Quantcast
Channel: Moja Zielona Irlandia
Viewing all 100 articles
Browse latest View live

Post No.99: Najstarsze tropy w Irlandii

$
0
0
Każdy z nas, niejednokrotnie widział pozostawione ślady zwierząt na śniegu, piasku i błocie przez sarny, zające czy też psy. Ślady takie nazywamy tropami i nikogo z nas nie dziwią, no, może z wyjątkiem tropów niedźwiedzi lub innych rzadkich i dzikich stworzeń, których nie możemy oglądać na co dzień. Tropy te po jakimś czasie ulegają zatarciu,  zazwyczaj przez deszcz i wiatr.
http://www.slonkaszczecin.republika.pl/
My udaliśmy się na wyspę Valentia Island, aby zobaczyć tropy, które w jakiś cudowny sposób przetrwały do dnia dzisiejszego, a liczą sobie, bagatelka, 370 milionów lat!!!
Valentia Island leży po zachodniej stronie Irlandii, praktycznie na końcu Półwyspu Kerry od strony północnej przy zatoce Dingle.
Na wyspę prowadzą tylko dwie drogi, z czego jedna z nich to przeprawa promem przez wody zatoki:
Dzień, w którym dotarliśmy na wyspę nie był dniem pięknym. Choć było ciepło, słoneczko nie chciało się nam ukazać, skutecznie zasłonięte przez chmury. Na dodatek zanosiło się na deszcz, więc nasza pierwsza wizyta na wyspie nie zanosiła się tak, jak tego oczekiwaliśmy. Pomimo tego rozglądając się dookoła, pokonywaliśmy kilometry, nieprzerwanie dążąc do wytyczonego nam celu.
 Jadąc drogą o szerokości jednego samochodu, zbliżyliśmy się do kompleksu małych, połączonych ze sobą domków.
Koło nich, znajduje się bardzo charakterystyczny dom żółtego koloru, z dachem krytym słomą.
To właśnie za tym domkiem, po prawej stronie, znajduje się malutki parking, na którym zostawiamy auto.
Dalszą, niewielką odległość, pokonujemy pieszo wytyczonym szlakiem, którego wskazówkę możemy znaleźć na skraju parkingu. 
Dróżka prowadzi w dół zbocza, nad samo wybrzeże Oceanu Atlantyckiego. 
Odległość nie jest duża, ale kąt nachylenia tak, co odczujemy sami, w drodze powrotnej.... :-)
 Znajdujemy się tuż nad wybrzeżem, o który od wielu, wielu lat rozbijają się fale.
Czerń skał, częściowo zanurzonych w wodzie, wygląda kontrastująco z żywą zielenią pobliskich pól.
Na przeciwko bramki, stoi monument na którym umieszczono informację na temat tropów, znalezionych tuż, nad brzegiem Oceanu.
Znajdujemy się już na skalnej płycie, na której znajdują się tropy zwierzęcia, który "maszerował" tędy 370.000.000 lat temu.
 Czym są dla ludzkości? Czemu są takie ważne?
Oto symulacja zmian zachodzących na kuli ziemskiej z perspektywy czasu i kosmosu:
Powszechnie uważa się, że ówczesne życie rozpoczęło się w wodzie: w oceanach żyło pełno różnego rodzaju ryb. Warunki panujące na lądzie, nie nadawały się jeszcze do jakiegokolwiek życia.
Jednak w raz z upływem czasu, niektóre ze zwierząt zaczęły ewoluować, dostosowując się powoli do życia na lądzie. W pewnym momencie, zwierzęta te wyszły na ląd ...

Jak wyglądała wtedy Irlandia?
Położenie geograficzne znacznie się różniło od dzisiejszego.
Irlandia była wielką równiną, leżącą przy strefie równikowej, dodatkowo zalewaną przez wielkie powodzie, które nanosiły piach i muł.
Któregoś dnia, wyszedł z wody nasz bohater i brnąc przez wysychający muł, zostawiał za sobą ślady, które mamy szczęście zobaczyć dzisiaj.
http://arstechnica.com/
Muł wysychał, zachowując się jak teraźniejszy beton. Następnie wyschnięte tropy zostały zasłonięte przez następne powodzie, które ponownie nanosiły muł i piasek....

Minęły setki lat.
Wciągu ostatnich tysiącleci, Irlandia zmieniła swoje położenie a ziemia w ciągu milionów lat uległa erozji, poddając się działaniom wiatru i wody.
I tak oto dość niespodziewanie w 1993 roku ślady odkrył student geologii.
 Tropy te nazwano tropami Tetrapod-a, od nazwy tetrapod - czworonóg.
Spacerując sobie po tej skalnej płycie, z uwagą wypatrywałem śladów Tetrapoda.
Niestety deszcz, który spadł przed naszym przybyciem sprawił, że ślady były dość niewyraźne i nieostre. Na dodatek skalna płyta była tak śliska, że parokrotnie traciłem swoją przyczepność...
Na następnym zdjęciu, doskonale widać jak Tetrapod, tarł swoim brzuchem po głębokim mule.
Na następnym zdjęciu widać, jak Tetrapod kilkakrotnie zmienił swój kierunek poruszania się.
Troszkę żałowaliśmy, że nie było słońca. Przy takim świetle, nie było żadnego cienia, który by sprawił, ze tropy byłyby bardziej widoczne.
Liczba odcisków wynosi około 150. Tylko dzięki złemu światłu, nie widzimy wszystkich.
Jednak ci, którzy badali tropy Tetrapoda, wykonali szczegółowe mapki  i jego przejście wyglądało mniej więcej tak:
Dzięki tropom, a raczej dzięki odległościami pomiędzy poszczególnymi odciskami, uczonym udało się obliczyć wagę, wielkość stworzenia oraz jego sposób poruszania się.
W Polsce, również odkryto ślady Tetrapoda, w kamieniołomie w Zachełmie.
Tędy przeszedł najstarszy na świecie czworonóg. Piotr Szrek i Grzegorz Niedźwiedzki  przy tropach dewońskich tetrapodów. Fot. M. Hodbod
Okryto również skamielinę, która odzwierciedla warunki panujące na ziemi, wiele milionów lat temu...
Kamieniołom Zachełmie - ślady wysychania błotnistej powierzchni wyglądają jakby powstały wczoraj, jednak w rzeczywistości mają ponad 395 milionów lat. Świadczą one o środowisku w którym bytowały pierwsze lądowe czworonogi. Fot. P. Szrek
Więcej na stronie http://www.pgi.gov.pl

Pozwolę sobie tylko przytoczenie najważniejszych słów w artykule polskich geologów:
" Dlaczego ślady są tak ważne, ważniejsze nawet niż szczątki kostne osobnika, który je odcisnął?
Odpowiedz jest prosta - są one najlepszym dowodem, że to stworzenie było zdolne do poruszania się po lądzie. Na podstawie tropów i analizy powierzchni osadu na której są zachowane można dokładnie odtworzyć warunki jakie panowały w czasie ich powstania. Takie ślady, niezależnie od kości, dostarczają wielu cennych informacji dotyczących pośrednio budowy łap ich twórców oraz bezpośrednio sposobu ich poruszania się."

Miejsce tropów Tetrapoda znajdują się w wyjątkowym miejscu.
W tej części wyspy, ludzi prawie wcale nie ma, za to jest cisza i szum fal, które uderzają w skały.
Jeśli ktoś z Was, będzie miał okazję zwiedzać uroczą Valentia Island, niech się nie waha i odwiedzi również ten prehistoryczny kawałek ziemi.

Koordynaty GPS:
 51°55'46.21"N    10°20'44.88"W


Post No.116: Jak wiosny w górach Wicklow szukaliśmy - fotorelacja

$
0
0
W końcu, po niemalże trzech miesiącach chmurnych i deszczowych, w końcu zawitało słońce na Zielonej Wyspie. Nie ma co ukrywać, ale na taki dzień czekała cała Irlandia i w końcu wszyscy, którzy mogli, wyszli na zewnątrz. Wyszliśmy również i my i ruszyliśmy na ukochane przez nas góry Wicklow, z zamiarem znalezienia przez nas oznak wiosny.
Ruszyliśmy swoją starą trasą, którą przemierzamy co miesiąc. Zatrzymaliśmy się na szczycie pewnego wzniesienia, obserwując otaczającą nas panoramę. Obok nas, za płotem, wylegiwały się dwie krowy, najwidoczniej również ciesząc się z ciepłych promieni słońca...
Po przejechaniu kilku następnych kilometrów, znaleźliśmy się przy mostku i ruinkach, które zbudowane zostały kiedyś w czasie istniejących tutaj kopalni. To nowy mostek. Poprzedni został zmyty po ulewnych deszczach, które nawiedziły Irlandię w zeszłym roku...
Ten mały strumyczek po kilkudniowych deszczach zamienia się w górski potok o niesamowitej sile.
W czasie naszego 10-cio letniego pobytu w Irlandii, to już czwarty most.
Nowy, jak widać na zdjęciu, wsparty został znacznie wyżej, na metalowych belkach, które zostały zabetonowane w głazach...
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i wspięliśmy się znacznie wyżej.
Naszą drogą co chwila pomykały samochody oraz motory-śmigacze. Pojawiły się również inne dwukołowce - rowerzyści. To wszystko razem sprawia, że na drodze trzeba zachować rozsądną prędkość i baczną uwagę....
Ruszamy dalej. Jedziemy w kierunku Glandelough i zjeżdżamy drogą w dół, która wije się jak wąż...
W dniu dzisiejszym zdaje się, kto żyw ten... w górach Wicklow!
I tak przez całą trasę....
Opactwo Glandelough i jezioro Upper Lake sobie darowaliśmy. Jest godzina 11 i widzimy ile samochodów ciągnie w tym kierunku a z doświadczenia wiemy, co się będzie tutaj działo o 15. Ruszamy więc nad jezioro Guinness'a.
Oczywiście i tutaj parkingi zapchane do granic możliwości. Każdy wolny kawałek zajęty przez auto a właściciele tych aut, maszerują gdzieś po wytyczonych szlakach ...
Kurcze, spóźniliśmy się... Wygląda na to, że szybowali i lądowali tutaj ludzie, którzy zajmują się szybownictwem spadochronowym.( niestety nie znam oryginalnej nazwy).
 Szkoda, że nie zdążyliśmy...
Zatrzymaliśmy się w malej zatoczce. Przed nami rozpościerał się widok na Guinness Lake.
Urzeczeni ciszą i lekkim, ciepłym wiaterkiem patrzyliśmy przed siebie...
Raptem nad naszymi głowami coś zaszumiało: spojrzeliśmy w górę i oniemiali patrzyliśmy jak zgrabnie lawirował tuż przy stoku jeden ze spadochroniarzy. Wykorzystywał każdy możliwy podmuch i zgrabnie skręcał, zawracał i powracał, lekko sterując swoim spadochronem. Wyczuwał prądy powietrzne jak jakiś ptak...
W końcu wylądował.... przy bacznej obserwacji kolegów.
Wracamy. Za chwilę zrobi się tutaj na prawdę tłoczno a ja niestety jeszcze do pracy iść muszę. Szkoda. To był fajny i ciepły dzień.... 
Po drodze mijamy choinkę, która została ubrana na Święta Bożego Narodzenia. 
Nikt jej nie rusza a zapewne w tym roku, przybędzie jej parę nowych ozdób...
I jak myślicie? Jest już wiosna?

Post No.117: Dziwne zjawiska w Grobowcu Creevykeel

$
0
0
Przemierzając hrabstwo Sigo, jechaliśmy  na północ drogą N15. Będąc wciąż pod wrażeniem niesamowitych szczytów Ben Bulbena, nieomalże przegapiliśmy małą, brązową tabliczkę, która jak zwykle informowała o jakimś ciekawym miejscu. Zatrzymaliśmy się więc, na małym parkingu przylegającym przy tej ruchliwej drodze, aby troszkę odpocząć a przy okazji zobaczyć miejsce, którego nazwę ciężko jest normalnie wypowiedzieć...
Cokolwiek kryło się za tą tajemniczą nazwą, ukryte było za gęstymi krzakami, które skutecznie ukrywały obiekt do którego zmierzaliśmy. Wejście znajduje się w prawym rogu parkingu, należy tylko wejść po kilku kamiennych stopniach...
Choć do pokonania mieliśmy tylko parę metrów, przechodziliśmy właśnie przez gęste zarośla, tworzące jakby tunel. Na gałęziach zawieszone były setki kokardek, pasemek materiału czy też materiałowych wstążek....
Gdy wyszliśmy z roślinnego tunelu widok, który zobaczyliśmy, przeszedł nasze oczekiwania.
Przed nami zastaliśmy masę kamieni, ułożonych bez składu i ładu - przynajmniej tak nam się na początku wydawało. Znaleźliśmy się przy Grobowcu Creevykeel, który został zbudowany 4.000 - 2.500 lat temu.
Opisywałem już na blogu dwa grobowce: pierwszym opisywanym był najsłynniejszy chyba, oblegany przez turystów a starszy od egipskich Piramid, grobowiec Newgrange.
Do jedynej komnaty umiejscowionej wewnątrz tej ogromnej budowli, prowadzi 19-sto metrowy korytarz, przez który w dni przesilenia wiosenno-jesiennego wpadają promyki słońca, oświetlając te zbudowane z kamieni i głazów, pomieszczenie...
O Grobowcu Newgrange napisałem w poście numer 8, o tutaj - zapraszam.
Następnym grobowcem opisanym przeze mnie był kompleks kilku grobowców Loughcrew - gdzie według tutejszych Legend nad kopcami latała Czarownica.
O Czarownicy możecie przeczytać o tutaj - również zapraszam!
W dniu dzisiejszym znajdowaliśmy się w jakże innym Grobowcu.
Bez dachu i o innym kształcie, który nie był okrągły, lecz miał formę wielkiego trapezu.
 Z perspektywy stojącego człowieka, nie widać wielkości owego, lecz wystarczy spojrzeć na Creevykeel z lotu ptaka i ciężko nie zdziwić się zarówno wielkością, kształtem jak i ilością komnat.
http://www.archaeology.ie/
Bacznie oglądając Creevykeel, zmierzamy do wejścia, które tradycyjnie zbudowane zostało od strony wschodniej. 
Dzięki temu, że grobowiec został ułożónyz jednej warstwy kamieni, możemy zobaczyć wielkość pierwszej komnaty, do której możemy dostać się pokonując trzymetrowe wejście...
Grobowiec Creevykeel został odkryty stosunkowo późno, bo w roku 1909 i został opisany jako "stos kamieni, dziko zarośniętych". Wydobyty, jak również zrekonstruowany przez H. O'Nill'a Hencen'a w roku 1935, nie dał odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadawane są, przez naukowców, tak na prawdę do dnia dzisiejszego. 
Weszliśmy do środka pierwszej komnaty.
Głazy, które tworzą te komnatę, wyglądają jakby miały za zadanie tworzyć "rząd krzeseł"- przypisane miejsce każdej osobie, w momencie spotkań plemienia, wewnątrz komnaty...
W komnacie, od strony zachodniej, istnieje wejście - portal, do mniejszego pomieszczenia.
 Wspartym na dwóch potężnych głazach, nadprożem był kilkunasto-tonowy głaz. 
Jakiegoż wysiłku dokonano i jakich technik, aby ułożyć tak ciężki głaz na takiej wysokości?
 Tuż przed wejściem istnieje źródełko obudowane kamieniami.
Badania udowodniły, że ta mała budowla została ułożona znacznie później, w okresie wczesno-chrześcijańskim.
Woda, która wypływa ze źródełka uważana jest przez miejscowych jako cudowne źródełko, co zresztą tłumaczą te zawiązane na gałęziach kokardki z papieru i szmatek. 
W momencie naszego przyjazdu, w Irlandii świeciło słońce od dwóch tygodni, deszczu ani śladu a gołym okiem było widać, że ze źródełka wciąż biła woda...
Choć nie jesteśmy archeologami, wciąż rozglądamy się ciekawie dookoła i zauważamy, że te kamienne głazy zostały dobrane i postawione nie przypadkowo, lecz znaczenia ani zamysłu dawnych budowniczych chyba już nigdy nie poznamy.
Gdy przekroczyliśmy portal, wewnątrz zobaczyliśmy jeszcze jedną komnatę, znacznie mniejszą i odgrodzoną niewielkim murkiem. Według podań miejscowych, które spisał uczony odkrywca H.O'Nill, portal ten również posiadał nadproże z potężnego głazu, który został osadzony na tych dwóch pionowych, lecz został zrzucony "przez trzech braci o tym samym nazwisku"
Do dnia dzisiejszego nie wiadomo, gdzie ów zrzucony głaz się podział....
Grobowiec Creevykeel różni się od innych tym, że oprócz tych trzech komnat, które właśnie Wam pokazałem, posiada jeszcze trzy inne, osobne, które zostały umieszczone na bokach konstrukcji. Dwie komnaty od strony południowej, oraz jedna od północnej.
Według domysłu uczonych, konstrukcja ta została budowana w czasie ogólnych zmian dynamiki społecznej, w którym kult pochówku na oczach całego plemienia przerodził się w inny: masowe groby zaczęły ustępować na poczet grobów pojedynczych...
Tak jak pisałem wcześniej, Grobowiec Creevykeel został odkryty stosunkowo późno.
 Powodem była niechęć okolicznych mieszkańców oraz zła sława tego miejsca.
 Pierwszym miejscowym, który uchylił rąbka tajemnicy i odważył się coś publicznie
opowiedzieć był Gerald Keogh, który w 1979 roku, na łamach radia opowiedział swoją historię o dziwnym, kolorowym świetle wydobywającym się z wnętrza grobowca...
Przytoczył również historię chłopca z okolicy, który bawiąc się w tym miejscu, oprócz świateł widział również "tajemnicze małe ludziki". Choć mamy XXI wiek, tutejsi niechętnie lub też w ogóle nie wypowiadają się na temat tych dziwnych zjawisk występujących w tym miejscu.
 Może dlatego, że boją się śmieszności, lub też dlatego, że sami nie są pewni co się tutaj dzieje. 
Niektórzy z ludzi, zajmujących się badaniami z tematów si-fi, wysnuli inną, dość ciekawą hipotezę, lecz mało popularną w Irlandii: tysiące lat temu inna, wyższa cywilizacja pokazała tubylczym ludom Sligo, w jaki sposób budować, podpowiadając kształt, a miejscowi z czasem dostosowali wybudowane pomieszczenia dla swoich potrzeb.
Na poparcie swoich tez przytaczają fakt, że na 350 grobowców znalezionych w Irlandii, tylko ten ma kształt trapezu, który z góry wygląda jak podstawa statku kosmicznego.
Dodatkowo przytaczają, że budowa wewnątrz grobowca przypomina mapę nieba z konstelacjami Andromedy, Skorpiona, Aquilli i innych.
http://www.megaliths.net/
I choć można do takich rewelacji podejść bardzo sceptycznie, ciężko się nie zgodzić, że Creevykeel jest bardzo tajemniczą budowlą, która zastanawia patrząc choćby na sposób i zamysł samej budowy.
Irlandczycy, naród kochający grobowce oraz swoją historię i tradycję, uwielbiają robić zdjęcia z przesileń wiosenno-jesiennych z wnętrz grobowców, gdy słońce rozświetla komnaty.
 Co roku, przybywa nie tylko fotoamatorów lecz również ludzi, którzy wręcz namacalnie odbywają stare ceremonie związane z tym wydarzeniem:
Społeczność na FB - Oldcastle Equinoxes Loughcrew
Społeczność na FB - Oldcastle Equinoxes Loughcrew
Społeczność na FB - Oldcastle Equinoxes Loughcrew
Natomiast na temat przesilenia w Creevykeel, nie ma w internecie nic. 
A przecież ktoś mógł uwiecznić moment, jak promienie słońca wchodzą do trzeciej, najmniejszej komnaty... Najwidoczniej żaden z miejscowych nie chce o świcie przebywać sam w tymże jakże nietypowym grobowcu..
My w każdym bądź razie, kosmitów nie ujrzeliśmy oraz nie odczuliśmy żadnej złej atmosfery.
Sama budowla, natomiast, nas urzekła, a jej kształt i wielkość niezbicie świadczą o potencjale ludzi, którzy żyli w tym miejscu ponad 3.000 lat temu...
Mapka miejsca:
Koordynaty GPS:
 54°26'20.98"N    8°26'2.04"W 
***************************************************************************
W dniu dzisiejszym z przyjemnością publikuję zdjęcia, które przysłała Illona Jakubiak, która wraz ze swoją połówką, Michałem, na początku tego roku przemierzyli zachodnie wybrzeża Irlandii.
Zdjęcia prezentują surowe, lecz jakże piękne oblicze Irlandii, które Illonie i Michałowi udało się zobaczyć.
Dziękujemy i Zazdrościmy wycieczki!!!!
Latarnia na Valencia Island. Fot.: Michał Kuźnicki
Gap of Dunloe. Fot.:Michał Kuźnicki
Klify w Kilkee. Fot.: Michał Kuźnicki
Klify w Kilkee. Fot.:Michał Kuźnicki
Klify koło Bridges of Roses. Fot.: Michał Kuźnicki
Moherowe Klify. Fot.: Michał Kuźnicki
Bardzo dziękujemy i serdecznie pozdrawiamy!!!!

Post No.118: Post mi uciekł, więc raz jeszcze...

