku wyjątkowo i w świetnym humorze: tutejsi mówią, że w tym miejscu istnieje pozytywna energia i ciężko się z tym nie zgodzić.
 Ale moim zdaniem, cała magia Irlandii w jakiś cudowny sposób kumuluje się właśnie tutaj:
nawet na miasteczkowych płotach znajdują się malowidła, które opowiadają sposób życia tutejszych mieszkańców:
Same miasteczko przyciąga kolorami elewacji: są to tak nietypowe kolory a jednocześnie tak dobrze dobrane, że chce się przejść uliczkami Dingle. My którzy normalnie uciekamy od cywilizowanych miejsc, właśnie tutaj robimy wyjątek. Sami zobaczcie dlaczego:
Znajdziecie tutaj wyjątkowe sklepy...
...wyjątkowe rzeźby...
...i wyjątkowych ludzi, którzy robią wszystko aby przyciągnąć turystów do miasteczka Dingle.
Tutejsze Puby również są wyjątkowe: jedzenie smakuje wybornie a Guinness jest doskonały.
Wieczorami celtycka muzyka wypełnia każdy możliwy tutejszy Pub, tyle tylko, że grana jest przez miejscowych, na własnych instrumentach.
A My ruszamy do tutejszego Akwarium, które położone jest na przeciwko Parkingu dla samochodów, znajdującego się przy jednym z pirsów.
Jesteśmy w dniu dzisiejszym pierwszymi zwiedzającymi a w drzwiach wita nas Pirat...:-)
Wchodzimy do środka. Akwarium w Dingle oferuje wiele pamiątek, które możemy kupić wewnątrz sklepu. Od statków w butelce do kartek pocztowych. Od latarń po bransoletki...
Sklep zostawiamy na potem i ...
...wkraczamy w podwodny świat, który dla nas ludzi jest praktycznie niewidoczny.
Oczywiście w środku można wykonywać zdjęcia, lecz trzeba zachować ostrożność i nie używać lampy błyskowej.
 Wita nas szum małego wodospadu oraz dźwięki z amazońskiej dżungli.
Wszystkie okazy ryb pochodzą z rzek Amazonii, która przepływa przez kilka państw w Ameryce Południowej: Boliwii, Brazylii, Peru i Kolumbii. To wiele gatunków, które dla nas Europejczyków, są zbyt odległe, aby je móc obejrzeć na co dzień.
Kto by przypuszczał, że w rzece Amazonii pływają tak duże i różnorodne ryby...
W osobnym akwarium zauważyliśmy inne ryby, które zachowywały się dość nienaturalnie. W innych wodnych basenach ryby wciąż się poruszały, a w tym, w który właśnie obserwowaliśmy, ryby były nieruchome. Wyglądało to tak, jakby były sztuczne...
To ławica Piranii, jeden z paru gatunków. Trzymając się razem nie dają szansy przeżycia zwierzętom, które wpadną do wody. Cała ławica może w ciągu kilku godzin obgryźć do kości zwierzę wielkości dorosłej krowy, dzięki swoim ostrym zębom. Stan nieruchomy, w którym zastaliśmy tę ławicę, ułatwia "wyłapanie" najmniejszych wibracji w wodzie a dodatkowo ryby te mają doskonały węch, wyczuwają krew z odległości kilku kilometrów...
Mieliśmy okazję zobaczyć również kolorowy świat rafy koralowej, którą udało się odtworzyć w Akwarium.
Kolory zachwycają...
Pod rafą schowała się jakaś nietypowa rybka o śmiesznym ryjku...
W końcu dotarliśmy do wielkiej szyby, która oddzielała wielki basen, w którym pływają trzy rekiny.
Pierwszy raz widzieliśmy te drapieżne ryby, więc z wielką ciekawością oglądaliśmy, jak dostojnie pływają  w tym wielkim zbiorniku...