$
0
0
Sam nie wiem jak to się stało, lecz poprzedni post, po prostu mi uciekł, za co mogę tylko przeprosić.
Post nie był wielki, ale pozwólcie proszę, że go powtórzę, gdyż szykuje się nam kolejna atrakcja do zobaczenia.
Niedalej, jak parę tygodni wcześniej pisałem o fantastycznej ścieżce Gobbinsa, która powstała 100 lat temu, ale niestety upływający czas spowodował zamknięcie atrakcji, która w szczytowym swoim momencie przyciągała więcej ludzi niż na Giant's Caseuway. Temat - tutaj
Informowałem również o tym, że Rząd Irlandii Północnej postanowił przeprowadzić renowację Gobbin's Path, kosztem ogromnych nakładów, aby przyciągnąć jak najwięcej turystów.
Jedyną niewiadomą, która mogła spowodować opóźnienie zaplanowanych zadań, była pogoda, która mogła znacznie opóźnić wszelkie prace.
Nie ukrywam, że miałem obawy, gdyż początek roku nie zapowiadał udanego zakończenia prac, gdyż ciągle wiało i padało.
Ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze i już dzisiaj mogę powiedzieć, że renowacja Gobbin's Path zakończyła się pełnym sukcesem.
Nie dalej jak w zeszły Czwartek, 02.IV.2015 szlak Gobbin'sa odwiedziły najważniejsi oficjele hrabstwa Antrim, jak również Burmistrz Belfastu. Zadecydowano, że Szlak dla turystów w raz z nowym Visitor Centre, zostanie otwarty latem, więc już czekamy z niecierpliwością na dzień, w którym się tam wybierzemy.
Na filmiku, który umieściłem poniżej, możecie sami zobaczyć jakie atrakcje na nas czekają.
Zapraszam
Tym samym dziękujemy za świąteczne życzenia a w szczególności dziękujemy Wojtkowi.
Jeszcze raz przepraszam za kłopot.
Pozdrawiamy wszystkich

Post No.119: Mel Gibson na Zamku w Trim

$
0
0
W marcu 1996 roku, mieszkańców miasteczka Trim, leżącego nieopodal Dublina, ogarnęła wielka radość: film "Breaveheart - Waleczne Serce" zdobył najcenniejszą nagrodę przyznawaną przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej - statuetkę Oscara!!!
Radości i dumie mieszkańców nie ma co się dziwić, gdyż wiele scen ujętych w filmie, kręconych było właśnie na zamku, zbudowanego nad rzeką Boyle, w tymże miasteczku.
Zamek w Trim, odwiedziliśmy pierwszy raz w 2010 roku, nawet nie wiedząc, że rozgrywały się tutaj sceny batalii, gdy armia szkocka zdobywała angielskie miasto "York".
Przyjeżdżając na miejsce, aby dojść do kasy biletowej, musieliśmy podejść lekkim wzniesieniem do dawnej bramy, prowadzącej na podzamcze.
Wzniesienie te, w dawnych czasach było podejściem pod most zwodzony, umożliwiającym przekroczenie rzeki, która dawniej okalała cały zamek. Była to tym samym pierwsza linia obrony zamku, przed napastnikami w czasach, gdy rycerze obcego państwa usiłowali zdobyć zamek.
 Z dwóch opcji zakupu biletu, my wybraliśmy tę drugą: zwiedzanie z przewodnikiem.
Tylko tak mogliśmy obejrzeć zamek od środka a cena 5€ za bilet, raczej nie odstrasza.
Pierwsza opcja kupna biletu umożliwiała zwiedzanie samego podzamcza, bez wejścia na zamek.
 Po zakupieniu biletów, musieliśmy poczekać na przewodnika, który pojawiał się w wyznaczonych porach, więc mieliśmy pół godziny na to, aby ze spokojem zwiedzić cały teren okalający Zamek Trim.
Gdy Moja Żona kupowała bilety, ja rozglądałem się dookoła.
W miejscu, w którym teraz staliśmy, dokładnie nad nami, do dnia dzisiejszego istnieją dwa otwory w sklepieniu. 
Pierwszy z nich, zbudowany przed istniejącą dawniej kratą ( na zdjęciu czarny kwadrat), drugi umieszczony za nią .
To dzięki tym otworom obrońcy zamku wylewali gorącą smołę na napastników, którzy forsowali bramę. Była to jedna z podstawowych technik obrony, która stosowana była wówczas na wszystkich zamkach, na całym świecie.
Zamek w Trim, został zbudowany przez Normanów, i prawdopodobnie jest to jedyny tak duży obiekt w Irlandii, który w jakiś cudowny sposób dotrwał do lat dzisiejszych.
Oto i On, w całej okazałości...
Jest całkiem możliwe, że 800 lat temu całość prezentowała się znacznie inaczej:
Obraz Uto Hogerzeil
Mając do dyspozycji pół godziny, ruszyliśmy w prawo, trzymając się okalający teren, murka.
Co jakiś czas mijaliśmy otwory strzelnicze, umożliwiające obrońcom oddanie strzału z łuku.
Niewielkie otwory w zupełności wystarczały, aby kogoś uśmiercić...
 Na rogu dziedzińca, w dniu dzisiejszym niestety możemy zobaczyć tylko ruiny Wielkiej Sali, w której spotykali się możni Panowie, aby omawiać wszelkie istniejące problemy.
 Budynek ten był podpiwniczony oraz posiadał "centralne" ogrzewanie.
Sala, w której ów Panowie się spotykali, musiała być dość spora, lecz dziś zostały tylko po niej podstawy po dawnych kolumnach podtrzymujących konstrukcje dachu.
Tuż obok, znajduje się jedno z tych miejsc, gdzie chciałoby się zajrzeć, spenetrować i przeszukać w poszukiwaniu skarbów, których oczywiście już dawno nie ma lub nigdy nie było.
Forma wykończenia każdej z budowli, posiadała wygładzony kamień, kąty itp nadając odpowiednią formę budynku czy też wieży, którą możemy zobaczyć do dziś. Zastanowiło mnie to, że wewnątrz takich budowli, stosowano znacznie inną technikę budowy: do zaprawy dokładano byle jakie kamienie i głazy, aby tylko wypełnić metry sześcienne budulca. Zdjęcie poniżej jest chyba najlepszym dowodem niezwykłej, przyznacie, techniki budowy...
Tuż obok znajduje się tajemnicze wejście do pomieszczenia, które z naszego poziomu, wydawało się usytuowane pod ziemią. Prawdopodobnie była to jakaś krypta.
Wewnątrz tej krypty, zachował się kanał, którego koniec prowadził do wprost do przepływającej obok rzeki.
Tuż obok znajduje się miejsce, które dawniej zwane było River Gate - Brama Rzeczna.
Ta bramą dostarczano wszelkie pożywienie, które przypływało na łodziach.
Rzeka Boyle bowiem, kiedyś wyglądała inaczej: była znacznie szersza i głębsza, umożliwiając łodziom przypłynięcie z towarem pod zamek.
Trzymając się murka okalającego kompleks zamku, w pewnym momencie oglądamy się za siebie.
Zamek Trim, zwanym inaczej zamkiem Króla Jana, prezentował nam się w pełnej okazałości.
Na schodach, które prowadziły wprost do wejścia, na przewodnika czekały dwie osoby, lecz jeszcze chwilkę muszą poczekać....
Zdjęcie te jest poniekąd również dowodem, w jaki sposób Normanowie budowali zamki.
Wejście do zamku, zostało usytuowane na odpowiedniej wysokości w stosunku do poziomu gruntu.
Oczywiście miało to utrudnić napastnikom dostanie się do zamku.
Na zdjęciu widać, że powoli czas okrywa zewnętrzne mury zamku: pojawiły się roślinki, które wyrosły w szczelinach zaprawy.
A sam zamek, gdy był zupełnie opuszczony, w XIX wieku wyglądał tak:
National Library of Ireland - Eason Photographic Collection
My ruszyliśmy w kierunku wschodnim, trzymając się niewidocznej granicy - nie istniejącego już muru, który zbudowany był wzdłuż rzeki Boyle.
Przy okazji, Moja Połówka znalazła w tutejszych krzakach pajęczą sieć, na której widoczne były kropelki rosy...
Doszliśmy w ten sposób, do najbardziej wysuniętej na wschód wieży, która pełniła rolę obronno-obserwującej. Nietypowy kształt przyciągał nas i zachęcał....
Weszliśmy do środka. Paro kondygnacyjna wieża dziś zmieniła nieco swe oblicze...
Barbican Gate jest następną bramą, którą zwiedzamy, która kiedyś służyła przede wszystkim wojsku. Posiadała zwodzony most, podnoszoną kratę jak również system pułapek dla atakującego napastnika.
Po drugiej stronie brama ta wygląda tak:
Pół godzinki nam szybko przeleciały i musimy zakończyć nasze zwiedzanie, gdyż wybiła pora naszego spotkania z Przewodnikiem. W takich właśnie spotkaniach najbardziej obawiamy się, że niewiele z opowiadań zrozumiemy, gdyż nasz Pan Przewodnik zdecydowanie używa nowych dla nas słów, których nie słyszymy na co dzień. Ale, jednak nie taki Diabeł straszny, jak go malują...
Spotykamy się tuż przy schodach prowadzących do wejścia na zamek...
Nasz przewodnik okazał się bardzo miłym człowiekiem.
Już na początku poprosiłem go, aby pokazał mi oryginalny klucz otwierający nam drzwi do środka i ten, od razu mi go wręczył. To klucz, który ma 800 lat, ale został wzięty wraz zamkiem z drzwi  jednego z kościołów w Trim i został zamontowany tutaj.
Normanowie, jak się chwilę potem okazało, zbudowali potężny, trudny do zdobycia zamek, choć sam w sobie taki miał nie być. Wszystkie pułapki, stosowane w zamku a których pisałem wcześniej, były po prostu czymś normalnym w czasach, gdy żyli pierwsi właściciele zamku.
Nie inaczej jest przecież teraz: właściciele domów może już nie stosują wylewania gorącej smoły ale przecież są zakładane  różnego rodzaju alarmy przeciw włamaniowe.
Zamek spełniał swą role wyśmienicie: gdy jeden z właścicieli wrócił ze swoją armią po swoją własność, zdobywał swój zamek przez siedem tygodni!!!
Po środku wielkiej hali, zobaczyliśmy trzy makiety zamku a tym samym trzy okresy przebudowy zamku w Trim:
Już na pierwszej makiecie, możemy zobaczyć coś, czego dzisiaj nie ma: nad drzwiami istniał dodatkowy korytarz, zbudowany z drewna, łączący dwie wieże zamku.
Był to dodatkowy pomost strzelniczy, dzięki któremu obszar ostrzału znacznie się powiększał, ale w momencie forsowania głównych drzwi przez wroga, pomost ten podpalano, aby spalona konstrukcja mogła zwalić się na atakujących zamek ludzi.
Jak widać na zdjęciu powyżej, podstawa zamku stworzyła kąt prosty na poziomie gruntu.
Z czasem to również zmieniono, gdyż uznano, że takie rozwiązanie ułatwia atakującym ustawienie drabin. Rozwiązaniem które zastosowano, było dodanie podstawy, która była ustawiona pod odpowiednim kątem a którą możemy zobaczyć do dnia dzisiejszego:
Patrząc na tę stronę zamku, od wschodu, wiemy, że to z tej strony kręcono w filmie "Waleczne Serce" wyrzucenie przez Króla Anglii jednego z pomocników syna....
Ciekawym rozwiązaniem było dostarczanie wody do zamku.
W XIV wieku nie istniały pompy wodne, więc zastosowano najprostsze z możliwych rozwiązań:
zbierano deszczówkę. Deszczu w Irlandii nigdy nie brakowało a specjalny system odprowadzał wodę do zbiornika głównego, który zainstalowany był tuż pod dachem.
W czasach obecnych z dawnego dachu nie zostało nic.
 Rząd Irlandii wykupił zamek w 1993 roku od ostatniego właściciela i przejął nad nim opiekę,wydając sumę ponad 6.000.000€ aby przywrócić mu stan umożliwiający zwiedzanie.
Nad zamkiem rozłożono specjalny dach, który był znacznie tańszy od kompletnej renowacji, zbudowano pomosty łączące skrzydła zamku. Zamek oddano do dyspozycji turystom w 2000 roku, a więc już po nakręceniu sławnego filmu "Braveheart".
Wracając do historii, wkrótce potem drewniana konstrukcja, o której pisałem wcześniej, oplotła zamek dookoła, tym samym zwiększając skuteczność obrony...
Paradoksalnie, to właśnie w filmie "Waleczne Serce" najlepiej widać, jakich technik używano w średniowieczu w czasie obrony zamku. Rycerze na flankach oprócz wypuszczanych strzał, rzucali również kamienie oraz lali na napastników gorącą smołę...
kadr z filmu "Waleczne Serce"
kadr z filmu "Waleczne Serce"
Chwilę potem wchodziliśmy po schodach na pierwsze piętro. Schody które tworzyły spiralę, zbudowano również według systemu obronnego. To właśnie takie rozwiązanie umożliwiało powstrzymanie przeciwnika, który musiał uderzać mieczem wyżej i po półkolu rycerza, który stał znacznie wyżej i bronił dostępu. Z kolei to właśnie ten który odpierał ataki, miał większe szanse do zadania decydującego ciosu, gdyż był w znacznie wygodniejszej sytuacji...
Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, które posiadało własną ubikację. No może w zasadzie powinienem napisać zalążki ubikacji. Specjalny otwór w podłodze wyprowadzał na zewnątrz wszelkie ludzkie fekalia. Tym samym, dzięki naszemu przewodnikowi, dowiedzieliśmy się, że papier toaletowy w tamtych czasach zastępowała słoma. Gdy dodamy do tego fakt, że gorąca kąpiel była rarytasem i  brana była tylko raz w miesiącu, kreuje się nam obraz standardów ówczesnej higieny.
Wkrótce potem weszliśmy do sali, która została użyta w filmie "Waleczne Serce" - przynajmniej tak reklamował tę salę nasz Przewodnik.
Scenę wyrzucenia giermka przez okno, pamiętają wszyscy, lecz niestety fotka nam nie wyszła przez brak ostrości...Zamiast fotki komnaty, umieszczam kadr z filmu, z tejże komnaty...
kadr z filmu "Waleczne Serce"
Następną salę, którą możemy zobaczyć na własne oczy, jest sala, którą była osobistą komnatą właściciela zamku. Na jednej ze ścian, widoczne są wykute w kamieniu specjalne miejsca na osobisty ołtarzyk.
W pewnym momencie znaleźliśmy się na jednym z pomostów łączących skrzydła zamku.
Makiety zamku, z tej wysokości, zrobiły się całkiem małe...
W końcu weszliśmy na szczyt zamku.
 Przed nami rozpościerał się widok na małe miasteczko Trim...
Z tej perspektywy wszystko wygląda znacznie inaczej.
Gdy skończyliśmy cieszyć oczy widokiem, Przewodnik pozwolił nam na zejście krętymi schodami na sam dół zamku. Przyznaje, że wrażenie ciekawe a i w głowie lekko się zakręciło...
Tym samym nasza wycieczka prawie się zakończyła. Z ciekawostek, które nasz przewodnik zostawił na sam koniec naszego zwiedzania, to możliwość zobaczenia przewodu kominowego, który odprowadzał dym na zewnątrz zamku. Główne palenisko znajdowało się zazwyczaj w podpiwniczeniu, a specjalnie rozprowadzone kanały, roznosiły ciepło po całym zamku.
Troszkę szkoda, że wewnątrz komina teraz znajdują się jakieś kable, które tak na prawdę psują cały efekt...
Na zakończenie zobaczyliśmy napis, który ktoś kiedyś wyrył na jednej ze ścian zamku.
Nazwisko Beel z datą 1743. Według historyków, którzy starali się poznać właściciela, napis powstał w momencie, gdy zamek był już opuszczony i w teorii nie miał żadnego właściciela. 
Pan Beel, okazał się osobą anonimową, prawdopodobnie był jednym z żołnierzy stacjonujących w pobliżu Trim. Sam napis, wykonany ze starannością, świadczy o dłuższym pobycie żołnierza w tym miejscu, jak również świadczy o wielkiej nudzie w czasie wykonywania swoich obowiązków.
W pierwszym momencie, gdy dowiedziałem się, że na zamku Trim kręcono film pt.:"Waleczne Serce", nie mogłem skojarzyć miejsca, w którym odbywały się większość ze scen.
Dopiero potem zrozumiałem, że nie odnalazłem właściwego miejsca, dzięki choreografii, która została użyta w filmie. Zamek w Trim bowiem, przeszedł wielkie przeobrażenie:
Zdjęcie wykonał Jacq 1212 - Panoramio
Sceneria filmu natomiast wyglądała tak:
Jak widać ludzie odpowiedzialni za scenografię, wykonali kawał świetnej roboty.
Lewa strona murów była zwykłą atrapą, która nadała wielkości zamkowi a jednocześnie "odcieła" w tle widok na miasteczko.
Batalię zdobywania miasta York, znają chyba już wszyscy...
Starałem znaleźć znacznie więcej zdjęć z okresu kręcenia filmu, ale prawda jest taka, że niewiele zdjęć umieszczonych jest w internecie. Rok 1995 był rokiem, w którym choć internet się rozwijał, to jeszcze nie był masowo dostępnym. Nie istniały telefony z systemem Android, były tylko normalne aparaty fotograficzne, które zazwyczaj nie zbliżały tak bardzo miejsca, w których kręcono "Waleczne Serce".
Jednak codziennie, mieszkańcy małego miasteczka Trim, mogli podziwiać kunszt choreografów, którzy znacznie zmienili wygląd zamku...
Oczywiście Mel Gibson był najbardziej znaną osobą w całej ekipie.
Ileż to osób próbowało dostać jego autograf?
Mało kto wie, ale w Zamku Trim kręcono jeszcze jeden film. Powoli ludziom ucieka ten fakt z pamięci, gdyż kręcono go w 1978 roku. Lecz sam film był i jest znany, opowiada o losach amerykańskich żołnierzy biorących udział w II wojnie światowej, którzy zostali przydzieleni do kompani zwanej inaczej Czerwona Jedynka.


Pasjonatów filmów wojennych, nie trzeba długo zachęcać do obejrzenia tego filmu. Ja natomiast z chęcią oglądam fragment z udziałem zamku, który w roku 1978 był zupełnie opuszczony.
Akcja filmu zaczyna się, gdy amerykańscy żołnierze, w drodze do Berlina, przekraczają jedną z niemieckich rzek... Rzeką jest oczywiście Boyne River, a w tle irlandzkie krowy...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Przed kompanią o nazwie Czerwona Jedynka, wyłania się zamek, a raczej jego ruiny...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Żołnierze jeszcze nie wiedzą, że w jednym z dawnych okien czai się wróg...
To chyba najlepsze ujęcie, które przedstawia tak charakterystyczne miejsce, znajdujące się na przeciwko Zamku Trim.
W roku 1978 mostku, który służy dzisiaj turystom do przechodzenia na drugą stronę,
 jeszcze nie było...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Padły pierwsze strzały...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Żołnierze z "Czerwonej Jedynki" powoli dostają się do zamku i to od tego momentu możemy zobaczyć wnętrze zamku, jakże inne od dzisiejszego...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Niemieckim strzelcem okazało się zwykłe dziecko...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Zdecydowano się nawet na ujęcie zamku z "lotu ptaka"...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978

Chyba tylko dzięki decyzji reżysera, co do lokacji ujęć mamy możliwość ujrzenia, w jakim stanie przejął zamek Rząd Irlandii.
Niewątpliwie dzięki tym dwóch filmom historia zamku nie zamknęła się w okresie XVI wieku, lecz rozwinęła się, dopisując do niej dwie nowe karty w XX wiek.
 Dobrze, że tak się stało, gdyż niewątpliwie oprócz dni chwały, Zamek Trim miał również dn upadku. I tak na przykład w pewnym okresie, dziedziniec zamka służył jako.... wysypisko śmieci.
Dziś każdy z nas może odwiedzić te miejsce i myśle, że jest tego warte: Zamek w Trim zbudowali Normanowie a budowla była tak dobra, że wytrzymała próbę czasu, wynoszącą 800 lat.
Wytrzymała również inwazję szkockiej i amerykańskiej armii... ;-)
http://www.stationhousehotel.ie/
Koordynaty GPS:
 53°33'17.66"N   6°47'25.99"W

Post No.120: Cudowne zródełko.

$
0
0
Na te fantastyczne miejsce, natrafiliśmy zupełnym przypadkiem.
Położone w odległości 60 kilometrów od Dublina, tuż przy mieście Kildare, jest oazą spokoju i ciszy, oraz miejscem, niezwykle szanowanym przez miejscowych.
Pojawiliśmy się tutaj pewnego słonecznego dnia, zostawiając auto na maluteńkim parkingu.
Przy wejściu wita nas "wiklinowa brama", która wraz z rozpoczęciem wiosny, zaczyna powoli kwitnąć zielonymi listkami.
Tuż za bramą kapliczka, w której do naszej dyspozycji są małe świeczki.
Jeśli chcemy wykorzystać jedną z nich, wystarczy wrzucić jakiś pieniążek jako dotacja na potrzeby w celu utrzymania tego miejsca w czystości.
Rozglądając się dookoła, z przyjemnością stwierdzamy, że w tym roku wiosna zawitała do Irlandii znacznie szybciej...
Na progu wita nas cichy szum strumyczka, który oplata rzeźbę Świętej Brygidy, trzymającej w ręku ogień. Od razy wyczuliśmy magię tego miejsca: niesamowity spokój, cisza, śpiew ptaków;
jednym słowem coś sprawia, że człowiek wewnętrznie się uspokaja...
Przy rzeźbie świeże kwiatki...
Rozglądając się dookoła, widać, że miejsce te jest bardzo pielęgnowane.
Na przeciwko Św. Brygidy stoi ławeczka, dla tych co spocząć tutaj chcą...
 Mały łuk, zbudowany z jakże popularnego kamienia w Irlandii, wskazuje miejsce w którym cudowna woda ze źródełka, łączy się z biegiem tej małej, jakże przyjemnie szumiącej, rzeczki.
Kim jest Święta Brygida?  To Patronka Irlandii, zwaną inaczej Celtycką Marią.
Przekazy o Życiu Brygidy, poplątane są z wiadomościami o celtyckiej Bogini Brigid. 
Chrześcijańska święta Brigida uważana była za osobę cichą lecz energiczną, o ogromnej pobożności, pomimo swojego młodego wieku. 
Niektóre z przekazów mówią, że wstępując do klasztoru, miała czternaście lat.
Podobno przyjaźniła się z samym świętym Patrykiem, który udzielał jej swoich nauk. 
Ta pobożna niewiasta, założyła podwójny zakon: dla braci oraz dla sióstr zakonnych, które z czasem zrobiły się bardzo sławne w Irlandii. Oba zakony założone zostały własnie w Kildare.
Przedstawiana zazwyczaj jako zakonnica ze świecą w rękach, została patronką rolników, nowego życia, poezji i lecznictwa, jak również patronką pokoju i pojednania, gdyż wielokrotnie godziła zwaśnione klany w Irlandii. 
Jej słomiany krzyż, tak dobrze znany na Zielonej Wyspie, był znakiem zawarcia pokoju, dobrej woli i przyjaźni.
Takowy krzyż znaleźliśmy po drugiej stronie kamiennego łuku...
Wygląda na to, że znaleźliśmy się w bardzo ważnym dla Irlandczyków miejscu.
Idąc w kierunku studni z cudownym źródełkiem, mijamy 5 kamieni, położonych równolegle do płynącego pod ziemią cudownego strumyczka. To 5 stacji, przy których należy się zatrzymać i używając różańca,pomodlić się.
Dotarliśmy do studzienki, znajdującym się na końcu tego odgrodzonego kawałka ziemi.
 Na kamiennym murku stoi krzyż z zawieszonym paciorkiem.
Wewnątrz woda, Cudowne Źródełko które choć czyste, nie osiągnęło swojego poziomu, który pozwoliłby przelać się jej podziemnym kanałem aż do samej rzeczki. Jednak nikomu to nie przeszkadza. Są również i tacy, którzy systematycznie wybierają wodę na własne potrzeby.
Na okolicznych drzewkach, widzimy różnego rodzaju kokardki, wstążeczki, części ubrań, które zawieszone, lekko dyndają na wiosennym wiaterku.
Każdy z tych osobistych przedmiotów, to życzenie powrotu do zdrowia. 
Ludzie wierzą bowiem, że zostawienie jakiegoś osobistego przedmiotu w pobliżu studzienki, gwarantuje wyzdrowienie. Oczywiście należy spełnić kilka warunków, między innymi pić wodę, ze świętego źródełka...
A co z celtycką imienniczką Brigid?
Brigida to kobieta płomienna, patronka kowali oraz uzdrowicielka, która obraca kołem czasu i pór roku. Jest również patronką świętego Ognia z Kildare, boginią płodności i Ogniem Paleniska.
Co łączy obie postacie? 
Obie te Panie, mają swoje święto tego samego dnia: 1-go lutego. Ponadto w irlandzkich podaniach fantastycznie się uzupełniają, łącząc religię chrześcijańską z pogańską zarazem.
Samym Irlandczykom to nie przeszkadza i wszyscy przygotowują się na urodziny obu Panien.
W przeddzień więc, należy posprzątać cały dom, upiec ciasto, przyjąć gości i nie odmawiać potrzebującym.
Stary słomiany krzyż należny spalić a nowy powiesić u sufitu. Ważnym elementem tradycji jest wywieszanie części ubrań lub wstążek, aby Celtycka Brigida, wędrując po kraju dotknęła ich, tym samym błogosławiąc właścicielom na następny rok. 
I zdaje się, że właśnie w takim miejscu dzisiaj jesteśmy. Właśnie tutaj celtycka, pogańska tradycja zostaje w sposób niedostrzegany połączona z chrześcijańskimi podaniami. Właśnie po pierwszym lutym, na drzewkach przybywa najwięcej osobistych części garderoby, aby Celtycka Bogini błogosławiła właścicieli oraz aby Chrześcijańska Brigida, uleczyła chorych...
 Gdy powoli zbieraliśmy się do powrotu, akurat pojawił się tutaj starszy Pan, który znalazł chwilę aby zajechać w te cudowne miejsce. W ręku trzymał specjalny chwytak i zajął się sprzątaniem terenu.
Zauważyliśmy z jakim szacunkiem Starszy Irlandczyk witał się z rzeźbą Św. Brigidy:
 dotykał jej ramion, ciała oraz czoła, samemu przy okazji żegnając się. 
Coś nieprawdopodobnego...
 
Mapa miejsca:
Koordynaty GPS:
 53° 8'34.17"N    6°54'25.14"W

Post No.104: Święta, święta...

$
0
0
Kochani.
Już wkrótce nadejdzie wspaniały czas, gdy wszyscy podzielą się opłatkiem i siądą przy wigilijnym stole.
Najmłodsi w wielką niecierpliwością będą rozpakowywać prezenty od Świętego Mikołaja a starsi, przy wigilijnych potrawach, nucić nie tylko polskie kolędy.
To będzie czas pojednania, Nadziei i  Miłości, mam nadzieje, że dla wszystkich z Was.
Dlatego już teraz, w gorącym okresie zakupów i wielkiego sprzątania, pragniemy Wam złożyć nasze życzenia.
Niech radość i szczęście zagości w Waszych sercach, gdyż ponownie nam się Syn Boży rodzi!!!
Niech Magiczna Noc Wigilijnego Wieczoru przyniesie Wam spokój i oddech od problemów, niech Anioł zniesie Wam z Nieba wzajemną bliskość i Miłość....
Specjalne ciepłe życzenia, chcemy przesłać tym, którzy Nas czytają, a w szczególności Wojtkowi, który od dwóch lat, co post, zostawia komentarze, dzięki Niemu wiemy, że ktoś nas czyta... :-)
Niech Tobie Wojtku spełnią się marzenia i mamy nadzieje, że w 2015 roku uda się Tobie zwiedzić jakiś kawałek Zielonej Wyspy...
Specjalne życzenia chcemy przesłać dla tych, których z przyjemnością linkujemy, a więc dla wszystkich blogerów, którzy opisują Irlandię.
I tak cieplutkie życzonka, z kawałkiem opłatka ślemy dla Ewy z bloga "Naprzeciw Szczęściu".
Życzymy Tobie Ewuniu wielu udanych wypadów, zdrowia a przede wszystkim, aby nigdy, przenigdy nie gasł ci z Uśmiech z twarzy. :-) . Gratulujemy napisania 300 postów!!!
***
Osobne, lecz również ciepłe życzonka ślemy Mikasi, która zasługuje, moim zdaniem, na Blogowego Pulitzera.
Mikasiu, życzymy wielu przygód, słonecznych dni i poznania wielu ciekawych ludzi w Irlandii. Oczywiście w życzeniach załączamy opłatek....
Równie gorące życzenia chcemy przesłać dla Marty Wieszczyckiej, która prowadzi dwie strony o Irlandii: Europejskie Stowarzyszenie Dziedzictwa Celtyckiego oraz Zieloną Irlandię.
Życzymy Tobie zdrowia i równie wielkiej energii, którą wkładasz w opisywaniu Irlandii.
Mamy również nadzieję, że spełnią się Twoje marzenia....
 Osobne i bardzo szczere życzonka wszelkiej pomyślności ślemy dla Piotra Sobocińskiego, którego mieliśmy okazję kiedyś poznać. Piotr prawdopodobnie jako pierwszy zaczął opisywać Irlandię i wszelkie posty zamieszcza na swojej stronie Around Ireland.
Mamy nadzieje, że wkrótce wrócisz z tematami, gdyż Blogowa Irlandia, bez Ciebie już nie jest taka sama.
Życzymy Tobie, Piotr, zdrowia oraz wielu, wielu klientów, i jeszcze więcej przejechanych kilometrów!!!!
W naszych życzeniach nie pominiemy Dublinii, która już od ośmiu lat opisuje wszystko, co zaobserwuje na Zielonej Wyspie. Gratulujemy Jubileuszu oraz życzymy dalszych, jakże udanych, postów. Niech Słoneczko Tobie świeci każdego dnia a Mikołaj niech dostarczy najwspanialszy prezent, jaki tylko sobie wymarzysz.
Pokonania wielu kilometrów w Nowej Pasji życzymy Ćwirkowi, ze strony www.wrobels.pl.
Ćwirek nie tylko opisuje Irlandię, ale również zaczął przygodę z bieganiem, co tylko dowodzi, że biegać każdy może.
Życzymy Ci Ćwirku kontynuowania przygody, oraz wygrania Maratonu.
Ale przede wszystkim życzymy szczęścia,spokoju i radości w sercu!!!!
Specjalne i ciepłe życzonka dla Irlandii po Polsku!!! Tematy historyczne, związane z Irlandią nie należą do łatwych tym bardziej, że jesteśmy Polakami. Jednak strona ta opisuje fakty historyczne tak świetnie, że  nie warto sięgać po książki. Życzymy jeszcze wielu takich postów ale przede wszystkim życzymy zdrowia i Anielskiego spokoju, spędzenia jak najwięcej chwil w rodzinnym gronie i wielkiego apetytu!!!!
Ciepłe i szczere życzonka ślemy do Piotra, który prowadzi najfajniejszy i najzabawniejszy blog, jaki dotychczas czytałem. To Ignormatyk na emigracji. Rozbawia i daje do myślenia, a za uśmiech, który się pojawiła na naszych twarzach dzięki Tobie, po prostu dziękujemy. Życzymy samego szczęścia i radości dla Ciebie oraz Twojej rodziny!!!!
Specjalne życzonka dla Slavecka, który prowadzi Blog polski z Irlandii.
Wraz z opłatkiem, ślemy życzonka spełnienia marzeń w zdrowiu i ogólnym, rodzinnym szczęściu. Niech radość wypełnia Twe serce codziennie!!!
Udanych Świąt w najbliższym gronie życzymy Patrycji , która opisuje Irlandię na swojej stronie w postaci bardzo ciekawych własnych zdjęć. Życzymy Tobie, Patrycjo, aby Twoja miłość do drugiej osoby trwała wiecznie! Życzymy radosnego wieczoru Wigilijnego wraz najbliższymi, wspaniałych zdjęć oraz zdrowia, przede wszystkim!!!
Chciałbym Wam wszystkim również podziękować za Wasze posty. Wiem i rozumiem, jak czasami ciężko znaleźć nowy temat, jak ciężko go opisać a jednocześnie Was podziwiam.
***
Was wszystkich chcę jednocześnie przeprosić za swoją nieobecność w ostatnich dwóch miesiącach. Niestety malowanie domu tuż przed Świętami to nie najlepszy pomysł, i choć efekt jest, to jednak poniesiony został innym kosztem: internet i laptop poszedł na bok...

Życzymy Wam wszystkiego najlepszego w 2015 roku.
A dla naszych czytelników specjalne życzonka:

Wigilijna Święta Noc,
Od opłatka bije blask, ale gdzieś tam ulicami, 
Krążą ci, co są dziś sami,
Pusty talerz dostawiamy, może zbłądzą pod nasz dach?
Wigilijna Święta Noc,
Niesie łaskę w każdy dom,
Serca swoje otwieramy
Dla tych, którzy są dziś z nami
I z czułością wspominamy tych, 
Co już odeszli stąd.
Niech nadchodzące Święta Bożego Narodzenia
Będą czasem spokoju i szczęścia, radości przeżywanej w gronie najbliższych 
Oraz wytchnienia od codziennych obowiązków.
Niech Nowy Rok .... przyniesie wszelką pomyślność
I pozwoli na spełnienie najskrytszych marzeń.



Do siego Roku!!!

Post No.121: Smutna historia Dana O'Hary - Connemara Heritage Center

$
0
0
Te starannie ukryte miejsce odnaleźliśmy jadąc drogą N59 w kierunku Galway - Clifden i
szczerze mówiąc, tylko przypadek spowodował, że skręciliśmy w oznakowany wjazd, który z perspektywy jadącego samochodu, wyglądał bardziej na wjazd do jakiegoś hotelu niż wjazd do Connemara Heritage Center.
Fot.: Google map
Będąc już na parkingu, wciąż mieliśmy wątpliwości czy jesteśmy w miejscu przeznaczonym dla zwiedzających. Szczerze mówiąc, gdyby przed nami nie było tego charakterystycznego wozu transportowego dla turystów, prawdopodobnie nie zdecydowalibyśmy się nawet na wyjście z samochodu.
Sami chyba przyznacie, że budynek nie wyglądał jako Heritage Centre, lecz bardziej jako Hotel.                     
Jednak później cieszyliśmy się, że decydując się na zwiedzanie, poznaliśmy smutną historię Irlandczyka Dana O'Hary.
Weszliśmy do środka.
Okazało się, że cały ten budynek jest połączeniem Heritage Centre z B&B, gdzie zmęczeni podróżą turyści mogą wynająć sobie na noc pokój.  Zwiedzanie Heritage Centre zaczynamy od sklepu z pamiątkami, umiejscowionego za Recepcją B&B.
Zostaliśmy zaproszeni do małej sali kinowej, na specjalny film poświęcony nie tylko o przepięknym hrabstwie Connemara, ale również przedstawiający historię życia Dana O'Hary.
Napiszę Wam szczerze, że nie zawsze lubię takie oglądanie "na siłę", ale tym razem z czystym sumieniem mogę Was zapewnić, że warto poświęcić te 15 minut. Film był sam w sobie tak ciekawy, że po wyjściu natychmiast kupiliśmy ten sam filmik DVD na pamiątkę.
Po filmie spędziliśmy troszkę czasu w maleńkim pokoju, gdzie mogliśmy obejrzeć zgromadzone przez właścicieli przedmioty oraz archiwalne zdjęcia z tutejszych okolic z zamierzchłych czasów.
W szczególności dwa z nich, utkwiły mi w pamięci a które mogę Wam teraz przedstawić.
Pierwsze to dzieci pilnujące zestawu domowej produkcji bimbru, oraz drugie przedstawiający życie rodzinne uchwycone przez animowanego fotografa, który uwiecznił biedę panującą na Connemarze wiele lat temu.
Choć samo pomieszczenie przypominające małe muzeum nie jest wielkie, to jednak spędziliśmy tam troszkę czasu, gdyż przedmioty oraz informacje umieszczone wewnątrz były na prawdę ciekawe.
Następnym punktem wycieczki było wyjście na teren, który został poświęcony turystom, aby w jakiś sposób przybliżyć historię Irlandii. Oczywiście wszystkie te zbudowane budynki w rzeczywistości nie mają żadnej wartości historycznej, ale dzięki zaangażowaniu samych właścicieli, znacznie przybliżają dawną Irlandię wszystkim tym, którzy zwiedzają Zieloną Wyspę po raz pierwszy.
I tak na samym początku tej, nazwijmy "Ścieżki Historii", możemy zobaczyć wiernie odtworzony budyneczek, który przedstawiał małą kapliczkę a który niezliczoną ilość budowano w całej Irlandii wraz z nadejściem początków chrześcijaństwa.
Następnym punktem do obejrzenia jest Dolmen, który jest jednym z wielu setek, usianych na Zielonej Wyspie.
Za każdym razem, gdy widzę podobne relikwie historii, zastanawiam się, jakiego wysiłku  kiedyś użyto, aby w jednym miejscu zebrać tak ciężkie głazy, które kiedyś służyły jako ważne dla społeczności, miejsce obrzędów religijnych.
Następnym punktem naszego zwiedzania był mały domek z dachem pokrytym słomą, który został zbudowany nad małym stawikiem. Tak wyglądały początki budownictwa pierwszych celtyckich mieszkańców.
Przez cały dzień naszej wycieczki, padał typowy irlandzki deszcz: niewielki, ale bardzo uciążliwy, dlatego też z przyjemnością, choć tylko na chwilę, schowaliśmy się do środka.
Do pokrycia dachu zastosowano słomę, która była rozwiązaniem prostym, lecz skutecznym, o czym przekonaliśmy się my sami. Pomimo całodziennych opadów, do środka nie dostała się ani jedna kropelka wody!
Jednakże warunki panujące wewnątrz odbiegają dalece od norm mieszkaniowych w dzisiejszych czasach. 
Same łóżko, choć z pewnością setki lat temu spełniało swoją rolę, dzisiaj może zastanawiać, w jakich warunkach przyszło żyć ludziom setki lat temu...
Zostawiamy te małą historyczną osadę i wracamy do Visitor Centre.
Chcielibyśmy zwiedzić gospodarstwo, w którym kiedyś żył Dan O'Hara - główna postać historyczna tego miejsca. Normalnie do zagrody Dana można wjechać traktorem z naczepą dla turystów, który widzieliśmy na parkingu, a który prowadzi Przewodnik - właściciel B&B.
Jednakże dzisiaj, gdy jest już po sezonie i gdy turystów jest niewielu, wystarczy spytać się w Centrum, czy możemy sami podnieść bramę i wjechać na teren tej historycznej posiadłości, która położona jest nieco wyżej niż Visitor Centre. Otrzymujemy zgodę i jedziemy własnym autem na niewielkie wzniesienie.
Po paru minutach, przybywamy na miejsce. 
Wokół nas, świeżo rozkopany torf. 
To tutaj, właściciel B&B który jest jednocześnie Przewodnikiem, pokazuje swoim gościom dawny sposób kopania torfu. Jest to chyba również jedyne miejsce w Irlandii, gdzie można samemu sprawdzić, jak ciężka to była praca. 
Wystarczy tylko wyrazić swoją chęć Przewodnikowi i po chwili do ręki dostaniemy odpowiednie narzędzia.
 Torf do dnia dzisiejszego pokrywa warstwa, nazwijmy to trawą, którą trzeba było odkryć specjalną łopatą. 
Dopiero wtedy, zabierano się do wykopywania torfu, który przez kilka następnych tygodni suszono a następnie używano jako opał do ogrzewania domu.
Takiego samego sposobu używa się do dnia dzisiejszego w hrabstwach Donegal i Mayo, choć coraz usilniej przeciwstawia się temu Unia Europejska...
Zaczynamy naszą wycieczkę po majątku Dana O'Hary.
U progu posiadłości możemy zobaczyć resztki budynku, który miał dwa pomieszczenia, a o których, niestety z braku Przewodnika, niewiele mogę dziś Wam powiedzieć. 
Natomiast tuż obok, z dachem pokrytym słomą, stoi szałas, w którym Dan trzymał swój drewniany wóz, dziś zasypany wyciętym i leżącym sobie torfem, który wkrótce posłuży jako opał...
Ruszając wzdłuż murków zbudowanych po obu stronach drogi prowadzącej do posesji, zbliżamy się do miejsca, w którym na co dzień, prawie 200 lat temu żył Dan O'Hara. 
U progu naszego wejścia, biegną do nas tutejsze kury, które zapewne myślały, że przynosimy im ziarno...
Kimże był ten dawny Dan O'Hara, którego smutne losy są opowiadane jako ballady na całym świecie? 
Był normalnym człowiekiem, który żył sobie spokojnie w cieniu Gór Twelve Bens o bardzo nieurodzajnej ziemi, lecz przepięknej okolicy.
Dan kochał ten swój kawałek ziemi tak mocno, jak tylko kochać może człowiek o czystym sercu...
Na ośmiu hektarach ziemi, prowadził proste życie wraz ze swoją żoną oraz siedmiorgiem dzieci.
Przy murku odcinającym domostwo, do dnia dzisiejszego istnieją ślady po specjalnych grzędach w którym Dan sadził ziemniaki, które w jakiś niesamowity sposób udało mu się wyhodować.
Dzięki ziemniakom Dan miał zapewnione jedzenie, przy tak licznej rodzinie, na około pół roku. 
Wiadome jest, że w ówczesnych czasach ludzie na Connemarze, zajadając się ziemniaczkami wraz z maślanką, cieszyli się dobrym zdrowiem. Do takowego jedzenia dochodziły artykuły pochodzenia zwierzęcego, czyli jajka lub mleko. Zwierzęta domowe trzymane były w specjalnej szopie, postawionej tuż koło domu mieszkalnego.
Dom został zbudowany z kamienia. Dach, ułożony dzięki palom drewna znalezionym w torfie, pokrywała trawa morska, zebrana i wysuszona z wód Oceanu Atlantyckiego. Okazało się, że to najlepsze możliwe rozwiązanie, aby ochronić domowników przed przeciekaniem w czasie deszczu. 
Dan wynajmował dom od właściciela - Lanlorda, płacąc odpowiedniej wysokości czynsz.
Wchodzimy do środka przez dwu częściowe drzwi, do których przyczepiona jest podkowa, mająca przynosić szczęście.
W środku choć ciasnawo, jest przytulnie. Jak to w zamierzchłych czasach bywało, każdy przedmiot miał swoje miejsce. Na środku izby dominował kominek, który był tak zbudowany, aby jednocześnie ogrzewał dwie izby.  Było to również serce domu, gdzie wieczorami cała rodzina przysiadała wokół ognia, opowiadając sobie jakieś historie lub w dni deszczowe, w całkowitej ciszy, słuchając wiatru i bicia deszczu, który potrafił na Connemarze padać dniami i godzinami.
Niestety dawny wizerunek domu psują niektóre z przedmiotów, które nijak nie pasują do historii domu, w którym mieszkał nasz bohater. Znajdziemy bowiem w środku ramki z obrazkami Prezydentów USA od obecnego, Baraka Obamy do najsławniejszego, Kennedyego. 
Jednakże tę, moim zdaniem gafę, gospodarze uzupełniają w czasie sezonu turystycznego, gdy w czasie obecności turystów, pokazują nie tylko jak kiedyś robiono chleb, ale również częstują domowej roboty bimbrem, który wciąż jest w Irlandii nielegalny. 
Jak widać na zdjęciu poniżej, właściciele Heritage Centre, pilnują aby domowe ognisko, nie gasło.
Zaglądamy do sąsiedniego pomieszczenia: niewielki pokój z jednym łóżkiem, ustawionym przy tylnej ścianie kominka,  na którym spali rodzice, odsypiając trudy dnia codziennego.
Cóż się więc takiego stało, że historia Dana O'Hary powtarzana jest z pokolenia na pokolenie?
Rodzinna tragedia zaczęła się zupełnie niewinnie: od okien! 
Dan pewnego dnia stwierdził, że potrzebuje więcej światła i postanowił zwiększyć rozmiar okien w domu.
Za sprawą istniejącego prawa, Landlord musiał podwoić czynsz, gdyż w tamtych czasach istniał podatek od okien, tzw. "Window Tax", lecz prosty człowiek, jakim był Dan o tym nie wiedział.
 Z dnia na dzień Dan i jego rodzina straciła swój dom, w którym byli tacy szczęśliwi, gdyż Lanlord postanowił pozbyć się nieopłacających czynsz najemców.
A że nieszczęścia chodzą parami, okazało się, że w tym czasie Irlandię nawiedziła choroba pasożytnicza ziemniaka, która przez następne kilka lat, zdziesiątkowała ludność Zielonej Wyspy.
Bez perspektyw na dalsze życie w Irlandii, Dan zakupił dla całej swojej rodziny bilety na statek do Ameryki Północnej.   Z wielką radością i optymizmem wsiedli na statek, który miał ich wieść do nowego, lepszego życia.
Niestety los, nie docenił odwagi rodziny O'Hara. 
Dwanaście tygodni w podróży o znikomych racjach żywnościowych, na wypełnionym po brzegi statku i w towarzystwie szczurów, które skutecznie roznosiły wszelakiego typu zarazki, odbił się na rodzinie O'Hara straszliwie: Dan musiał w czasie podróży pożegnać na zawsze trójkę swoich dzieci oraz ukochaną żonę....
Choć statek szczęśliwie dopłynął do brzegu, Dan już nie był tym samym człowiekiem.
Bez żony musiał opiekować się czworgiem dzieci i znaleźć jakąś pracę. 
Niestety, choć próbował, nie udało mu się to. Zmuszony został do oddania swoich dzieci do Domu opieki, przyrzekając sobie, że wkrótce po nie wróci, jak tylko znajdzie dobrą pracę. 
Niestety okres ten, nie był najlepszy na znalezienie zatrudnienia, gdyż miliony imigrantów zalało wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej.
Niestety Dan O'Hara nigdy już nie wrócił po swoje dzieci.
Zmarł na jednej z ulic Nowego Yorku, na której sprzedawał zapałki, z dala od swojej
ukochanej Connemary...
Tak oto kończy się tym samym historia Dana O'Hary...