Nie ukrywam, że te okryte złą sławą ryby zbudziły w nas jakiś szacunek i lęk. Gdy tylko płynęły prosto w naszym kierunku, cieszyliśmy się że odgradza nas szyba. Widok nietypowy...
Choć zdawały się strasznie powolne, wystarczył jeden siny ruch swym ogonem i prędkość rekina wzrosła by strasznie szybko, dosięgając swą ofiarę. Jednocześnie, za każdym razem, gdy przepływał koło nas, widzieliśmy rekinie oczy: takie czarne i puste a trzy rzędy zębów, niesamowicie ostrych, w mgnieniu oka rozszarpuje swoją ofiarę..
A oto króciutki filmik z przepływającego rekina:
Aby zbytnio nie wystraszyć dzieci, które licznie odwiedzają akwarium, w tym wielkim basenie, umieszczony został wielki żółw morski. Żółw ten odróżnia ludzi i ciągnie go nich, najwyraźniej z ciekawości. Aby utrzymać się w jednym miejscu, wciąż macha swoimi płetwami, a nam się wydaje jak by machał nam na Dzień Dobry..
W dalszej części Akwarium znajdziemy pomieszczenie, w którym panuje zimowa atmosfera, gdyż znajdują się w nim Pingwinki. W pomieszczeniu panuje oczywiście odpowiednio niska temperatura, aby Pingwiny miały zbliżone warunki to tych, które panują na Antarktydzie.
Patrzyliśmy, jak nieporadnie chodzą po "lodowych klifach" a my czekaliśmy, kiedy zanurzą się w wodzie...
No i w końcu doczekaliśmy się. To co wyczyniały te ptaki pod wodą, nijak nie wiązało się niezdarnością na lądzie. Patrzyliśmy i patrzyliśmy, nie wierząc własnym oczom, jak Pingwiny akrobatycznie pływały,  Zresztą sami zobaczcie:
Z niechęcią wyszliśmy z pomieszczenia Polar Experience i ruszyliśmy zwiedzać dalej. 
W następnym zbiorniku mogliśmy przyjrzeć się, kolorowy świat pod wodą oraz jak rozgwiazda, przykleiła się do szyby...
... a w następnym, możemy pooglądać pływające w zbiorniku ryby, z zupełnie innej perspektywy...
Następny zbiornik, to tak zwany "Touch Tank" - zbiornik, w którym możemy dotknąć...płaszczki!
Płaszczkom, które przebywają w zbiorniku, poobcinano końcówki ogonów, by nie mogły zranić zwiedzających.
W pewnym momencie podszedł do nas tutejszy pracownik i z wielką chęcią troszkę opowiedział nam o tych zwierzątkach z gatunku ryb. Między innymi to, że płaszczki pomimo oczu, rozpoznają otoczenie dzięki zapachowi.
Na zakończenie naszej nowej znajomości, w nagrodę dostałem do potrzymania rozgwiazdę!
Przeciwne uczucie.... 
Ostatnim z punktów naszego zwiedzania był wodny tunel, który został zbudowany tak, abyśmy mogli obejrzeć wodny świat z innej perspektywy. 
Choć taki tunel nie należy do najdłuższych na świecie, sam pomysł jest rewelacyjny. Fajne uczucie, jak nad naszymi głowami pływają wszystkie możliwe gatunki ryb, węgorzy morskich i  innych oceanicznych stworzeń...
Choć Akwarium w miasteczku Dingle, nie jest największym Akwarium zbudowanym na świecie, to jednak atmosferą nie ujmuje tym najlepszym. My doskonale się bawiliśmy i możemy polecić każdemu, kto tylko znajdzie się w tym jakże kolorowym miasteczku. 
Nie ma co czekać: bierzcie swoje najmłodsze pociechy i odwiedźcie te miejsce!!!!
Koordynaty GPS:
 52° 8'21.73"N    10°16'43.21"W