Oto kilka zdjęć archiwalnych z Connemary z lat 1800 - 1900, dzięki uprzejmości 
National Library of Ireland:
Fot. French Robert
Fot. French Robert
Strona Web:

Oto Historia Dan'a O'Hary, opowiedziana przez właściciela Heritage Centre
Autor: Richard Bangs


Koordynaty GPS:
53°28'43.89"N   9°54'44.02"W

Post No.122: Jak "Dolinę Wikingów" zwiedziłem...

$
0
0
Nie dalej jak w ostatni Wtorek, miałem jakieś przeczucie, żeby ruszyć nad jezioro Guinness'a.
Tak jak przeczuwałem, znalazłem się w tym miejscu w czasie kręcenia scen do najnowszej serii "Wikingów".
 Najlepszym dowodem był widok na pobliski parking, który normalnie jest nieczynny, a który zapełniony był samochodami właścicieli, którzy biorą udział w tej wielkiej produkcji serialu HBO.
Sam nie wiem czemu, zatrzymałem się przy bramie prowadzącej do prywatnej posesji rodziny Guinness'a, położonej nad jeziorem Lough Tay.
Google Map
Przy bramie stała sympatyczna Pani Strażnik z krótkofalówką w ręku, która w ten wietrzny dzień musiała pilnować, aby nikt obcy nie dostał się na teren posesji, gdzie co roku od lat trzech w tył, kręcone są sceny do tego, jakże sławnego serialu. Nawet z tego miejsca widać było, że sceny kręcone są nie tylko nad jeziorem, ale również na lewo od niego....
 Sam nie wiedząc czemu, spytałem się czy można zejść na dół. Odpowiedz zdziwiła mnie strasznie, gdyż otrzymałem pozwolenie na wejście na prywatny teren, choć pod jednym wszakże warunkiem: że nie jestem z prasy.
Odparłem ze śmiechem, że z moim akcentem, raczej to niemożliwe.
Odstawiłem samochód i czym prędzej ruszyłem asfaltową drogą w dół doliny, której jeszcze nigdy nie miałem okazji zwiedzić, z wielką nadzieją w sercu, że uda mi się zrobić zdjęcie jakiemuś aktorowi przebranemu w strój Wikinga.
Już z daleka zobaczyłem, że w oddali budowane jest specjalne rusztowanie...
Jednakże powoli wyłaniał mi się również panoramiczny widok zbocza Luggali, który zazwyczaj oglądaliśmy od drogi, znajdującej się na szczycie prowadzącej na skrzyżowanie dróg na Sally Gap.
Co chwila mijały mnie samochody, autokary i ciężarówki, które ruszały w kierunku, w którym prawdopodobnie znajdowała się cała ekipa filmowa...
Niestety w czasie mojego marszu w dół, zauważyłem że z pobliskiego lasku, wydobywał się dym.
Zdałem sobie sprawę, że  ekipa filmowa jest właśnie w czasie kręcenia scen, lecz niestety nie będę tego świadkiem...
Dopiero z bliska zrozumiałem, że przy kręceniu filmu zaangażowana jest niezliczona liczba osób, którzy choć nie biorą udziału w filmie, są tak samo ważni jak sami aktorzy.
Namioty, ciężarówki wypełnione owocami i warzywami, ekipy odpowiedzialne za charakteryzację, kierowcy busów, którzy dowożą poszczególne osoby, sprzęt techniczny, oraz ratownicy medyczni...
No cóż. Nie można mieć wszystkiego na raz. Stwierdziłem, że może uda mi się zrobić zdjęcia Jeziora Guinness'a lecz tym razem z innego poziomu. Nie wiedziałem tylko jak się tam dostać, gdyż dookoła mnie znajdowały się tereny prywatne. Postanowiłem, że dojdę do parku technicznego filmu i tam się spytam o drogę, a w międzyczasie "delektowałem się" widokami, które wyłaniały się z każdym moim przebytym krokiem.

Jednocześnie byłem zdziwiony, ile w tej dolinie znajduje się prywatnych domów...
Gdy dotarłem na miejsce, dostępu do lasu broniła strażniczka, która na mój widok, z aparatem w ręku, troszkę się zmieszała. Chyba nie sądziła, że jej trzech poprzedników, stojących wzdłuż mojej trasy, przepuści mnie aż do tego miejsca. Grzecznie jej wyjaśniłem, że korzystając z okazji, wybieram się nad jezioro, porobić farę fotek.
Widziałem, że jej niesamowicie ulżyło i pozwoliła mi przejść na drugą stronę parku technicznego.
No cóż. Aktorzy filmu byli zajęci, więc skierowałem się w kierunku jeziora Guinness.
Zacząłem pokonywać teren, który wcześniej niewielu pokonywało. Teren który widziałem po raz pierwszy, był taki piękny i surowy zarazem. Szkoda tylko, że filmowy dym, który został stworzony na potrzeby filmu, zaczął lekko przesłaniać krajobraz.
Z tej perspektywy, pobliski szczyt Djouce prezentował się zupełnie inaczej.
Od razu przypomniała mi się pewna historia, gdy w 1945 roku pilot z francuskimi harcerkami na pokładzie, wylatując z gęstych chmur, na swojej trasie lotu zobaczył wyłaniającą się górę.
Tylko refleks oraz doświadczenie pilota zdobyte w czasie wojny, uratowało harcerki przed śmiercią, choć sama akcja ratownicza tuż po awaryjnym wylądowaniu, należała do jednej z najcięższych, w których uczestniczyli mieszkańcy pobliskich Gór Wicklow
Na temat wypadku, więcej przeczytacie tutaj. Zapraszam.
Wciąż maszerowałem przed siebie.
Z wielką przyjemnością oglądałem pobliskie zbocza otaczające sławne już przecież Jezioro Guinness'a...
Gdy tak wciąż patrzyłem na prawo, prawie nie zauważyłem, że jestem gościem w terenie, na którym żyją pewne ssaki:
Zaskoczenie było obopólne. Te stado sarn zachowywało się zupełnie inaczej niż sarny spotkane przeze mnie na szlaku Białym. Nie chciały być fotografowane, wręcz odwrotnie: gdy tylko zobaczyły, że wciąż się zbliżam, uciekły całym stadem do przodu, jak najdalej ode mnie.
Byłem coraz bliżej jeziora...
Dotarłem do miejsca, w którym jezioro Guinness ponownie zamienia się rzeczkę.
Znalazłem się w miejscu, w którym od wielu lat majestatycznie wznosi się zbocze Luggali, zaś po drugiej stronie, na zadrzewionej stronie wzniesienia, wiosna oznajmia swe przybycie świeżymi zielonymi, kolorami. Nigdy nie sądziłem, że znajdę się w tak uroczym obszarze. Strasznie żałowałem, że jestem sam, gdyż Moja Żona była akurat w pracy, która zapewne zrobiłaby o wiele lepsze zdjęcia, niż ja!
Na przeciwko mnie znajdowała się "Wioska Wikingów", która została już  wielokrotnie użyta w serialu, a która w tej chwili wydawała się opustoszała. Mógłbym podejść bliżej, wzdłuż zbocza Luggali, lecz nie chciałem drażnić właścicieli ziemi, po której dzisiaj odważnie kroczę.
Dzięki sporemu zbliżeniu, mogłem zauważyć dokładność wykonania dekoracji, aby jak najwierniej oddać rzeczywistość czasów, które minęły dawno temu...
Niestety, musiałem powoli wracać, gdyż obowiązki wzywały. Ruszyłem więc z powrotem, wzdłuż strumienia, który po kilku kilometrach zamieni się w następne jezioro o nazwie Lough Dan.
Delektowałem swoje oczy widokami, które roztaczały się przede mną...
Nieoczekiwanie dla samego siebie, znalazłem trofeum: 
Powoli żegnałem się z Doliną z Jeziorem Guinness'a, którą dzisiaj nazwałem "Doliną Wikingów".
Doszedłem do Technicznego Parku, z cichą nadzieją, że jednak trafię na przebranych w stroje wikingów aktorów, lecz w dniu dzisiejszym nie było mi to dane. Ponownie znad lasku wyłonił się dym świadczący o trwających pracach nad filmem...
Wróciłem na asfaltową drogę i powoli wspinałem się na górę, gdzie zostawiłem samochód, jednocześnie wciąż patrząc na miejsce, w którym byłem kilkanaście minut temu.
Piękno Gór Wicklow, niezmiennie zachwyca mnie od kilku lat. 
Obojętnie, jaka była to pora roku, góry te zawsze wyglądają pięknie...
Nie mogłem oprzeć się pokusie i gdy dotarłem do samochodu, musiałem podjechać do punktu, z którego zazwyczaj spoglądamy na Jezioro Guinness'a.
Zauważyłem, że w "Wiosce Wikingów" pojawili się ludzie pracujący przy produkcji filmu.
Prawdopodobnie wkrótce ekipa filmowa wraz z aktorami przeniesie się właśnie tutaj, aby kontynuować kręcenie scen...
Ostatni rzut oka i niestety powrót do rzeczywistości...
Szkoda, mogłem przegapić takie sceny...
www.wicklowmovies.ie
www.onlocationvacations.com
wwwwicklowmovies.ie

Widok trasy, którą przeszedłem z obrazu satelitarnego:
Wkrótce w tym samym miejscu odbędzie się Wielki Piknik z udziałem miłośników strojów Wikingów. Na datę tej imprezy wyznaczoną dzień 30 sierpnia, między godziną 11.00 a 18.00.
Niestety impreza jeszcze nie jest potwierdzona, gdyż organizatorzy czekają na zgodę odpowiednich władz. Jak na razie na chęć udziału w pikniku wyraziło 2.000 osób.
Więcej informacji znajdziecie na jednej ze stron FB:  Piknik Big Viking


Post No.123: Tunele, dziwna wieża, i "Dolina śmierci".

$
0
0
Tę niesamowicie dziwną wieżę, odkryłem zupełnym przypadkiem,przeglądając zdjęcia z Google.  Niezwykłość tejże budowli polega na tym, że schody prowadzące na jej szczyt, zbudowane zostały na zewnątrz, zupełnie inaczej niż w wieżach spotkanych przez nas dotychczas.
Znalezisko było tym większym dla mnie zaskoczeniem, gdy okazało się, że kamienna wieża dumnie wznosi się na jednym ze szczytów Gór Wicklow, koło małej miejscowości Ballycorus.
Aby dostać się do wieży, wystarczyło dostać się na Parking Carrickgollogan Park.
Parkin jest darmowy a dostępu do niego pilnuje metalowa brama, która jest otwierana i zamykana przez tutejszych wolontariuszy od godziny 09.00 do godziny 16.00.  
Przyjeżdżając na miejsce nie sadziłem, że znajdziemy się na terenie leśnym, więc nie byłem przygotowany na wyprawę i nie bardzo wiedziałem, w którą stronę mam się wybrać. Na szczęście na samym Parkingu znajduje się mapa, dzięki której z łatwością odnajduję cel naszej dzisiejszej podróży.
Rozpoczynamy naszą wędrówkę.
Za tablicą, musimy się lekko wspiąć leśnym traktem aż do rozwidlenia. Tam, choć tabliczki wskazują obecność szlaku z lewa na prawo i odwrotnie, ruszamy na wprost, w kierunku drzew, mijając wcześniej karczowisko.
 Zostaje nam do przejścia las, który po kilku krokach przerzedza się.
Jesteśmy już bardzo blisko naszej nietypowej budowli...
I oto jest: prawie dwustuletnia wieża dumnie wznosząca się na wzgórzu, z którego można podziwiać panoramę Dublina, oraz daleki półwysep Howth. 
Całość kamiennego słupa niczym wąż, oplatają schody zbudowane z tego samego materiału a które prowadzą na jej szczyt, ku platformie obserwacyjnej...
Rozglądamy się dookoła wieży, podziwiając jej nietypową budowlę i zastanawiamy się nad jej pierwotnym przeznaczeniem.
Jej historia w zasadzie rozpoczęła się z rokiem 1806, gdy na pobliskim zboczu odkryto zasoby ołowiu, które wkrótce potem zaczęto wydobywać. Spółka Górnicza Mining Company of Ireland w związku z odkryciem chciało wybudować piec hutniczy w bezpośredniej bliskości szybu, lecz istniał problem, z którym Zarząd musiał się zmierzyć: przy wytopie ołowiu powstawały trujące dla człowieka, opary.
Postanowiono wybudować na wzgórzu, na którym własnie stoimy, bardzo wysoki komin...
Jak już się domyśleliście, ta nietypowa wieża, w rzeczywistości była hutniczym kominem. 
Dlaczego, pomimo wysokiego ryzyka, postanowiono zbudować taki obiekt? 
Powód jeden i konkretny dla samych mieszkańców doliny: praca. 
 Spółka Górnicza, pozwoliła zatrudnić, w jej szczytowym okresie, 130 osób i to w czasach, gdy na Zielonej Wyspie panowała Zaraza ziemniaczana. Ponadto spółka wybudowała 11 domów dla swoich pracowników oraz zdecydowała się sponsorować miejscową szkołę.
Dawne wejście do Spółki Górniczej Ballycorus
Komin był na na tyle wysoki, że został naniesiony na mapach Admiralicji, dzięki któremu Kapitanowie przepływających statków, mogli określić położenie własnego statku.
Niestety wraz z upływającym czasem, wydobycie oraz przetapianie ołowiu przestało się opłacać.
Hutniczy piec wygaszono, a "nasz obiekt" stał się nieczynnym już kominem.
Nietypowa budowla oraz fakt, że lata mijały i narodziły się nowe pokolenia spowodował, że nieczynny komin stał się atrakcją turystyczną. Dla bezpieczeństwa zwiedzających postanowiono zburzyć 1/3 wysokości komina, aż do platformy widokowej.
Dodatkowo, zadecydowano o zburzeniu kilku stopni w trzech różnych miejscach, aby uchronić turystów przed chęcią wspinania się na sam szczyt komina.
Gdy przybyliśmy po samą wieżę, rozglądaliśmy się ciekawie dookoła. Na zachodniej stronie, znajduje się wejście do wewnątrz komina. Dzięki niemu, doskonale widoczna jest grubość podstawy...
Oczywiście, musimy zajrzeć do środka.
W końcu nie codziennie można zobaczyć komin od wewnątrz....
Oddalamy się na zachód po stoku, który prowadzi w dół doliny. W niewielkiej odległości od stojącej wieży, odnajdujemy ślady dawnych prac wydobywczych związanych z kopalnią.
Nieco niżej odnajdujemy to, co chcieliśmy odszukać i zobaczyć.
To tzw tunele Ballycorus, do których decyduję się wejść tylko ja.
Wchodzę przez jeden z wielu otworów. Wbrew pozorom przebywanie w tychże tunelach jest bezpieczne, choć nie ukrywam, że na początku miałem stracha...
Nazwa "tunele" powstała prawdopodobnie przez wrażenie, które sam teraz własnie odczuwam.
Zbudowanym obiektem, który własnie penetrowałem, był tak na prawdę przewodem kominowym!
Takim rodzajem przedłużenia od pieca hutniczego, znajdującego się w dolinie a zbudowanym na wzgórzu kominem - wieżą. Tunel ten ma aż 1,5 kilometra długości!!!
Przewód taki miał w sobie trzy zastosowania: pierwszy, oczywisty: łączył piec z kominem. 
To właśnie tymi "tunelami" szkodliwe opary przemieszczały się aż do wylotu komina-wieży.
Drugie zastosowanie było związane z wytopem ołowiu. W czasie odprowadzania dymu do komina, toksyczne opary skraplały się, zostawiając na ściankach przewodu cenny pył, jakim był ołów.
Dzięki takiemu "Recyklingowi" rocznie odzyskiwano ołów o wartości 1.400 funtów, co pozwoliło na szybkie zwrócenie się kosztów budowy tego nietypowego przewodu kominowego.
Poruszam się w tunelach lekko pochylony, ale ze swobodą i właśnie jest to trzeci powód zastosowania takiego rozwiązania przy budowie. Gdy odzyskany pył osiadał na ściankach przewodu, do środka wchodzili pracownicy kopalni i za pomocą odpowiednich narzędzi, zeskrobywali go ze ścian.
Pisałem wcześniej, że chodzenie tymi tunelami jest stosunkowo bezpieczne. I tak jest w istocie, gdyż tak na prawdę cały ten przewód kominowy zbudowany jest na poziomie ziemi, a patrząc z boku wygląda jak zwykły mur. Grożą nam tak na prawdę tylko dwie rzeczy: ewentualny upadek cegły na głowę, gdyż konstrukcja ma już prawie dwieście lat...
...oraz mieszkające w tychże tunelach nietoperze.
Zamieszkują je w niższych, zaciemnionych partiach, więc Ci, którzy chcą tam wejść, niech wezmą to pod uwagę...:-)
Wracam do swojej żony i razem kierujemy się z powrotem do wieży.
Na miejscu wchodzę na kilka stopni. Ta nieodparta chęć wejścia na sam szczyt, dosięga i mnie.
Lecz Moja Żona - mój życiowy przewodnik - skutecznie mnie zniechęca.
Lecz są tacy, którzy wchodzą a filmik, który przedstawiam poniżej, przedstawia nie tylko tunele, które spenetrował autor, ale również, ukazuje wejście na szczyt wieży  
Autor:  thebettyfordclinic        
Z tych kilku stopni, na które wszedłem, doskonale widać resztki przewodu kominowego - tunelu, które prowadził wprost do wejścia, przez które zobaczyliśmy komin od wewnątrz. 
Dla chętnych wrażeń, którym jednak przyjdzie na myśl wejść na górę, proszę o rozwagę.
Pomimo solidnej zdaje się budowy, schody wieży wciąż nadgryza czas. Powinno się dwa razy zastanowić, czy faktycznie warto podjąć ryzyko, jak autor filmu:
Wieża - komin posiadała specjalne barierki, które mogły chronić wspinających się przed upadkiem.
Dzisiaj na kamiennych stopniach, zostały tylko ślady w postaci otworów ....
Powoli  żegnamy się z wieżą - kominem Ballycorus....
Kierujemy się teraz do doliny. Tutaj, przy drodze R116, po prawej stronie drogi widzimy mur, opleciony roślinnością.
To właśnie tunel -  który prowadzi ze wzgórza aż do dawnego pieca.
 Co około 50 metrów, widać otwory przez które do wewnątrz przewodu wchodzili pracownicy Spółki i zdzierali ołów ze ścianek tunelu. Część z nich zostały zamurowane...
Jednak wiele z nich wciąż są dostępne.
Zajrzałem do jednego z nich. Oprócz śmieci, które zalegają tuż przy wejściu, nie ma tam nic więcej, z wyjątkiem nietoperzy, dla których warunki te są wręcz komfortowe.
Niestety, choć pobliskich  mieszkańców cieszyło otrzymanie pracy, wielu z nich zmarło wkrótce po jej podjęciu. Czyszczenie przewodu kominowego wiązało się z silnym zatruciem ołowiem, do którego dochodziło w kontakcie z tym pierwiastkiem. Dodatkowo nad doliną często wisiały opary ołowiu, które wydobywały się z Komina -Wieży a mieszkańcy niemal codziennie wyczuwali w ustach słodkawy smak.
Umierało tutaj tak wielu, że wkrótce Dolina, w której żyli mieszkańcy, została nazwana 'Doliną Śmierci". Według The Irish Time, data śmierci ostatniego człowieka, który umarł w wyniku zatrucia ołowiem, przypada na rok 1943.
Istnieją również przesłanki, że piec hutniczy uruchomiono na krótko w czasie I wojny światowej, wykorzystując ołów do produkcji ołowianych kul.
Oto mapka z zaznaczonym tunelem oraz kominem:
Koordynaty GPS:
 53°13'11.91"N   6°9'57.43""W
******************************************************

A Oto zdjęcie Marii Zwierskiej, która nadesłała swoją fotkę poprzez FB,
 za które oczywiście bardzo Dziękujemy i gratulujemy świetnego zdjęcia:

Post No.124: Polowanie na Maskonury - Saltee Islands

$
0
0
Nie dalej, jak dwa tygodnie temu, dostaliśmy propozycję wyjazdu na wyspę Saltee Islands, położonej na południu Irlandii a należącej do hrabstwa Wexford.
 Celem naszej podróży było uchwycenie w obiektywie uroczych ptaszków, jakimi są Maskonury, a na które polowaliśmy już od dłuższego czasu, lecz jakoś nigdy nie udało nam się ich sfotografować.
Tak jak zazwyczaj podróżujemy sami, tak tym razem mieliśmy świetne towarzystwo w postaci Karola Waszkiewicza, pasjonata zdjęć przyrodniczych, którego zdjęcia mamy okazję niejednokrotnie oglądać na FB, oraz na jego własnej stronie internetowej, na którą z wielką przyjemnością już teraz zapraszam Was:
Dojechaliśmy do uroczego, nadmorskiego miasteczka Kilmore Quay troszkę zbyt wcześnie.
Jeszcze nie wiedzieliśmy, że dojdzie do nas jeszcze jedna osoba, która tak samo jak Karol, jest pasjonatem, oraz wspaniałym wykonawcą zdjęć przyrodniczych. 
Mowa tu o Marcinie Kaczmarkiewiczu, właścicielu strony, na którą również serdecznie zapraszam:
Mieliśmy około godziny na wypłynięcie, więc czekaliśmy na nadbrzeżu, patrząc co jakiś czas na odległe by się wydawało dwie wyspy,  Saltee Islands. 
Lewą z nich o nazwie Litlle tylko miniemy, natomiast nasz cel znajduje się na prawo: Great Saltee...
Niestety dzień nie należał do najcieplejszych, dodatkowo nieźle wiało, lecz byliśmy przygotowani i zaopatrzeni w gorącą herbatkę, którą mieliśmy w termosie.
Obserwując naszych Przewodników, widać było, że obaj Panowie nie mogą się doczekać, aż wylądują na wyspie. Natomiast My, wciąż troszkę byliśmy niepewni, czy "upolujemy" Maskonury, gdyż próbowaliśmy je złapać na wyspie Tory oraz na, chyba najsłynniejszej wyspie Skellig Michael.
Michael Skellig - Post No.:54
Wyspa Tory - Post No.7A
Czekając na czas naszego wypłynięcia, z uwagą słuchaliśmy opowieści przygód, które przeżyli nasi Przewodnicy. Przykładowo, niejednokrotnie obaj Panowie z samego rana, stosując odpowiednie przykrycie, próbują sfotografować jakiegoś ptaka. Leżą tak godzinami, z przygotowanym aparatem, lecz czasami jest tak, że ktoś podejdzie nad brzeg i nie widząc "polujących" powie lub uczyni wszystko, czego nie zrobiłby przy świadkach.
Zdjęcie Marcina, Facebook.
 Nie ukrywam, że śmieliśmy się serdecznie a czas naszego oczekiwania minął w mgnieniu oka.
W końcu przy pirsie, pojawił się nasz skipper i mogliśmy wejść na mały stateczek, dzięki któremu mogliśmy dostać się na wyspę. Karol uprzedził nas, aby pod żadnym pozorem nie siadać na rufie i choć nie pytaliśmy o przyczynę, zaufaliśmy mu i umiejscowiliśmy się tuż zza kabiną sternika.
Fale, które uderzały w naszą łódź, rozpryskiwały się i część wody uderzała dokładnie w ludzi, którzy siedzieli na tyle naszego stateczku. Wystarczyło tylko 5 minut, a osoby te były całkowicie przemoknięte!.
Płynąc w kierunku wyspy, płynęliśmy przez przez płyciznę, dzięki czemu fale uderzające w naszą łódź, miały dość spore rozmiary i choć tego nie widać na zdjęciu poniżej, miałem chwilę niepewności czy aby nasza łupinka da radę dopłynąć do brzegu
Płynęliśmy właśnie po obszarze, który w czasie pierwszej wojny światowej był ulubionym miejscem zatopień statków przez niemieckie podwodne okręty wojenne.
W czasie drugiej wojny, pomimo neutralności Irlandii, Niemiecka Marynarka Wojenna, ustawiła pomiędzy lądem a wyspami Saltee setki min dennych, na których wyleciało w powietrze parę statków handlowych.
Z upływającym czasem, zdarzało się, że te śmiercionośne produkty wojny, zrywały się z kotwic i niesione falą, uderzały w najbliższą z wysp Saltee...
www.footsteps.com
Skipper wziął tym razem pod uwagę wielkość fal, i zmienił trasę
Po parunastu minutach, niemalże dopłynęliśmy do celu.  Niestety, żadna z wysp, nie ma żadnego wybudowanego pirsu aby ułatwić dostęp, lecz najwidoczniej nasz skipper, który nawiasem mówiąc ma wyłączność na przewóz pasażerów, jest na to przygotowany. Czeka na nas ponton, dzięki któremu dostaniemy się na brzeg.
 Ruszyliśmy na wyspę. 
Ponton jest mały, więc część pasażerów, czekała na naszej łodzi na drugi kurs.
Niestety przejście po kamieniach i glonach w czasie odpływu jest bardziej niebezpieczne niż przesiadka na ponton.
 Mieliśmy plecaki i aparaty, więc nie mieliśmy żadnego oparcia, a było na prawdę ślisko.
Dotarliśmy na wyspę i maszerujemy za naszymi Panami Przewodnikami, Karolem i Marcinem, którzy znają już Great Saltee Islands, jak własną kieszeń.
Schody ułatwiają wejście na wyspę nie tylko nam, ale również właścicielom wyspy, którzy w sezonie letnim przyjeżdżają tutaj i zamieszkują na niej.
Po pokonaniu schodków, mijamy tablicę witalną, którą zostawił pierwszy właściciel tej wyspy, Michael Neale zwanym inaczej Michael'em Pierwszym.
 Michael jako 10-cio letnie dziecko, w 1920 roku, ślubował swojej matce, że pewnego dnia to on będzie właścicielem obu wysp Saltee.
Swoją obietnicę zrealizował 23-lata później, w 1943 roku, jednak sama uroczysta koronacja odbyła się znacznie później, bo w roku 1956.
Michael Neale Pierwszy
Przechodziliśmy koło ruin dawnego domu, w którym prawdopodobnie kiedyś mieszkał Michael.
Chwilę potem mijaliśmy gąszcz palm, zupełnie do wyspy nie pasujących.
Okazało się że Książę Wysp Saltee, zainicjował wielkie sadzenie drzew na wyspie.
W latach 1945 - 1950 na Great Saltee posadzono około 34.000 drzewek. Niestety zimne wiatry, oraz morska bryza zawierająca sól spowodowała, że ze wszystkich posadzonych drzew, przyjęły się tylko własnie te palmy.
Michael Pierwszy poznał piękną kobietę, o imieniu Anne i ożenił się z nią.
Michael doczekał się pięciu synów i jednej córki. Jedno dziecko, niestety, zmarło tuż po porodzie.
Tuż za palmami, możemy zobaczyć dom, w którym żyją obecni spadkobiercy wyspy.
Ostatnią wolą Księcia Michaela Pierwszego było:
" Wszyscy ludzie, młodzi i starzy, są mile widziani, aby przyjść, zobaczyć i cieszyć się wyspą i pozostawić ją w tym samym stanie..."
Dlatego też następne pokolenia Michaela szanują wolę swojego przodka. Proszą tylko, aby w czasie ich pobytu na wyspie, nie przypływać przed godziną 11.30.
Ci natomiast, co przybyli, niech uszanują właścicieli i wrócą na ląd najpóźniej o 16.30.
Lecz z kąd wiadomo o pobycie właścicieli na wyspie? Na pewno szyper, z którym przybyliśmy poinformuje wycieczkowiczów.
Jednak są tacy, którzy przybywają na wyspę kajakami, więc właściciele w takowych dniach wywieszają flagę, która ma być dowodem obecności Książąt Saltee:
http://www.listofmicronations.com/
Korzystając z nieobecności, podeszliśmy bliżej, aby uwiecznić Rodzinny Herb, który umieszczony został na elewacji domu.
Herb wymyślił sam Michael Pierwszy, tuż przed swoją koronacją. 
Dwie Syreny trzymające wiosło i kotwice, symbolizuje morze. Na dole herbu widzimy ziemię, z rozproszonymi muszlami oraz wodorostami, które symbolizują wyspę Saltee. Nad Herbem z ptakami, widzimy koronę z inicjałami liter MiA, czyli z pierwszymi literami Michaela i Anne.
Z lewej i prawej strony, uwidocznione jest sześć klejnotów, dokładnie tyle, ile wynosiło potomstwo Neale. Pośrodku korony umieszczony został czerwony klejnot, który reprezentuje dziecko, które zmarło zaraz po porodzie.
Znaczenie rodzinnej flagi jest podobne: sześć gwiazdek symbolizuje ilość dzieci, gdzie siódma, umieszczona pośrodku, reprezentuje umarłe dziecko.
Zostawiamy posiadłość Neale'ów i ruszamy jakimś udeptanym przez miłośników ptaków, traktem.
Po pewnym czasie mijamy mur, oczywiście zbudowany z kamieni znalezionych na wyspie.
Mur, za życia Michaela Pierwszego, odgradzał miejsce, które zostało przeznaczone na lądowisko dla prywatnych samolotów, z którego korzystał również właściciel wyspy. To była druga rzecz, którą Michael po własnej koronacji zbudował na wyspie.
www.salteeislands.info
Zanim doszliśmy do pierwszych klifów znajdujących się od wschodniej strony wyspy, minęliśmy jeszcze jeden symbol Michael'a i jego własności. Był to Tron, wyrzeźbiony z kamienia, który został specjalnie dostarczony na czas koronacji Michael'a. To na tym tronie następni potomkowie byli i będą koronowali przy następnych tego typu uroczystościach...
Na Tronie został wygrawerowany napis, który przypomina słowa Michael'a:
" To Krzesło zostało wzniesione ku pamięci Matki Mojej, której gdy miałem dziesięć lat, przyrzekłem, że pewnego dnia będę właścicielem wyspy i stanę się Pierwszym Księciem z Saltee's.
Odtąd moi spadkobiercy i następcy nazywać się będą Książętami tych wysp, którzy będą siedzieć na tym krześle będąc odzianym w szaty i koronę..."
Tuż obok Tronu, stoi postawiony przez Michaela Obelisk, z własnym wizerunkiem oraz z wygrawerowanymi  z każdej strony słowami pierwszego władcy wyspy:
Z przodu widnieje napis: 
"...Pomnik ten został wzniesiony przez Księcia Michael'a jako symbol dla wszystkich dzieci w woli przypomnienia, że od ciężkiej pracy i wytrwałości, ich marzenia mogą być zrealizowane..."
Z tyłu natomiast wygrawerowany jest napis:
"Żaden człowiek nie jest wolny, kto nie stawia wolności ponad wszystko."
Z lewej strony cokołu:
"Żadne Państwo nie może uzasadnić na ingerencję Boga podanych praw tych wysp"
a z prawej strony:
"Niech moi następcy będą Strażnikami Ochrony tych Wysp, tak samo jak ojciec jest strażnikiem swych dzieci..."
Co ciekawe, obelisk został tak zbudowany, że z lotu ptaka wygląda jak Krzyż Maltański o ośmiu zakończeniach, które symbolizują poniekąd wiarę Michael'a:
- Lojalność, - Pobożność, - Szczerość, - Męstwo, - Chwałę i Cześć, - Pogardę śmierci, -Uczynność wobec ubogich oraz Szacunek dla Kościoła.
Doszliśmy w końcu do klifów. 
Uprzednio martwiliśmy się, czy w taki zimny i wietrzny dzień będziemy mieli szansę na zobaczenie Maskonurów, lecz obaj Panowie uspokoili nas, mówiąc, że znacznie gorzej jest gdy jest słonecznie, gdyż wtedy to właśnie te małe Maskonurki chowają się przed palącym słońcem w swoich norkach.
I stało się w końcu to, o czym marzyła Moja Żona: w końcu sama nie tylko zobaczyła Maskonura, ale dodatkowo zrobiła jeszcze jego zdjęcie. Powiem szczerze, że było mi bardzo ciepło na sercu, gdy widziałem tę radość na Jej twarzy, gdy ujrzała w obiektywie swojego pierwszego modela:
Oczywiście był to tylko początek sesji zdjęciowej, którą musieliśmy odłożyć na później. Ruszyliśmy za Marcinem i Karolem, którzy znając wyspę Saltee, ruszyli ku kolonii ptaków zwanych Głuptakami.
Okazało się, że kolonia ta znajduje się na końcu wyspy, więc czekało nas dość sporo marszu.
Jednakże pomimo przenikliwego wiatru, szliśmy za naszymi Przewodnikami w radosnych humorach.
Szliśmy po kwiecistym dywanie, gdzie królowały niebieskie kwiatki, zwane przez Irlandczyków "Bluebell", Niebieskie dzwonki...
Szliśmy po ziemi, po której w dawnych czasach stąpali Wikingowie, Normanowie oraz średniowieczni Mnichowie. Szliśmy po wyspie, na której kiedyś żyły małe osady rybaków i rolników, oraz po wyspie, która w latach 1500 - 1800 była wykorzystywana jako baza dla Piratów, dzięki temu, że Saltee leżała na trasie statków płynących do Brytanii z odległych zakątków świata.
Dziś to spokojny kawałek ziemi, gdzie tak na prawdę jedynymi właścicielami są ptaki...
Saltee Island przez marynarzy nazwana została "Cmentarzem Tysiąca Statków".
Tę złą sławę zawdzięcza dzięki małym skałom i skałkom, umiejscowionym przy wschodniej stronie wyspy, gdzie większość z nich jest zupełnie niewidoczna. Ile faktycznie statków tam zatonęło, na prawdę nie wiadomo, ale rejestry prowadzone od roku 1643 do 1995 mówią o 78 wrakach!!!

Nikt też nie ma pojęcia, ileż to statków zostało tylko uszkodzonych. Oto jedna z ofiar mgły:
SS Pembroke, który w płynąc w ostatniej chwili dał całą wstecz, lecz pomimo tego, siłą swojego rozpędu statek ten wszedł na Great Saltee Island:
National Library of Ireland
National Library of Ireland
Musieliśmy przyspieszyć, gdyż nasi Przewodnicy znaleźli się daleko od nas.
My troszkę się ociągaliśmy. Chyba sami rozumiecie, dlaczego...
W końcu dotarliśmy praktycznie na sam koniec wyspy, przed nami został do pokonania najwyższy punkt wyspy, lecz już z tej odległości po naszej lewej stronie, widzieliśmy kolonię Nurzyków.
A przed nami, praktycznie na wyciągnięcie ręki, pojawiła się kolonia Głuptaków.
Według obliczeń ornitologów, na tym małym kawałku skały mieści się około 2.000 par przedstawicieli tego gatunku. Muszę stwierdzić, że choć widzieliśmy większą kolonię na Michael Skellig, to jednak nigdy nie byliśmy tak blisko.
Zobaczcie sami jaki hałas oraz jaki ruch w powietrzu, dzięki tym ptakom...
Nieopodal, nieco na uboczu, Moja Żona uchwyciła Kormorana, który jakby przestraszony wraz z dwoma Alkami, obserwował wydarzenia na niewielkiej skale. 
Nasi towarzysze, Karol i Marcin, gdzieś nam zniknęli, lecz najwyraźniej Mojej Drugiej połówce nie przeszkadzało to. Patrzyłem na nią i widziałem, że była w swoim żywiole. Nawet, zbliżyła się do kolonii, moim zdaniem, zbyt blisko, lecz Głuptakom to nie przeszkadzało...
Dorotka uchwyciła w obiektywie, życie Głuptaków na co dzień. 
Sami zobaczcie, efekty:
Było to nasze nowe doświadczenie: obserwacja innego gatunku, jak buduje swoje gniazda, współpracując ze sobą a nawet pozwalając sobie na odrobinę czułości...
Moja Żonka, nawet uwieczniła moment złożenia jajka...
...inne wciąż pracowały nad budową komfortowego swojego M...
Czasami, między ptakami wybuchała dość mocna kłótnia, gdy ktoś zbyt cwany, próbował ukraść materiał budulcowy, innej parze...
 Piękne ptaki, piękne zdjęcia Kochanie...
W końcu musiałem przerwać Żonie fotografowanie. Trzeba było w końcu odnaleźć naszych przewodników, którzy jak się po chwili okazało, znajdowali się nieopodal nas...
Nie przeszkadzaliśmy naszym fantastycznym znajomym w uwiecznianiu natury i zadecydowaliśmy, że sami wrócimy do miejsca, które wskazali nam wcześniej Panowie.
Ruszyliśmy więc w powrotną drogę, aby uwiecznić Maskonury.
Znów przedzieraliśmy się przez dywan kwiatów. Lecz tym razem z małą różnicą: zaświeciło słońce.
Niestety, promienie słoneczne były jeszcze zbyt słabe, aby nas ogrzać lub zmniejszyć odczucie zimnego wiatru, ale zrobiło się nam na pewno znacznie przyjemniej...
Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że zgubiliśmy, a raczej nie mogliśmy trafić do zatoczki, w której uprzednio fotografowaliśmy Maskonury. Choć zajrzeliśmy po kolei do każdej z nich, nie mogliśmy na nią trafić, na co ja sam byłem na siebie zły, gdyż pierwszy raz mi się zdarzyło, że straciłem orientację.
Przy okazji, zobaczyliśmy w jednej z zatoczek małą jaskinię, w której ukrywali się wcześniej w 1798 roku, dwóch przywódców Rebelii: John Henry Colcough i Bagenal Harvey.
Wkrótce potem zostali zdradzeni, a miejsce schronienia ukrywających się, zdradziło....mydło!
Obaj przywódcy prali w jaskini swoje ubrania, a spienione mydło wydostało się wraz z wodą na zewnątrz, zdradzając miejsce ukrycia.
Stąpając między zatoczkami, musieliśmy bardzo uważać pod nogi. 
Otóż sama wyspa, usiana jest dziurami jak ser szwajcarski.
To dzięki królikom, o wielkiej populacji a które nie mają tutaj żadnego naturalnego wroga.
W końcu znaleźliśmy zatoczkę w której przebywają Maskonury.
Usiedliśmy na trawie i czekaliśmy. Ten sposób podpowiedzieli nam nasi towarzysze - pasjonaci, tłumacząc, że bezruch jest najlepszą opcją na te małe kolorowe ptaszki. Usiądźcie, powiedzieli, a One same będą podlatywać. Tak też się stało.
Oto wybrane zdjęcia, które zrobiła Moja Żonka:
Nieopodal Alki, zdaje się były w trakcie jakiegoś własnego tańca...
Tuż obok dwa samce Maskonury, toczyły ze sobą walkę o serce wybranki, która ze spokojem obserwowała kawalerów oczekując na wynik starcia...
Przyznacie, że żonka ma oko, prawda?
Jak by nie było, na pewno na wyspie Saltee Island, wśród ptactwa krążyła miłość...
Nawet nie zauważyliśmy, jak wrócił Karol. Gdy my zapatrzeni byliśmy w Maskonury, Karol zrobił nam zdjęcie. Sami zobaczcie jak było zimno....
Maskonury przylatywały i odlatywały. czasami straszyły je Mewy. A my wciąż, pomimo skostniałych z zimna rąk, trzymaliśmy aparaty i "strzelaliśmy" fotki.
Na zdjęciu poniżej, udało się "złapać" aż 11 sztuk...
...a czasami tylko trzy. 
W końcu i My ujrzeliśmy Karola...
...który ponownie nas uwiecznił...
Jeszcze kilka fotek Maskonurów....
W końcu ruszyliśmy w kierunku Karola.
Chwilę potem doszedł do nas Marcin i już we czwórkę obserwowaliśmy Maskonurki.
Potem w ramach małej rywalizacji, próbowaliśmy ustrzelić Maskonury w locie. Zadanie, zdawałoby się łatwe, ale po prawdzie na 100 zdjęć, mogę pochwalić się tylko dwoma.
Niestety czas nam się powoli kończył. Z wielką niechęcią musieliśmy się pakować i odpowiednio wcześniej ruszyć, aby zdążyć na umówioną godzinę ze Skipperem.
Zdążyliśmy na czas. Po odpływie nie było już śladu, więc tym razem wejście na ponton będzie znacznie łatwiejsze...
Co ciekawe, mieliśmy na brzegu nieoczekiwanych gości: przypłynęły do nas foki, które były strasznie ciekawe co my tutaj robimy.
Przywitaliśmy się ze Skipperem i ruszyliśmy w kierunku stałego lądu.
A korzystając z okazji, chcielibyśmy gorąco podziękować za świetną przygodę i niesamowicie fantastyczne towarzystwo Marcinowi....
Marcin na zdjęciu od lewej
...oraz Karolowi, inicjatorowi naszej wycieczki, świetnego kompana i Przewodnika.

Panowie: Dziękujemy!!!!
***********************************************
Koordynaty GPS na parking
 52°10'20.27"N   6°35'24.10"W

Post No.125: Na Dark Hedges tłoczno...