Post No.115 - Charlie Chaplin na Zielonej Wyspie

$
0
0
Jest takie miejsce w Irlandii, gdzie co roku mieszkańcy małej miejscowości, upamiętniają chwile gdy ich gościem był najsławniejszy komik XX wieku, Charlie Chaplin. 
To miasteczko Waterville, położone na zachodnim krańcu półwyspu Kerry.
Charlie urodził się w Londynie, 16 kwietnia 1889 roku. 
Jako dziecko często chorował, więc jego matka często przy nim przebywała opisując to, co się dzieje za oknem w postaci scenek wymyślonych przed siebie. Choć mama Chaplina występowała jako piosenkarka, również poupadała na zdrowiu. Charlie już w wieku 5 lat, musiał zastąpić mamę na scenie, gdy ta zaniemogła.
************************************************************
Wjeżdżamy do miasteczka Waterville. 
Podążaliśmy w tym dniu na wyspę Valentia, więc miasteczko te miało być tym następnym, przez nas tylko mijanym. Nieoczekiwanie dla nas samych, po lewej stronie zauważyliśmy pomnik, który swym wyglądem przypominał kogoś znajomego...
Po prawej zaś, podobna sylwetka wraz z wielkim szyldem nad drzwiami....
Podjęliśmy natychmiastową decyzję: przystajemy. 
Zawróciłem więc auto i zatrzymaliśmy się na miasteczkowym parkingu, umiejscowionym tuż nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego. 
Dało się zauważyć, że te sympatyczne, lecz senne miasteczko nawet we wrześniu przeżywa napływ turystów. 
Co chwila na parking podjeżdżały autokary, z którego wysiadali z aparatami w rękach wycieczkowicze z różnych stron świata...
Ruszyliśmy więc w tym samym kierunku, do którego wszyscy przyjeżdżający turyści zmierzali...
************************************************************
Talent młodego Charliego rozkwitał: jako mały chłopiec wziął udział w filmie, występując jako gazeciarz w "Sherlocku Holmesie". 
Następnie w roku 1912, przybył wraz z krupą Karno do Ameryki Północnej,  gdzie został niemal natychmiast zauważony, przez producenta filmowego Keystone Film Company...
Charlie Chaplin - Wikipedia.
 Jak powstał przesympatyczny Włóczęga z małym wąsikiem, z manierami Dżentelmena, noszący ciasny żakiecik, przyduże spodnie, rozchodzone buty, trzymający bambusową laseczkę? 
Całkiem przypadkiem.
Reżyser Keystone Company, Mack Sennet znany był z tego, że jego filmy nie miały napisanych wcześniej scenariuszy. W pewnym momencie utknął w czasie kręcenia sceny i kazał młodemu Charliemu coś wymyślić. 
Ten pobiegł do przebieralni i powybierał najgorsze z możliwych ubrań i tak stworzył postać Trampa, który rozśmiesza do dnia dzisiejszego....
************************************************************
Ruszyliśmy wprost do budynku, którego elewację zdobiły sylwetki najsłynniejszego komika na świecie. 
To małe muzeum oraz centrum informatyczne festiwalu, który odbywa się co roku w Waterville. 
Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, więc żeby nie popełnić żadnej gafy, zanim weszliśmy do środka, musieliśmy sprawdzić przez szybę, jak jacyś szpiedzy, co zastaniemy w środku.
 Wystawa nas zachęciła i dziarsko przestąpiliśmy przez próg drzwi...
Pomieszczenie okazało się niespodziewanie małe. W środku starszy Pan oczekiwał na turystów, z chęcią opowiadając o Charliem Chaplinie. My rozglądaliśmy się ciekawie, gdyż jakby nie było, jest to nasze pierwsze, choć nie bezpośrednie spotkanie z ikoną światowej kinematografii.
Choć na pierwszy rzut oka, niewiele jest do zobaczenia, to tylko złudzenie. 
Trzeba bardziej dokładnie się przyglądać, gdyż pomieszczenie te bardziej przypomina dawną przebieralnię... Bałagan jest tak troszkę uporządkowany...:-)

************************************************************
Niezdarnego Trampa pokochały miliony ludzi na świecie. 
Z wielkim oczekiwaniem czekano na nowe filmy Chaplina, w którym w sposób wręcz czarodziejski, pokazywał swoje przygody na niemym ekranie. 
Każdy z nich rozśmieszał, bawił a nawet poruszał serca. 
Tak było, gdy na ekranie pojawił się film o tytule"Kid" - "Brzdąc".
Oto jeden z najzabawniejszych dla mnie fragmentów:
Charlie Chaplin boksuje... :-)
Charlie był jednym z ostatnich aktorów, którzy zdecydowali się na tworzenie filmów z dźwiękiem, który jak uważał zniszczy kinematografię.
Gdy reżyserzy z całego świata kręcili już filmy dźwiękowe, Charlie nakręcił niemy, pod tytułem:"Światła Wielkiego Miasta", który odniósł ogromny sukces!!!
Jak bardzo popularny był Charlie w tamtym okresie, niech posłuży jako dowód te oto zdjęcie, które wykonano w Nowym Yorku. Na wieść, że pojawi się tam ten sławny aktor, aby go zobaczyć,przyszły prawdziwe tłumy....