$
0
0
Kilka lat temu, przeglądając zdjęcia w internecie z "Dark Hedges", bezskutecznie próbowałem namierzyć tę magiczną alejkę, szukając jakichkolwiek  koordynatów GPS, lub też wskazówek dojazdu, aby samemu móc zobaczyć te miejsce.
Niestety ilość informacji była tak uboga, że tylko małemu szczęściu zawdzięczaliśmy fakt, że odnaleźliśmy "Bukową Alejkę".
Wraz z upływem czasu zauważyliśmy, że "Dark Hedges" staje się wśród turystów coraz sławniejsze, a przez to coraz liczniej odwiedzane. 
Stało się tak nie tylko za sprawą zdjęć w internecie, lecz również dzięki filmowi "Gra o Tron", który przez krótki moment, ukazał piękno tego miejsca, jak również dzięki serialowi, "Dark Hedges" zyskał swoją nową nazwę: "Droga Królów"!
Kadr z filmu "Gra o Tron"
To wystarczyło, aby alejkę zaczęło odwiedzać tysiące ludzi rocznie. 
Nawet w Google Map i Google Earth wystarczy teraz wpisać nazwę miejsca i obie mapy od razu wskazują położenie "Dark Hedges", choć kilka lat temu było to jeszcze niemożliwe.
Przypomnę tylko, że drzewa zasadził w XVIII wieku właściciel okolicznych ziem, William Stuard, który chciał zaimponować swoim gościom, którzy zbliżali się do wejścia do jego rezydencji, ale chyba nawet sam William nie mógł przypuszczać, że prawie trzysta lat później, jego zasadzone drzewa staną się jedną z głównych atrakcji Irlandii Północnej, do której przyjeżdżają teraz turyści z całego świata.
Co takiego sprawia, że "Dark Hedges" przyciąga turystów?
Otóż na odcinku niemal 600-set metrów, po dwóch stronach drogi przez ostatnie trzysta lat, rosły sobie ponad 94-ry drzewa. Bez żadnej ingerencji człowieka, wraz z upływającym czasem konary tych drzew zaczęły przeplatać się ze sobą, tworząc nad jezdnią niesamowity tunel. 
Choć byliśmy już na "Dark Heges" parokrotnie, nigdy nie byliśmy tutaj w sezonie letnim, więc gdy tylko nadarzyła nam się okazja, odwiedziliśmy "Drogę Królów" w maju, gdy na konarach drzew od dawna ukazały się liście...
Pierwsza nasza próba zrobienia jakiegoś zdjęcia przypadła na godzinę 16, lecz gdy zobaczyliśmy ten tłum ludzi, chodzących traktem "Dark Hedges", daliśmy sobie spokój. Czary goryczy dolał fakt, że na alejce pojawił się wielki autobus, z którego wręcz "wylali" się turyści, więc czym prędzej oddaliliśmy się w kierunku wybrzeża Irlandii Północnej.
Jeszcze tego samego wieczoru, pojawiliśmy się w tym samym miejscu, lecz tym razem była godzina 21.oo. 
Dzień jeszcze się nie skończył, i chyba najlepiej wiedzieli o tym tutejsi miejscowi, którzy zabrali się za sianokosy chcąc zdążyć przed nocą, a wykorzystując fakt, że na "Dark Hedges" o tej porze jest znacznie mniej turystów.
Ci co akurat byli, swą obecnością utrudniali pracę przyzwyczajonym, już zdaje się, okolicznym farmerom...
Praca trwała w najlepsze. 
Czas gonił farmerów, którzy spieszyli się przed nadchodzącymi opadami deszczu. 
My obserwując to wszystko, staliśmy na uboczu i czekaliśmy na "dobre zdjęcie". 
Ale przede wszystkim podziwialiśmy w dniu dzisiejszym tę wyjątkową cierpliwość tutejszych mieszkańców...
Czekaliśmy i czekaliśmy... 
Tak minęła nam godzina. Niestety wyglądało na to, że jednak nie dane nam dziś było uwiecznić magię "Dark Hedges". Już nawet nie przeszkadzali nam sami farmerzy, którzy pojawiali się i znikali w regularnych ostępach czasu, co sami turyści, którzy przyjeżdżając na Bukową Alejkę, wykonywali wszelkiego typu skoki, pajacyki, spacery tylko po to, aby uwiecznić się na zdjęciach z tego miejsca. 
Rozumieliśmy to doskonale i nawet w pewnym sensie było to zabawne, widząc jakie "figurki" można zrobić pozując przed aparatem, lecz przecież też chcieliśmy coś zrobić dla siebie....
Lecz po ponad godzinnym oczekiwaniu i widząc, że światło jest coraz słabsze, gdyż było już po 22.00, zrezygnowaliśmy i udaliśmy się do naszego lokum.
Miałem cichą nadzieję, że być może uda nam się sfotografować ducha, o którym mówią tutejsze Legendy o "Dark Hedges". Otóż podobno właśnie wieczorami, od czasu do czasu, pojawia się na alejce zwiewna postać kobiety, dawnej pokojówki która zmarła kiedyś w niejasnych okolicznościach w domu Stuarda. 
W listopadzie zeszłego roku, jednemu z okolicznych fotografów podobno udało się "złapać "Grey Lady" na swoim zdjęciu, o czym informowały wszystkie portale informacyjne w Irlandii.
www.mirror.co.uk
Czy zdjęcie jest fikcją, czy też nie, oceńcie sami.
W internecie pojawiło również się ciekawe porównanie, jak długo rosły drzewa w stosunku do historii ludzkości. Oto One:
www.pccght.org
My powróciliśmy z rana na "Dark Hedges" licząc, że tym razem będziemy sami.
Choć była godzina ósma rano, na alejce przebywały już pewne osoby, lecz stosunkowo krótko czekaliśmy na naszą kolej. 
Gdy w końcu zostaliśmy sami, można było unieść obiektyw i naciskać spust:
Podczas, gdy Moja Żona była w swoim żywiole, ja rozglądałem się dookoła szukając zmian. 
W pewnym momencie zauważyłem małą tabliczkę, która informowała o tym, że "Aleja Królów" została objęta ochroną pod rządowym projektem Nothern Ireland Planning Services, w celu utrzymania dziedzictwa, jakim są te 300 letnie buki.
Jednocześnie na tabliczce widniał napis, który prosił wszystkich zwiedzających, aby w czasie silnych wiatrów, nie przebywać na "Alejce Bukowej". 
Świadczy, to chyba o ryzyku powalenia się buków na jezdnię.
W końcu zaświeciło słońce. Niestety w tym roku dla mieszkańców wyspy jak na razie to ewenement.
Słońca jak na lekarstwo, za do deszczu sporo. Chcieliśmy wykorzystać sytuację i szybciutko przejechaliśmy 500 metrów na drugą stronę alei.
Pierwsza fotka "strzelona" od razu, po wyjściu z samochodu...
...i niestety to było na tyle w dniu dzisiejszym. W tle pojawili się już następni turyści....
Ciekawostką dla mnie jest to, że działania Rządu Irlandii Północnej w celu zapewnienia ochrony "Dark Hedges" wydają się lekko spóźnione. Miejsce te od lat kilkunastu przyciąga rzesze turystów, natomiast pierwsze pieniądze Rząd wydał w roku w 2012, aby zamówić i ustawić znaki informatyczne przy lokalnych drogach, które mają ułatwić odnalezienie przez turystów tego sławnego miejsca.
Fakt, widzieliśmy ich kilka, lecz nie sądzę, że ułatwiło nam to dotarcie na miejsce.
Ponadto narasta konflikt pomiędzy przedstawicielami hrabstwa Antrim a okolicznymi farmerami, którym przez turystów, coraz ciężej wykonywać swoje prace polowe.
No cóż. Prędzej czy później problem muszą rozwiązać, gdyż turystów na pewno będzie przybywać. 
Post No.31
"Dark Hedges"jest to takie miejsce, że wystarczy kilka sekund różnicy pomiędzy zdjęciami, aby te same miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Dlatego warto odwiedzić te miejsce!

Koordynaty GPS:
55°07'58.47"N    6°22'41.74"W













Post No.126: Z Cyklu: Krótkie opowieści: Opuszczona wyspa.

$
0
0
Jak się okazuje, jest jeszcze wiele do zobaczenia w Irlandii. 
Trzeba tylko czasami poszukać, a jeszcze bardziej chcieć.
Najlepszym tego dowodem jest film, który zamieszczę poniżej, a który przesłał mi Maciej.
Maciej poszukał, zorganizował wyprawę i zobaczył co chciał zobaczyć: opuszczoną wyspę, na którą nie przyjeżdżają tłumy turystów, ani nie ma żadnych zorganizowanych wycieczek.
Wyspa istnieje na prawdę a film Macieja, jest tego najlepszym dowodem. 
Sami zobaczcie:
Autor: Max DIY
Jak przyrzekłem Maciejowi, koordynatów GPS wyspy nie podaję z uwagi na to, że obaj uważamy,  że może za lat pięćdziesiąt wyspa ta będzie dla turystów prawdziwym rarytasem.
Macieju, dziękujemy za film i gratulujemy pomysłu, jak i samej wycieczki....
Pozdrawiamy

Post No.127: Magiczne klify i plaża Whiterock.

$
0
0
Magiczną plażę i klify Whiterock pierwszy raz zauważyliśmy dwa lata temu, gdy zwiedzaliśmy nawiedzony zamek - Dunluce Castle w Irlandii Północnej.  
Więcej o nawiedzonym zamku możecie przeczytać w poście nr.40 - tutaj - Zapraszam!
To własnie tamtego dnia, wyglądając z dziedzińcowego okna ruin zamku i patrząc na zachodnią stronę linii brzegowej, zauważyliśmy przepiękny widok, który nas nie tylko urzekł, lecz również oczarował:
Właśnie wtedy obiecaliśmy sobie, że któregoś dnia odwiedzimy pobliską plażę, przy której znajdują się białe klify, a które miejscowi od dawien dawna nazywają Whiterock. Niestety, musiały minąć aż dwa lata, zanim ponownie pojawiliśmy się w północnych regionach Zielonej Wyspy.
 W czasie naszej nowej podróży, zanim dotarliśmy na samą plażę, zatrzymaliśmy się na parkingu widokowym, który znajduje się tuż za Zamkiem Dunucle.
Google Map
Wyszliśmy z samochodu na dość silny i nieprzyjemnie zimny wiatr, który nie zapowiadał nadejścia lata w Irlandii, pomimo tego, że mieliśmy już początek czerwca. Choć było nieprzyjemnie, szybko zapomnieliśmy o niedogodnościach dzięki widokowi, który mieliśmy przed sobą:
Atlantyckie fale z głośnym szumem rozbijały się o skały, których kolor kontrastował z kolorem Oceanu.
Gdyby tylko choć na chwilkę wyjrzało zza chmur słoneczko... Lecz niestety, nie chciało...
Przesuwając się na prawy róg parkingu, niemalże na sam jego skraj, możemy podziwiać skalną formę, która do złudzenia przypomina profil mężczyzny.
Miejscowi wiele lat temu nazwali ów profil "Nosem Napoleona", gdyż nos ten wyglądał zupełnie inaczej i faktycznie nieco go przypominał.
 Niestety w wyniku działania czasu, wiatru, deszczu oraz morskiej bryzy działającej na wapienne skały, kształt nosa uległ zmianie.
Poniżej przedstawiam dwa zdjęcia, w tym jedno archiwalne, dzięki którym sami możecie zobaczyć różnicę:
Czas ruszyć na plażę, która znajduje się niecałe dwa kilometry dalej, jadąc w kierunku zachodnim.
Widząc brązową tabliczkę informacyjną, zjeżdżamy z drogi A2 skręcając w prawo. Jadąc wąską drogą, opadającą stromo w dół, powoli pokonujemy parę zakrętów, szukając dla siebie miejsca parkingowego. Pomimo obaw nie mamy z tym większych problemów, gdyż plaża Whiterock udostępnia ich aż pięć i wszystkie są za darmo.
Google Map
 Whiterock posiada świetną infrastrukturę dla plażowiczów: przebieralnie oraz prysznice w specjalnie zbudowanych do tego celu budynkach gospodarczych. Latem, w czasie słonecznych dni, przyjeżdża tutaj mnóstwo ludzi, gdyż plaża co roku otrzymuje status Niebieskiej Flagi, czyli najczystszego, wolnego od jakichkolwiek zanieczyszczeń, kąpieliska.
Zauważyliśmy również specjalne pomieszczenie obserwacyjne dla ratowników, będące jednocześnie punktem informacyjnym i opatrunkowym...
My natomiast, ruszyliśmy zbudowanym z desek traktem ku miejscu, gdzie fale Oceanu Atlantyckiego kończyły swój bieg...
Na plaży, siedząc na Quadzie, ratowniczka bacznie obserwowała kąpiących się w Oceanie....
To jedna z rzeczy, która w Irlandii wciąż mnie zadziwia: pomimo przenikliwego, zimnego wiatru chętnych na kąpiel nie brakowało. W jesiennych kurtkach po plaży spacerowało sporo osób a wokół nas pełno latorośli harcowało sobie w najlepsze, w zimnej przecież, wodzie.
Szczerze mówiąc, my nawet nie pomyśleliśmy o zamoczeniu nóg a tu proszę, hartowanie ciała od najmłodszych lat.
Chcieliśmy Wam pokazać kąpiące się dzieci, które z wielką radością pluskały się tuż przy brzegu, lecz fotografowanie pociech w Irlandii jest zakazane.
Ruszyliśmy na prawo. Szliśmy aż do miejsca, w którym kończył się piasek a zaczynała jakaś betonowa przeszkoda. Nie byliśmy do końca pewni, czy możemy ją pokonać, lecz nikt za nami nie wołał, napisów ostrzegających przed niebezpieczeństwem również nie było, więc parliśmy naprzód.
Gdy pokonaliśmy tę małą blokadę, naszym oczom ukazała się maluteńka zatoczka:

Gdy weszliśmy na "kamykowy dywan" i przeszliśmy parę kroków, ujrzeliśmy panoramę klifów Whiterock...
Po pokonaniu dalszych paru metrów, znaleźliśmy się w miejscu, na którym niczym stalagmity, z piasku rosły w górę wapienne skały, które swą wysokością znacznie nas przewyższały.
Szliśmy tak wzdłuż tej plaży na której, zdaje się, byliśmy dzisiaj zupełnie sami.
Moja Żonka "szalała" pomiędzy białymi wapiennymi skałami, a ja co rusz patrzyłem na morze, gdyż był to czas przypływu.
Obserwując co jakiś czas fale, szukałem ewentualnych dróg ucieczki, gdyby nas nagle odcięło od suchego lądu.
Nasza ciekawość pcha nasze nogi do przodu, nie możemy "nasycić" swoich oczu....
Daleko przed nami, widzieliśmy ruiny "Nawiedzonego Zamku Dunluce".
Tuż obok, po prawej stronie, możemy dostrzec Parking widokowy, lub raczej samochody na nim stojące, na którym przebywaliśmy pół godziny wcześniej...
Niestety jaskinie, które widzieliśmy w oddali, z powodu przypływu, nie były dzisiaj dla nas dostępne.
Trochę szkoda, gdyż prawdopodobnie ominęły nas takie oto widoki, które uwiecznił Robert French na początku XX wieku...
Robert French. National Library of Ireland
Robert French. National Library of Ireland
Lecz nie narzekaliśmy, a nawet więcej, również znaleźliśmy jaskinie, choć może nie tak okazałe jak te, które uwiecznił Robert French.
Oczywiście byłem ciekaw, jak głęboka jest taka jaskinia, więc schyliłem się i zajrzałem do środka...
...a chwilę potem sprawdziłem sam osobiście.
W wewnątrz było strasznie dziwnie: w środku potęgował się szum fal rozbijających się o brzeg, których odległość od tego miejsca była dość znaczna.
Stwierdziłem, że za mój styl czołgania, medalu w wojsku bym nie dostał...:-)
Takich jaskiń w okolicy jest znacznie, znacznie więcej...
Wciąż maszerowaliśmy w kierunku ruin Dunluce Castle i z coraz większym smutkiem patrzyliśmy na coś, co jest dla nas dzisiaj niestety nieosiągalne. Szkoda...
Doszliśmy do miejsca nazwanego przez miejscowych Little Wishes Arch.
Ten wspaniały, wapienny łuk wyłonił się nam dość niespodziewanie i byliśmy w lekkim szoku, gdy go ujrzeliśmy...
Prawdziwą wielkość wapiennego łuku udało nam się ukazać dzięki turyście, który niespodziewanie pojawił się nam na szczycie klifu.
Oczywiście stanęliśmy pod łukiem, ale życzeń, które wypowiedzieliśmy zdradzić Wam nie możemy...   :-)
Niestety dalsze nasze zwiedzanie uniemożliwiły fale, choć byliśmy już tak blisko... Jednakże to co nie udało się nam, może uda się komuś z Was, tak samo jak udawało się to wcześniej innym...
 
www.ulsterquid.com
Klify Whiterock są na prawdę przepięknym dziełem natury, które powstały aż 65 milionów lat temu. Właśnie wtedy, w tymże miejscu istniało ciepłe i dość płytkie morze, w którym żyły organizmy zwane coccolitths. Szkielety tych jednokomórkowców z biegiem czasu nagromadziły się i pokryły dno morza. Następnie skompresowały się do postaci kredy, którą możemy w dniu dzisiejszym oglądać jako wapienne skały... Oczywiście cały ten proces trwał miliony lat.
Skały te, wiekami rzeźbione przez wiatr, deszcz oraz Ocean uformowały dziś kształty, które dzisiaj zwiedzamy. Dodatkowo klify te bogate są w różnego rodzaju skamieniałości, które zauważamy gołym okiem: belemity oraz krzemienie...
Niektóre z nich, można bardzo łatwo wyjąć...
Obserwując postępujący przypływ, podjęliśmy decyzję o powrocie.
I tak w końcu doszliśmy do miejsca, z którego rozpoczęliśmy naszą dzisiejszą przygodę.
Oto zrzuty z filmu , który umieścił na You Tube Shaun Costello, przedstawiający klify Whiterock z lotu ptaka:
A oto sam filmik...
Najlepsza sekwencja w filmie zaczyna się od 2:23 minuty.
Autor: Shaoun Costello
Tytuł: White Rock Beach Portrush...
Koordynaty GPS:
55°12'20.6"N    06°36'44.8"W

Post No.128: Cudna przełęcz, ze straszną historią - Doolough Pass

$
0
0
Czasami w naszych podróżach wyłączamy naszego GPS i jedziemy bez niego, obierając jeden z kierunków stron świata.
Tak samo zrobiliśmy w dniu, gdy wracaliśmy z Najważniejszej Góry Irlandii - Croagh Patrick. 
Normalnie włączyłbym namiary na dom, aby najkrótszą drogą udać się do Dublina, lecz tym razem postanowiliśmy zrobić mały objazd i tym samym zaczęliśmy podążać w nieznane, drogą R335.
Niestety, dzień okazał się jednym z tych deszczowych: nad nami wisiały ciężkie chmury, które dotykały zboczy pagórków, przez które prowadziła nasza trasa.
W czasie jazdy wydawało się nam, że na drodze byliśmy zupełnie sami: nikt nas nie mijał, nikt nas nie wyprzedzał, tak jak byśmy zostali na świecie zupełnie sami...
Okolica powoli zmieniała się: pagórki zaczęły tak jakby rosnąć a my mieliśmy wrażenie, że zrobiło się jakby tak bardziej baśniowo lub magicznie...
Jedyną oznaką życia w okolicy była owieczka, która chyba tak samo jak My, była lekko zdziwiona spotkaniem kogoś w tak bezludnych dzisiaj okolicach...
Choć zaczynał "zacinać" coraz silniejszy deszcz, zauważyliśmy w oddali miejsce, do którego nieuchronnie się zbliżaliśmy.
Wyglądało to na jakąś przełęcz, gdzie prawdziwą wysokość gór, zakrywały niskie chmury. 
Po pokonaniu następnego małego pagórka, naszym oczom ukazała się cudowna panorama, która tak nas zaskoczyła, że aż zatrzymaliśmy się, aby w ciszy nasycić swoje oczy. Ten surowy krajobraz, z jedynym śladem cywilizacji w postaci asfaltowej drogi, wijącej się niczym wąż wzdłuż brzegu jeziora, był dla nas widokiem przecudnym i tajemniczym zarazem.
Przy pomniku, który został zbudowany z ociosanego kamienia, ujrzeliśmy młodą owieczkę, która próbowała ukryć się przed zimnym, zacinającym irlandzkim deszczem.
Właściwie to dzięki niej, dowiedzieliśmy się gdzie jesteśmy: tablica postawiona w tym miejscu w roku 1896, ukazała nam nazwę przełęczy: to Dhulough Pass. 
Niestety nazwa przełęczy została z biegiem czasu niejednokrotnie zniekształcona: upływ czasu zrobił swoje, a turyści, którzy odwiedzili te miejsce, świadomie lub też nie, popełniali błędy przy przy pisaniu oryginalnej nazwy miejsca. Najczęstszą, która w tej chwili występuje, to Doolough Pas, od nazwy jeziora, który znajduje się przy przełęczy.
Na mapce Google wygląda te miejsce tak:
Przy okazji udało nam się poznać smutną historię tego miejsca, która rozpoczęła się dokładnie w Piątek, 30 marca 1849 roku, w czasie trwania Wielkiego Głodu w Irlandii. 
To własnie tego dnia, do małej mieściny Louisburgh powinno zgłosić się dwóch komisarzy, którzy jednocześnie byli inspektorami odpowiedzialnymi za przyznawanie ubogim dodatków w postaci żywności i ubrań. Tłum najbiedniejszych, który zebrał się na dziedzińcu Louisburgha, nigdy nie doczekał się na inspekcję. Otrzymali za to wiadomość, że komisarze przyjmą wszystkich dnia następnego o godzinie 7.00 rano w odległym o 21 kilometrów Delphi Logde. 
Ruszył więc tłum ubogich i niedożywionych mieszkańców hrabstwa Mayo, w marcowy wieczór ku odległemu Delphi Lodge, dokładnie tą samą trasą, którą my przemierzaliśmy teraz...
Trzeba to tylko sobie wyobrazić: w marcową noc, gdzie hulał zimny wiatr wiejący wzdłuż przełęczy, szło chwiejnym krokiem wielu ubogich, niedożywionych i niedostatecznie ciepło ubranych ludzi. Na dodatek zaczął padać grad i śnieg...
Grupa ludzi dotarła do Delphi Lodge dnia następnego, lecz tam Komisarze odmówili inspekcji, gdyż pochód ubogich dotarł w czasie ich pory obiadowej. Najubożsi więc zostali odesłani do swych domów z kwitkiem. Dopiero później, ci co przemierzali Doolough Pass, odnaleźli na drodze i w jej pobliżu setki ciał, w tym kobiet i ich dzieci, którzy nie przetrzymali tak długiej i wyczerpującej podróży.
Library of Ireland. Robert French.
Bezzasadność tego marszu, jak również brak litości Komisarzy, wywołało takie oburzenie na Zielonej Wyspie, że historia ta lotem błyskawicy obiegła całą Irlandię, a liczbę zmarłych osób w podawanych z ust do ust przekazach, sięgnęła 600 osób...
Historia ta dotarła nawet za Ocean i poruszyła w Ameryce Północnej plemię Choctaw, którzy zebrali i przekazali pokaźną sumę 710$ dla mieszkańców hrabstwa Mayo. 
Plemię Choctaw. Wikipedia
Śledztwo, które nakazały władze hrabstwa, ujawniło faktyczną liczbę zmarłych: siedem osób plus dziewięć zaginionych, których ciał nigdy nie odnaleziono.
Library of Ireland. Robert French.
Oczywiście z braku zaufania dla władz, nikt nie uwierzył w wyniki śledztwa.
Ofiarom "Marszu Głodu", jak nazwano te wydarzenia, ufundowano i postawiono tuż przy drodze mały, skromny, ociosany w kamieniu Krzyż...
Dojechaliśmy teraz do mniej więcej połowy jeziora i zauważyliśmy, że poziom widoczności  znacznie się poprawił, choć wciąż mżyło....
Rozglądaliśmy się ciekawie, jadąc powoli wciąż przed siebie. 
Przed nami wyłaniały się jakieś drzewa, co po przejechaniu kilkunastu kilometrów jałowej i surowej ziemi, wydawało się nam jakąś miłą odmianą...
Po kilku następnych kilometrach, dotarliśmy już do pierwszych ludzkich zabudowań: pojawiło się więcej drzew a jezioro Doo Lough zamieniło się w sporą rzeczkę. 
Znaleźliśmy się w Delphi Lodge...
Podążając ku końcowi drogi R335, mijaliśmy po drodze malutkie jeziorko, na którym nawet w tak paskudny dzień znaleźli się chętni na połów ryb...
Droga kończy się w momencie przekroczenia mostu i wjechania na drogę N59, która jest  jednocześnie umowną granicą Hrabstwa Mayo z Hrabstwem Galway.
Warto się tutaj zatrzymać choć na chwilę: widok jest również przepiękny...
Pamiętający o swej historii Irlandczycy, od 1988 roku, co rok organizują "Marsz Głodu", która prowadzi tą samą drogą, na której w 1849 roku zginęło tyle osób. 
Miejscowi  pamiętają  również o pomocy, którą otrzymali od plemienia Choctaw i w ramach rewanżu, zbierają fundusze i datki dla osób, które w dzisiejszych czasach, potrzebują finansowego wsparcia. Zebrane w ten sposób środki, otrzymują potrzebujący w Afryce...
Famine Walk - 2014
Famine Walk - 2012
A jak wygląda Doolough Pass w słońcu?
Pozwoliłem sobie wykonać zrzut ekranu z Google Map. To powinno Was przekonać, że jeśli będziecie w pobliżu, warto przejechać drogą R335...
Google Map
A oto filmik przedstawiający Doolough Pass...
Autor: Chicagoriderhawk
Tytuł: Count Mayo Ireland - Doolough Pass by the Famine Walk Memorial
Koordynator GPS:
53°39'13.6"N   09°45'39.4"W


Post No.115 - Charlie Chaplin na Zielonej Wyspie

$
0
0
Jest takie miejsce w Irlandii, gdzie co roku mieszkańcy małej miejscowości, upamiętniają chwile gdy ich gościem był najsławniejszy komik XX wieku, Charlie Chaplin. 
To miasteczko Waterville, położone na zachodnim krańcu półwyspu Kerry.
Charlie urodził się w Londynie, 16 kwietnia 1889 roku. 
Jako dziecko często chorował, więc jego matka często przy nim przebywała opisując to, co się dzieje za oknem w postaci scenek wymyślonych przed siebie. Choć mama Chaplina występowała jako piosenkarka, również poupadała na zdrowiu. Charlie już w wieku 5 lat, musiał zastąpić mamę na scenie, gdy ta zaniemogła.
************************************************************
Wjeżdżamy do miasteczka Waterville. 
Podążaliśmy w tym dniu na wyspę Valentia, więc miasteczko te miało być tym następnym, przez nas tylko mijanym. Nieoczekiwanie dla nas samych, po lewej stronie zauważyliśmy pomnik, który swym wyglądem przypominał kogoś znajomego...
Po prawej zaś, podobna sylwetka wraz z wielkim szyldem nad drzwiami....
Podjęliśmy natychmiastową decyzję: przystajemy. 
Zawróciłem więc auto i zatrzymaliśmy się na miasteczkowym parkingu, umiejscowionym tuż nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego. 
Dało się zauważyć, że te sympatyczne, lecz senne miasteczko nawet we wrześniu przeżywa napływ turystów. 
Co chwila na parking podjeżdżały autokary, z którego wysiadali z aparatami w rękach wycieczkowicze z różnych stron świata...
Ruszyliśmy więc w tym samym kierunku, do którego wszyscy przyjeżdżający turyści zmierzali...
************************************************************
Talent młodego Charliego rozkwitał: jako mały chłopiec wziął udział w filmie, występując jako gazeciarz w "Sherlocku Holmesie". 
Następnie w roku 1912, przybył wraz z krupą Karno do Ameryki Północnej,  gdzie został niemal natychmiast zauważony, przez producenta filmowego Keystone Film Company...
Charlie Chaplin - Wikipedia.
 Jak powstał przesympatyczny Włóczęga z małym wąsikiem, z manierami Dżentelmena, noszący ciasny żakiecik, przyduże spodnie, rozchodzone buty, trzymający bambusową laseczkę? 
Całkiem przypadkiem.
Reżyser Keystone Company, Mack Sennet znany był z tego, że jego filmy nie miały napisanych wcześniej scenariuszy. W pewnym momencie utknął w czasie kręcenia sceny i kazał młodemu Charliemu coś wymyślić. 
Ten pobiegł do przebieralni i powybierał najgorsze z możliwych ubrań i tak stworzył postać Trampa, który rozśmiesza do dnia dzisiejszego....
************************************************************
Ruszyliśmy wprost do budynku, którego elewację zdobiły sylwetki najsłynniejszego komika na świecie. 
To małe muzeum oraz centrum informatyczne festiwalu, który odbywa się co roku w Waterville. 
Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, więc żeby nie popełnić żadnej gafy, zanim weszliśmy do środka, musieliśmy sprawdzić przez szybę, jak jacyś szpiedzy, co zastaniemy w środku.
 Wystawa nas zachęciła i dziarsko przestąpiliśmy przez próg drzwi...
Pomieszczenie okazało się niespodziewanie małe. W środku starszy Pan oczekiwał na turystów, z chęcią opowiadając o Charliem Chaplinie. My rozglądaliśmy się ciekawie, gdyż jakby nie było, jest to nasze pierwsze, choć nie bezpośrednie spotkanie z ikoną światowej kinematografii.
Choć na pierwszy rzut oka, niewiele jest do zobaczenia, to tylko złudzenie. 
Trzeba bardziej dokładnie się przyglądać, gdyż pomieszczenie te bardziej przypomina dawną przebieralnię... Bałagan jest tak troszkę uporządkowany...:-)

************************************************************
Niezdarnego Trampa pokochały miliony ludzi na świecie. 
Z wielkim oczekiwaniem czekano na nowe filmy Chaplina, w którym w sposób wręcz czarodziejski, pokazywał swoje przygody na niemym ekranie. 
Każdy z nich rozśmieszał, bawił a nawet poruszał serca. 
Tak było, gdy na ekranie pojawił się film o tytule"Kid" - "Brzdąc".
Oto jeden z najzabawniejszych dla mnie fragmentów:
Charlie Chaplin boksuje... :-)
Charlie był jednym z ostatnich aktorów, którzy zdecydowali się na tworzenie filmów z dźwiękiem, który jak uważał zniszczy kinematografię.
Gdy reżyserzy z całego świata kręcili już filmy dźwiękowe, Charlie nakręcił niemy, pod tytułem:"Światła Wielkiego Miasta", który odniósł ogromny sukces!!!
Jak bardzo popularny był Charlie w tamtym okresie, niech posłuży jako dowód te oto zdjęcie, które wykonano w Nowym Yorku. Na wieść, że pojawi się tam ten sławny aktor, aby go zobaczyć,przyszły prawdziwe tłumy....

************************************************************
W Centrum Informatycznym, w którym przebywaliśmy, mogliśmy kupić charakterystyczne meloniki, w każdym rozmiarze...
Oczywiście musiałem przymierzyć taki melonik...:-)
Biuro te, wręcz jest usiane małymi pamiątkami, obrazkami i tym wszystkim co związane jest z Charliem Chaplinem. Niektóre z nich do nas przemawiały...
************************************************************
Choć Charlie w filmach był wiecznie uśmiechnięty, w życiu prywatnym już mu się tak nie układało.
Trzy żony, z czego ostatnią Charlie był najszczęśliwszy.
To właśnie z nią, Ooną O'Neill, zaczął przybywać na wakacje do Irlandii a miejscem, który wybrali, było małe miasteczko Waterville, w którym w dniu dzisiejszym byliśmy my.
Przyjeżdżali co roku, pod koniec 1960 a z początkiem 1970 roku, korzystając z gościnności rodziny Huggard oraz okolicznych ludzi. I  co roku mieszkańcy wypatrywali wielkiego samochodu z Wielkim aktorem i jego rodziną...
http://www.charliechaplin.com/en/biography/articles
Czas leciał niebłagalnie, a Charlie Chaplin, wreszcie znalazł zakątek, w którym się świetnie czuł i wypoczywał wraz z najbliższymi...
http://www.charliechaplin.com/en/biography/articles
Charlie Chaplin zmarł w Szwajcarii w 1977 roku, drugiego Dnia Świąt Bożego Narodzenia.
Tak jak by Pan Bóg zapragnął zobaczyć występy Charliego z pierwszego rzędu...

************************************************************
Choć minęło 100 lat od pierwszego filmu z Charliem Chaplinem, pamięć o nim nie zanikła.
Na pewno pamiętają o nim mieszkańcy Waterville, którzy co roku organizują Festiwal Filmowy...
... a ulicami tego małego miasteczka przechodzi wówczas setki Charlie Chaplinów...

http://wwwsalmonandseatroutphotos.blogspot.ie/
http://chaplinfilmfestival.com/waterville
My wciąż przebywając w małym Centrum informatycznym, oglądaliśmy stare zdjęcia...
Na dodatek, dowiedzieliśmy się od Starszego Pana, że w Hotelu Butler Arms Hotel w Waterville  przebywał również Walt Disney,
...jak również Michael Douglas...
wraz z żoną Catherine Zeta-Jones...
Zapragnęliśmy mieć pamiątkę a okazja była wyśmienita: oto przed nami stała makieta z narysowanymi postaciami. Wystarczyło tylko włożyć głowę i pstryk, zdjęcie gotowe. Niestety Starszy Pan nie radził sobie z nowoczesnym aparatem i choć nie mamy do niego żalu, troszkę szkoda, że zdjęcie nie wyszło...
W końcu wyszliśmy na zewnątrz i poszliśmy na kamienistą plażę.
Kto by przypuszczał, że kiedyś, w tym samym miejscu przechadzał się po tej samej plaży, sławny komik, który pokochał tak samo Irlandię, jak My...
Wciąż mam ten obraz przed oczami...

Koordynaty GPS:
 51°49'39.91"N   10°10'23.55"W

************************************************************
Z wielką przyjemnością publikuje zdjęcia, które dostaliśmy od Ani Kopycińskiej - Pisula.
Fotka przedstawia opisany już przeze mnie Bridges of  Roses i przedstawia armię ornitologów-amatorów w czasie obserwacji ptaków. Zdjęcie super ciekawe.
Fot.: Ania Kopycińska - Pisula
Dziękujemy!!!!

Post No.129: Przylądek Fair Head - Klify Irlandii Północnej.

$
0
0
Stwierdziliśmy, że w naszych wyprawach troszkę zaniedbaliśmy Irlandię Północną, którą ostatni raz zwiedzaliśmy dwa lata temu.
Gdy więc tylko nadarzyła się okazja, ruszyliśmy drogami tej części Irlandii, która oficjalnie należy do Zjednoczonego Królestwa Brytyjskiego.
Tym razem celem naszej wyprawy był przylądek Fair Head, który znajduje się w najsłynniejszym chyba hrabstwie Irlandii Północnej, Antrim, do którego dotarliśmy po nieco trzygodzinnej jeździe oraz pokonaniu prawie 300 kilometrów...
 Pomimo pomocy wskazań naszego GPS-a, ostatnie kilometry pokonywaliśmy dzięki białym tablicom informacyjnym, które poprowadziły nas do jedynego, jak się chwilę potem okazało, parkingu na Fair Head. Parking zbudował i udostępnił lokalny farmer, który chciał zapobiec zadeptania własnej ziemi lub niewłaściwego parkowania na niej, przez auta turystów.
Mapka  Fair Head
Przy bramie wjazdowej na parking, zauważyliśmy specjalną czerwoną, metalową skrzyneczkę, która służyła jako punkt poboru opłat, za możliwość korzystania z parkingu. Jednakże nikt z właścicieli przy niej nie stał, więc wszelkie opłaty,  są traktowane bardziej jako datki.
Zebrane w ten sposób sumy, właściciel wykorzystuje do budowania i utrzymania szlaków ułatwiających dostanie się na Klify Fair Head.
 Niestety nie mamy przy sobie funciaków, lecz postanowiliśmy, że wrzucimy do skrzyneczki mały datek, w wysokości 5€.
 Oprócz skrzyneczki na pieniążki, mamy do swojej dyspozycji ogromną mapę przedstawiającą zarówno półwysep jak i wszystkie szlaki prowadzące nad klify.
Oto ona:
Ruszamy na prawo od parkingu, wzdłuż drogi, która powinna poprowadzić nas na wybrzeże.
Napisałem, że powinna, gdyż tak naprawdę jedyną naszą wskazówką prawidłowej trasy była mapa, którą sfotografowałem na parkingu.
Po lewej stronie od naszej marszruty, lecz nieco w oddali, dostrzegamy ruiny gospodarstwa, które zostało opuszczone przez ostatnie, dwie starsze właścicielki w latach 1960-tych. Pomimo porzucenia domostwa, przez następne dziesięć lat gospodarstwo te służyło jako schronienie dla turystów w razie niepogody. Niestety w 1970 roku zawaliła się boczna ściana podtrzymująca dach, więc przebywanie w środku stało się zbyt niebezpieczne i od tamtego czasu, jakikolwiek dostęp do ruin został odcięty.
Idziemy wciąż traktem, który jak się nam wydawało, prowadzi wprost nad klify. Jednakże teren zamiast się wznosić, zaczął opadać, co tylko rozbudziło we mnie wątpliwości co do prawidłowości kierunku naszego marszu. Choć rozglądaliśmy się bacznie dookoła nas, nigdzie nie zauważyliśmy żadnych strzałek czy też znaków kierunkowych, więc musiałem spojrzeć na wykonane zdjęcie mapy. Okazało się, że spojrzałem we właściwym momencie. Właśnie znaleźliśmy się koło drewnianej kładki, zbudowanej specjalnie przez właściciela, ułatwiającej przejście nam na drugą stronę kamiennego murka, a którą powinniśmy pokonać.
Gdy tylko przeszliśmy przez kładkę, znaleźliśmy się na polu, ponownie bez żadnych wskazówek co do kierunku marszu, ba, nie widzieliśmy nawet żadnej wydeptanej ścieżki...
Dopiero po jakimś czasie odnajdujemy jakiś trakt po którym decydujemy się iść, choć troszkę było to deprymujące, że szliśmy tak na "ślepo"...
Po pewnym czasie, z naszej lewej strony wyłoniła się nam panorama zatoki oraz miasta Ballycastle...
Choć sam zatoka była już widoczna, wciąż kontynuowaliśmy marsz pod górkę, gdyż jeszcze nie dotarliśmy nad klify.
Niestety Moja Żonka była tuż po przebytej grypie, więc osłabiony organizm nie radził sobie z wysiłkiem, który wkładaliśmy w dotarciu na szczyt.
W krótkich chwilach odpoczynku, podziwialiśmy również panoramę którą mieliśmy za plecami.
Gdyby ktoś chciał kiedyś podążyć na Fair Head, stworzyłem tako oto mapkę, która powinna ułatwić Wam orientację. Oto ona:
W końcu znaleźliśmy się w miejscu, z którego roztaczał się widok na przepiękne wybrzeże Irlandii Północnej...
Zdecydowaliśmy się kontynuować nasz marsz wzdłuż kamiennego murka,
który wydawał się sięgać aż do wyspy Rathlin, którą teraz mieliśmy okazję zobaczyć po raz pierwszy.
Ściany klifu Fairy Head, to nic innego jak bazaltowe słupy stworzone przez naturę.
Takie same, tyle że znacznie mniejsze, możemy zobaczyć w najsłynniejszym chyba miejscu w Irlandii Północnej, na Giant's Caseuway...
Gdy na chwilę usiedliśmy sobie  na kamieniu, spoglądaliśmy przez teleskop na wyspę Rathlin, która swym kształtem przypomina literkę "L".
Widzieliśmy białe ściany wapiennych klifów, oraz małą latarnię. Właśnie ta wyspa stała się pierwszym celem najazdu Wikingów na Irlandię w 795 roku.
W dniu dzisiejszym na wyspie mieszka tylko 125 osób...
 Znaleźliśmy się w miejscu, w którym ściany klifu wznoszą się na wysokość 150 metrów nad poziomem morza.
W czasie naszego marszu, co jakiś czas niespodziewanie pojawiają się szczeliny, przez które możemy spojrzeć w dół, wprost na kamienistą plażę.
Dzięki jednej z nich mamy również okazję zobaczyć, w jaki cudowny sposób jedne kamienne słupy opierają się swym ciężarem o inne.
Nasza trasa ponownie zbiega się z kamiennym murkiem, który został zbudowany wiele lat temu...
Idąc tak wciąż zapominany o tym, co możemy zobaczyć za plecami.
Więc co jakiś czas oglądamy się za siebie i z przyjemnością patrzymy na widoki, które w dniu dzisiejszym prezentuje nam Irlandia Północna...
W końcu dochodzimy do najwyższego punktu klifów Fair Head.
Choć jeszcze nie widzimy samej wysokości z tego miejsca, w którym jesteśmy teraz, krok po kroku zbliżaliśmy się do ściany klifu a jednocześnie zauważamy, że nie jesteśmy tutaj sami...
Robert French. National Library of Ireland
Okazało się, że znaleźliśmy się w najbardziej popularnym miejscu w Europie, gdzie ludzie specjalizujący się w wspinaczce, wykorzystując naturalną budowę ścian klifu Fair Head.
Metoda jest prosta: liny zabezpieczające zawiązywane są na szczycie, następnie wyczynowcy schodzą po niej na dół, aby używając sił rąk i nóg, oraz specjalistycznego pomocnego w wspinaczce sprzętu, wejść na szczyt...
www.mountaineering.ie
Niestety troszkę się spóźniliśmy.
Dwoje śmiałków, dokonało wspinaczki i w momencie gdy my się pojawiliśmy, zaczęli zbierać wszystkie swoje rzeczy.
Pewnym zaskoczeniem dla nas było to, że jednym ze śmiałków była Kobieta!
Aby obejść naturalną skalną szczelinę, musimy zejść ze szczytu, aż do następnej drewnianej kładki zbudowanej przez farmera.
Dzięki niemu nie musimy przeskakiwać przez płot, który z czasem oraz liczbą chętnych, zapewne uległby zniszczeniu.
Gdy ponownie zaczęliśmy wchodzić na wzniesienie, po przejściu kilkunastu następnych kroków, zauważyliśmy następną line przymocowaną do kamienia, a tym samym sam sposób swojego zabezpieczenia, ludzi którzy zajmują się tym sportem na co dzień...
Po chwili z nad krawędzi klifu wychylił się mężczyzna.
Przy pasie z jednej strony zawieszone miał specjalne haki, a z drugiej woreczek na talk.
Uwiązany z linami, za chwilę ponownie zamierzał zejść na dół...
Na nasze pytanie czy w ogóle odczuwa jakiś lęk, odpowiedział z uśmiechem, że nie.
My z kolei opowiedzieliśmy z jakiego kraju jesteśmy, co tylko spowodowało wielki uśmiech na twarzy ze stwierdzeniem, że zna wielu Polaków, a nawet jeden z nich jest jego przyjacielem. Zrobiło nam się bardzo miło...
Pożegnaliśmy naszego przesympatycznego wyczynowca i ruszyliśmy dalej...
Wraz z naszym postępem w marszu, co jakiś czas oglądaliśmy się za siebie. Widok był przepiękny...
Nasze następne kroki wymagały wielkiej ostrożności i rozwagi. Nie chcieliśmy za nadto zbliżać się do grani klifu gdyż stawało się to zbyt niebezpieczne.
Co chwila zaskakiwały nas szczeliny, przy których wystarczył jeden nierozważny krok, aby spaść 200 metrów w dół...
W niektórych miejscach krawędź linii klifu wyglądała na "solidną", pomimo tego szczerze mówiąc bałem się wychylić.
Ponownie musieliśmy pokonać kładkę, którą wykonał właściciel tej ziemi. 
Z wielką ciekawością i ostrożnością zarazem, poznawaliśmy teren, przez który przechodziliśmy pierwszy raz w życiu.
Wszystko było dla nas nowe i ciekawe, tak jak te oczko wodne, które powstało na wysokości 200 nad poziomem morza, tuż przy skraju klifu...
Przy następnej szczelinie z ciekawością patrzyliśmy, jak pomiędzy bazaltowymi słupami, utknęły głazy.
 Pomiędzy nimi widzieliśmy prześwit, przez który widzieliśmy ziemię, która znajdowała się znacznie poniżej...
Teren, przez który teraz przechodziliśmy, co chwila nas zaskakiwał.
Niesamowite formy, które  natura rzeźbiła przez ostatnie setki lat, były po prostu przepiękne i niespotykane.
I z każdym naszym następnym krokiem, pojawiały się nowe formy i kształty....
Wyłoniła nam się następna ściana klifu i patrząc na nią, ciężko było uwierzyć, że stoimy na znacznej wysokości.
Jest to chyba jedno z nielicznych miejsc, gdzie ludzkie oko jest "oszukiwane" przez naturę...
I wydawałoby się, że już nic nowego nie zobaczymy, a tutaj ponownie klify Fair Head nas zaskoczyły....
Teraz musieliśmy nieco oddalić się od klifów, gdyż jego skraj był zbyt postrzępiony i niepewny, jeśli chodzi o bezpieczne przemieszczanie.
Oddaliliśmy się na kilka metrów i własnie w tym miejscu zauważyłem szczelinę, która ciągnęła się na kilkadziesiąt metrów o niewidocznej dla mnie głębokości.
 Za lat kilkadziesiąt lub kilkaset, w wyniku działania wody i erozji ta część klifu oderwie się od całości, tworząc nowe kształty.
Niespodziewanie na naszej trasie pojawił się wielki głaz, który jak się zdaje, nie zmienił swej pozycji ani kształtu od setek lat...
Library of Ireland. Fot: Robert French.
Linia klifu wciąż zmieniała swe kształty, odkrywając przed nami swoje piękno...
I ponownie w miejscu, w którym nam się wydawało że jesteśmy sami, zauważyliśmy rozpiętą linę świadczącą o tym, że gdzieś tam pod nami, niczym pająk, zawisł człowiek, który wspina się po ścianie klifu pokonując swoje słabości...
Doszliśmy do miejsca, w którym nasza wycieczka kończy się .
 Dalsza droga bowiem, choć nas niesamowicie kusi aby ją zbadać, wymagałaby od nas poświęcenia o wiele więcej czasu niż możemy sobie na to pozwolić...
Przed nami ostatni z widoków, który na długo zostanie nam w pamięci....
Library of Ireland. Fot: Robert French.
Wracamy tym samym na szlak, który poprowadzi nas na parking, przechodząc koło małego jeziorka.
Na jego środku istnieje mała, okrągła wysepka, którą stworzył człowiek w celach defensywnych w razie napaści wrogów.
Wysepka ta została zbudowana z kamienia oraz drewna i jest świadectwem o zagrożeniach, jakie kiedyś istniały, jak również jest świadectwem zaradności człowieka. Prawdopodobna data powstania tej wysepki datuje się na 1200 przed naszą erą...
Oto fantastyczny filmik, który znalazłem na You Tube, przedstawiający Irlandczyka, który specjalnie jeździ na Fair Head, aby się wspinać po ścianach klifu.
Znajdziecie w filmie wszystko, co My chcieliśmy Wam pokazać, a czego pokazać nie mogliśmy. Zapraszam na film. Na prawdę warto.
Autor: Patagonia 
Tytuł: Sean Villanueva - O'Driscoll Climbs in Fair Head, Ireland