************************************************************
W Centrum Informatycznym, w którym przebywaliśmy, mogliśmy kupić charakterystyczne meloniki, w każdym rozmiarze...
Oczywiście musiałem przymierzyć taki melonik...:-)
Biuro te, wręcz jest usiane małymi pamiątkami, obrazkami i tym wszystkim co związane jest z Charliem Chaplinem. Niektóre z nich do nas przemawiały...
************************************************************
Choć Charlie w filmach był wiecznie uśmiechnięty, w życiu prywatnym już mu się tak nie układało.
Trzy żony, z czego ostatnią Charlie był najszczęśliwszy.
To właśnie z nią, Ooną O'Neill, zaczął przybywać na wakacje do Irlandii a miejscem, który wybrali, było małe miasteczko Waterville, w którym w dniu dzisiejszym byliśmy my.
Przyjeżdżali co roku, pod koniec 1960 a z początkiem 1970 roku, korzystając z gościnności rodziny Huggard oraz okolicznych ludzi. I  co roku mieszkańcy wypatrywali wielkiego samochodu z Wielkim aktorem i jego rodziną...
http://www.charliechaplin.com/en/biography/articles
Czas leciał niebłagalnie, a Charlie Chaplin, wreszcie znalazł zakątek, w którym się świetnie czuł i wypoczywał wraz z najbliższymi...
http://www.charliechaplin.com/en/biography/articles
Charlie Chaplin zmarł w Szwajcarii w 1977 roku, drugiego Dnia Świąt Bożego Narodzenia.
Tak jak by Pan Bóg zapragnął zobaczyć występy Charliego z pierwszego rzędu...

************************************************************
Choć minęło 100 lat od pierwszego filmu z Charliem Chaplinem, pamięć o nim nie zanikła.
Na pewno pamiętają o nim mieszkańcy Waterville, którzy co roku organizują Festiwal Filmowy...
... a ulicami tego małego miasteczka przechodzi wówczas setki Charlie Chaplinów...

http://wwwsalmonandseatroutphotos.blogspot.ie/
http://chaplinfilmfestival.com/waterville
My wciąż przebywając w małym Centrum informatycznym, oglądaliśmy stare zdjęcia...
Na dodatek, dowiedzieliśmy się od Starszego Pana, że w Hotelu Butler Arms Hotel w Waterville  przebywał również Walt Disney,
...jak również Michael Douglas...
wraz z żoną Catherine Zeta-Jones...
Zapragnęliśmy mieć pamiątkę a okazja była wyśmienita: oto przed nami stała makieta z narysowanymi postaciami. Wystarczyło tylko włożyć głowę i pstryk, zdjęcie gotowe. Niestety Starszy Pan nie radził sobie z nowoczesnym aparatem i choć nie mamy do niego żalu, troszkę szkoda, że zdjęcie nie wyszło...
W końcu wyszliśmy na zewnątrz i poszliśmy na kamienistą plażę.
Kto by przypuszczał, że kiedyś, w tym samym miejscu przechadzał się po tej samej plaży, sławny komik, który pokochał tak samo Irlandię, jak My...
Wciąż mam ten obraz przed oczami...

Koordynaty GPS:
 51°49'39.91"N   10°10'23.55"W

************************************************************
Z wielką przyjemnością publikuje zdjęcia, które dostaliśmy od Ani Kopycińskiej - Pisula.
Fotka przedstawia opisany już przeze mnie Bridges of  Roses i przedstawia armię ornitologów-amatorów w czasie obserwacji ptaków. Zdjęcie super ciekawe.
Fot.: Ania Kopycińska - Pisula
Dziękujemy!!!!

Viewing all 100 articles
Browse latest View live