Koordynaty GPS - Parking
55°13'00.3"N    06°09'13.5"W

Post No.130: Miasteczko Cobh i Katedra Colman'a

$
0
0
W naszych podróżach za następny cel wybraliśmy Cobh - małe miasteczko leżące na południowy wschód od miasta Cork, do którego dotarliśmy po trzech godzinach jazdy i po pokonaniu niemalże 300-stu kilometrów.
W roku 1849 miasteczko zmieniło swoją nazwę na Queenstown, tuż po wizycie Królowej Wiktorii.
Dopiero po odzyskaniu niepodległości przez Irlandię w 1921 roku, mieszkańcy wrócili do swojej dawnej nazwy. Paradoksalnie w swej historii, to właśnie nazwa Queenstown była, jest i będzie kojarzona z tragedią Lusitanii oraz miejscem ostatniego postoju Titanica, zanim wyruszył on w swój dziewiczy i ostatni  rejs.
Kierując się na nadbrzeże, całkowicie przypadkiem wjechaliśmy na chyba najbardziej nietypową a zarazem malowniczą ulicę miasteczka, West View.
 Oczywiście musieliśmy się zatrzymać, choć przyznaję, że po zaciągnięciu hamulca ręcznego, samochód dalej wykazywał chęć zjazdu. Dopiero po wrzuceniu pierwszego biegu, ze spokojem wysiedliśmy z auta i próbowaliśmy na zdjęciach oddać urok tej niewielkiej uliczki...
Po zaparkowaniu auta na jednej z ulic, ruszyliśmy wzdłuż promenady. 
Od razu wyczuliśmy w Cobh fantastyczny klimat typowego, nadmorskiego miasteczka w którym każdy przybyły turysta musi czuć się wyjątkowo dobrze.
Świeże powietrze, kolorowe budyneczki oraz mnóstwo kwiatów - chyba tak można ocenić charakter dawnego miasta Queenstown...
 Ta sama ulica, te same budynki, ten sam płot. Tylko inni ludzie....
Wikipedia
I chyba taki specyficzny klimat, panował w tym miejscu zawsze...
National Library of Ireland. Fot.: Robert French
Przemierzamy promenadę rozglądając się dookoła.
W pewnym momencie, zza rogu budynku wyłania się nam cel naszej dzisiejszej podróży: Katedra Colman'a, która dumnie wznosi się nad miasteczkiem.
Lecz zanim tam dojdziemy, spacerujemy sobie po promenadzie. To właśnie z tego miejsca za cenę 6€ możemy wyruszyć na nieopodal położoną wyspę Spike, gdzie w latach zamierzchłych bo w 1779 roku, Brytyjczycy zbudowali wielki Fort o znaczeniu strategicznym, broniący wstępu do portu Cobh.
Wraz ze zmianami politycznymi, Fort zamieniono na więzienie, nazwane przez Irlandczyków "Irlandzkim Alcatraz" gdzie tworzono kolonie karne i deportowano więźniów do odległej Australii. Fort wraz odzyskaniem niepodległości, został oficjalnie przekazany Irlandczykom i od tego momentu nazwa Fort Westmoreland przestaje istnieć a pojawia się nowa: Fort Mitchell.
Aż do 2004 roku, Fort Mitchell służy jako Irish Prison Services...
National Library of Ireland. Fot.: Robert French
Podążając tak przed siebie, natrafiliśmy na jedną z wielu miasteczkowych, przepięknych uliczek...
Po przejściu paru ulic i pokonaniu schodów, które znajdują się przy potężnych kolumnach podstawy Katedry, niemalże docieramy na miejsce. 
Pomimo naszych chęci, żadne z naszych zdjęć nie oddało rzeczywistej wielkości tej przepięknej architektonicznie budowli. Byliśmy zbyt blisko a rzeczywistą wielkość tejże można zobaczyć z wyspy Spike. Ja posłużę się zdjęciem ze strony Cobh Services, aby choć troszkę uzmysłowić Wam wielkość Świątyni..
www.cobhservices.com
Już zewnętrzna architektura uświadamia nam ogrom wykonanych prac nad detalami poszczególnych części Katedry. Możemy teraz sami podziwiać jak równiusieńko, jak przy linijce, ułożono kamień przy kamieniu. Ponadto wykonano specjalne przęsła i łuki, a do tego umieszczono figury Świętych oraz symbole chrześcijaństwa.
To wszystko osiągnięto bez pomocy komputerów...
Niestety czas w Irlandii dotknął również i figury Świętych, umieszczonych na fasadzie dachu: przy zbliżeniu widać jak irlandzki mech powoli zaczyna pokrywać kamień. Ponadto zauważamy na niektórych figurach efekt kwaśnych deszczów...
Ten przeogromny symbol chrześcijaństwa w Cobh, powstał stosunkowo niedawno.
Budowę rozpoczęto w 1868 roku a więc pod koniec XIX wieku. Sama budowa trwała aż 47 lat i została ukończona dokładnie w 1915 roku. 
Sami chyba musicie przyznać, że w pewnym etapie budowy czegoś brakowało...
National Library of Ireland. Fot.: Robert French
National Library of Ireland. Fot.: Robert French
Samą wieże oraz iglicę wykończono w 1915 roku.
National Library of Ireland. Fot.: Robert French
Dokładnie w rok poźniej, umieszczono w niej zegar oraz Carillon - zespół dzwonów, który jest w tej chwili Największy w Irlandii. Składa się on z 49-iu dzwonów o wadze 17 ton, które są bardzo precyzyjnie dostrojone do wygrywania melodii.
www.visitcobh.com
Na poniższym filmiku możecie zobaczyć sposób wygrywania tychże dzwonów.
Ogromnie polecam, tym bardziej że zobaczymy na filmie nie tylko techniczny aspekt podłączenia dzwonów do specjalnej klawiatury, jak również usłyszymy samą wygrywaną melodię.
 Oto ten filmik, a melodia zaczyna się od 4:23 minuty trwania filmiku.
Tytuł: ST COLMANS CATHEDRAL BELLS, Cobh
Autor: Gabriel Whitston
Znajdujemy się teraz przed frontem Katedry. Z wielkim trudem mieszczę w oku aparatu wielkość tejże, choć przeszedłem na drugą stronę ulicy.
Wykończenia w kamieniu głównego okna witrażowego zadziwiają nas ogromnie, tak samo jak wykończenie rzeźb umieszczonych nad drzwiami wejściowymi do Świątyni.
Wchodzimy do środka.
Przystajemy oniemiali. Wewnątrz architektoniczna świetność gotyckiego wnętrza: masywne marmurowe kolumny, które przytrzymują ciężar poszczególnych kościelnych naw.
Niewiele się zmieniło od czasów budowy, architektoniczne piękno stworzone rękoma człowieka nie potrzebuje zmian...
National Library of Ireland. Fot. Robert French
Ze względu na turystów, którzy licznie odwiedzają Katedrę, zezwolono na robienie zdjęć z wyjątkiem ceremonii kościelnych, gdzie mogłoby to przeszkadzać wiernym. My z szacunku do miejsca, wyłączamy dźwięk migawki. Przechodzimy dookoła próbując oddać Wam na zdjęciach to, co sami zobaczyliśmy wewnątrz.
Przepiękne organy a nad nimi wielkie okno witrażowe, które mienią się kolorami.
To Rose Window, przedstawiająca wizję św.Jana, gdy Bóg siedzący na tronie, objawia mu wizję Apokalipsy...
National Library of Ireland. Fot. Robert French
Na jednej z części naw, tuż przed ołtarzem zauważyliśmy coś dziwnego. Byliśmy tak zdziwieni, że ja sam z wrażenia zapomniałem zrobić fotkę, uznając że jest to niestosowne. Jak się potem okazało zupełnie niepotrzebnie. Dlatego też z pomocą internetu, przedstawiam Wam fragment, który nas tak zaskoczył. To znak swastyki umieszczony na posadzce!. Symbol nienawiści w początkach XX wieku, w Domu Bożym! Coś się tutaj nie zgadzało...
Oczywiście sprawdziłem to znacznie później w internecie i to, co kojarzyło się i kojarzy w Europie z okupantami, w rzeczywistości ma zupełnie inną symbolikę, sięgającą w swej historii nawet do czasów rzymskich. Symbol bowiem wywodzi się z transkrypcji "swastika". A "SVASTIKA"oznacza "przynoszący szczęście".
 I tak w kulturze człowieka wiele razy pojawiały się takie symbole: oto na przykład ślubna suknia z takowymi symbolami, uszyta w jednej z brytyjskich kolonii w 1910 roku...
Informacje oraz zdjęcia z Wikipedii
Cóż, chyba już wszyscy wiemy z skąd zapożyczyli symbol naziści.
Wracając do Katedry, niezwykłą starannością wykonano tutejsze witraże. Były one wszędzie wokół nas i są wprost przepiękne.
Każdy szczegół wykonano z wyjątkową precyzją. Nawet ambona, zwana tutaj pulpitem, wykonana została z austriackiego dębu i może służyć jako wzór dla cieśli..
Powoli musimy opuszczać wnętrze Katedry. Widzimy przygotowania do mszy świętej, co jest dla nas sygnałem do wyjścia. Trochę szkoda. Miejsce jest na prawdę wyjątkowe...
Wyszliśmy na zewnątrz. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, aby podziwiać panoramę Spike Islands.
Przy okazji zobaczyliśmy dachy niżej położonych budynków miasteczka Cobh. To właśnie główna cecha tego miasteczka, które w czasie budowy nowych domów, dostosowało się do otaczającego terenu.
Prawdopodobnie patrzyliśmy tak samo jak nasz ulubiony bohater, którego zdjęcia z przyjemnością umieszczamy na blogu a który wiele lat temu uwieczniał Irlandię na czarno-białych zdjęciach, Roberta French'a.
National Library of Ireland. Fot.: Robert French
Gdy przeszliśmy ulicę, mijał nas specjalny pociąg z turystami.
To dodatkowa atrakcja miasteczka Cobh a bilety na tę ciuchcię można kupić przy Promenadzie...
Trasa tego specjalnego pociągu prowadzi przez najważniejsze atrakcje dawnego Queenstow, między innymi przez West View oraz Katedrę Colman'a.
Oto oficjalna strona:
www.cobhroadtrain.com

Powoli nasz czas w Cobh dobiega końca. Przemierzamy kolorowe uliczki z nadzieją, że kiedyś tu jeszcze wrócimy i zatrzymamy się na dłużej.

Namiary GPS:
51°51'0.52"N   08°17'42.08"W










Post No.131: Jak Podkowę Ben Bulbena zdobyliśmy...

$
0
0
Zawsze uważałem, że można dokładnie zaplanować wyprawę, tak samo jak to, że po irlandzkich górach powinno się maszerować przy pięknej pogodzie.
Sądziłem również, że wyprawa w większym gronie, skazana jest na porażkę, gdyż tyle charakterów ile ludzi na świecie - tak powiadają.
Po naszej przebytej Przygodzie, jednomyślnie stwierdzam, że strasznie się MYLIŁEM !!!

*************************************************** 
W dolinę Gleniff pierwszy raz wjechaliśmy dokładnie rok temu, gdy objeżdżając Góry Dartry, natrafiliśmy na miejsce, które miejscowi nazwali Podkową Ben Bulbena.
Widok, który tego dnia zobaczyliśmy, utkwił nam w pamięci i wiedzieliśmy, że prędzej czy później, przyjedziemy tu raz jeszcze.
Post Nr.84 - "W Podkowie Ben Bulbena"
Takie same odczucia mieliśmy, gdy w zeszłym roku ujrzeliśmy zachodnie zbocze Ben Bulbena, które do złudzenia  przypomina jakieś góry położone gdzieś w Arizonie...
Post Nr.101 - "Zachodnia strona Ben Bulbena"
Postanowiłem poszerzyć swoją małą kolekcję "Gór Zdobytych w Irlandii" i zdecydowałem, że oba te szczyty, położone blisko siebie, należy w końcu przemierzyć.
W ramach przygotowań, zacząłem przeszukiwać internet, szukając wszelkiego typu informacji na temat Gór Dartry, szczytu Ben Bulbena i samej Podkowy, lecz  niestety szybko się okazało, że informacji jest bardzo niewiele, tak jakby ta część Irlandii była nieodkryta, tajemnicza i ... niebezpieczna.
Góry te, choć niewielkie w swej wysokości, od wielu lat wstecz zabierały ludzkie życie, począwszy od katastrof samolotów po pasjonatów, którzy podobnie jak ja, chcieli ujrzeć te niesamowite, widoczne ze szczytów, widoki.
Jednym z nich był nasz rodak Krzysztof S, który w 2008 roku, odłączył się od grupy i podziwiając okoliczną panoramę, pośliznął się nad skrajem klifu i spadł, o czym informowały wszystkie tabloidy w Irlandii... Więcej - tutaj.
www.independent.ie
Samych wypadków było znacznie więcej: w 2013 na terenie starej kopalni znajdującej się gdzieś na szczytach tej pięknej góry, nieświadoma turystka weszła na deskę leżącą na ziemi. Nie mogła przypuszczać, że deska ta zakrywała szyb kopalniany, jak również nie mogła przypuszczać, że deska się złamie. Kobieta spadła na dno szybu, który znajdował się dziesięć metrów niżej. Przeżyła, choć urazy, których doznała były spore. Więcej - tutaj
www.independent.ie
Takich informacji było na prawdę sporo, co tylko udowadniało, jak bardzo góra ta potrafi zaskoczyć.
Zdwoiłem więc swoje wysiłki w internetowych poszukiwaniach i wszelkich informacji na temat naszej przyszłej trasy szukałem na wszystkich możliwych forach i blogach. Zajęło mi to niestety aż dwa tygodnie.
W końcu po wielogodzinnych poszukiwaniach udało mi się ułożyć plan naszego wejścia.
Udało mi się to, dzięki stronie MountainsViews.ie, na której Collin Callanan, oznaczył swoja trasę którą przebył w 2010 roku. Dzięki opisowi Collin'a, wydawało mi się, że pogodzilibyśmy wszystkie nasze zamierzenia: zobaczylibyśmy Podkowę Ben Bulbena, Góry King's Mountains oraz samego Ben Bulbena. Dystans, który mieliśmy w teorii do przebycia też wyglądał dobrze, gdyż wg opisu wyżej wymienionego, mielibyśmy do przejścia około 12-stu kilometrów, co dla nas, ludzi bez kondycji byłoby do pokonania.
Wciąż używam formy "MY" gdyż pomyślałem o zorganizowaniu ekipy, z którą można by przeżyć Tą Przygodę razem, więc zaprosiłem do udziału kilka osób.
Niestety z różnych przyczyn skład ten wciąż się zmieniał: ktoś musiał zrezygnować, ktoś dołączyć chciał.
 Były chwile, że z 15-stu osób, które wyraziły chęć uczestnictwa, raptem zostały cztery.
W końcowym efekcie, "rzutem na taśmę" liczba osób zamknęła się w liczbie dziesięciu.
Nadszedł ten dzień, w którym z samego rana ruszyliśmy do hrabstwa Sligo, do którego dotarliśmy po trzech godzinach jazdy...
Niestety, pogoda w dniu który wybraliśmy na wyprawę, nie należała do najlepszych, zresztą jak w całym tym 2015 roku.
Panowały typowe irlandzkie warunki atmosferyczne: niski pułap chmur zapowiadał deszcz oraz ograniczał nasze przyszłe panoramiczne widoki.
Taki właśnie widok zastaliśmy w momencie, gdy wjeżdżaliśmy do Podkowy, a dla porównania przedstawiam również fotografię wykonaną w zeszłym roku...
Gdy wysiedliśmy z samochodów, troszkę obawiałem się reakcji całej naszej ekipy na stan pogarszającej się pogody, lecz zdaje się, że zupełnie niepotrzebnie.
Gdy tylko zobaczyłem uśmiechy na twarzach moich towarzyszy, wiedziałem już, że będę miał zaszczyt maszerować po górach z najlepszymi ludźmi pod słońcem!
Od lewej: Piotr, Anna, Piotr, Sebastian, Amanda, Mariusz, Daniel, Adriana i Ireneusz. Fotkę wykonała Dorotka
Zanim zaczęliśmy przygotowania do wspinaczki, zaproponowałem podjechanie bliżej Podkowy Ben Bulbena, nie tylko po to, aby z bliższej odległości pokazać ogrom zbocza, ale również dlatego, że potrzebowałem czasu aby przemyśleć sposób naszego podejścia oraz naszą przyszłą trasę, gdyż niski pułap chmur niepokoił mnie i domyślałem się jaka zła widoczność panuje na górze.
Musiałem ułożyć plan naszej marszruty na nowo, a niespodziewanie pomogli mi w tym ci dwaj panowie na rowerach, których zaczepiłem.
 Okazało się, że można skorzystać z jednej z dwóch istniejących dróg, dzięki czemu uniknęlibyśmy bardzo stromego i wyczerpującego podejścia po mokrej trawie.
Wróciliśmy więc do metalowej bramy, a tym samym do prywatnej drogi asfaltowej prowadzącej na szczyt Truskmore, na której znajduje się maszt radiowo-telewizyjny. Pierwszymi, którzy ruszyli odważnie "z kopyta", dając tym samym sygnał innym, była Ania z Piotrem...
Ruszyliśmy za nimi, i już po kilku krokach, całą grupą maszerowaliśmy dziarsko do przodu, choć w momencie naszego startu zaczęło dość silnie kropić.
Z każdym naszym przebytym metrem, po naszej prawej stronie, powoli wyłaniały się przepiękne widoki doliny Gleniff.
Naszym głównym celem była Podkowa Ben Bulbena, więc aby ten cel osiągnąć, w pewnym momencie musieliśmy zejść z asfaltowej drogi i odbić w prawo.
 Na pierwszy rzut oka wydawało się nam, że będzie to taki tam łatwy spacer...
Kilkanaście pierwszych minut marszu po trawiastym wzniesieniu nie sprawiało nam kłopotów.
Choć pod butami nieźle chlupotało, trzymaliśmy i szyk i krok, tuż za prowadzącą osobą, której zadaniem było znalezienie jak najlepszej trasy.
Teren przed nami powoli pokazywał swoje prawdziwe oblicze a nam coraz trudniej było wybrać kierunek marszu.
Niestety z każdym przebytym metrem, zaczynaliśmy odczuwać surowość irlandzkich gór.
Przed nami wyrastały jakieś rowy, kałuże oraz poszarpane, torfowe zbocza, które dzięki deszczom były strasznie nasączone i wręcz utrudniały poruszanie się. 
To było takie typowe torfowe błoto: łatwo było w nie wpaść, lecz strasznie ciężko było z niego wyjść...
Dość szybko okazało się, że pomimo marszu po trawie, ta była tak nasączona wodą, że mieliśmy wrażenie, że chodzimy po mokrej gąbce.
Po kilkudziesięciu minutach naszego marszu, większość z nas miała wodę w butach a jak się chwilę potem okazało, najgorsze było przed nami.
Nasz "gęsi"szyk rozpadł się, gdyż każda z możliwych, szukanych przez nas dróg okazywała się pułapką nie do przejścia.
Była nawet taka chwila, że każdy z osobna szukał najlepszego przejścia.
Po naszych heroicznych wysiłkach, które bardziej przypominały skoki niż marsz, w końcu znaleźliśmy się na bardziej przystępnym terenie.
Widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów, więc istniało ryzyko zgubienia się a chmury, które zewsząd nas otaczały, uniemożliwiły nam określenie jakiegoś charakterystycznego punktu.
Na nasze szczęście, znaleźliśmy się na drodze dawnej kopalni, której początek znajduje się tuż koło ruin dawnej szkoły a która wznosi się aż po sam szczyt Podkowy. Niestety ta droga również leży na terenie prywatnym, więc nie ko końca jest pewne czy można na nią wejść.
Pomimo wciąż niesprzyjających nam warunków, nasza cała ekipa tryskała dobrym humorem.   
Kontynuowaliśmy nasz marsz, trzymając się tej dawnej drogi aż do jej samego końca, następnie zatrzymaliśmy się i zrobiliśmy wspólną naradę, gdyż w naszych planach, własnie w tym miejscu powinniśmy odbić na wschód, w kierunku Gór King's Mountains.
Wspólnie stwierdziliśmy, że w takich warunkach taki marsz bez GPS-a wiąże się ze zbyt ogromnym ryzykiem i zadecydowaliśmy na kontynuowanie marszu w kierunku urwiska Podkowy.
Aby tego dokonać, musieliśmy pokonać płot, drugi już w tym dniu...
Choć wydawało się, że do urwiska mamy niewiele, otaczająca nas mgła powodowała, że w istocie miało się wrażenie, że wciąż idziemy i idziemy.
Choć sam teren nie należał do najłatwiejszych, dla tak Świetnej Ekipy, nie był to żaden problem...
Raptem wręcz niespodziewanie, ziemia skończyła się: przed nami była pustka a w zasadzie białe mleko, które skutecznie ukrywało dwustu metrowy spadek!
Jeden nierozważny krok mógł spowodować nieszczęście lecz moimi towarzyszami byli rozsądni ludzie. Nikt nie ryzykował, lecz...
Tak. Niestety zauważyłem na twarzach rozczarowanie. Ba sam się czułem tak samo: tyle marszu w deszczu, tyle przeszkód pokonanych a tu, już na samym szczycie, brak widoków, które tak bardzo chcieliśmy zobaczyć....
Jeśli widziałem zwątpienie, trwało ono tylko sekundy: optymistyczna i zawsze wesoła Adriana rzuciła hasło do kontynuowania marszu w lewo, wzdłuż zbocza.
 Choć sam uważałem, że pomysł jest świetny, musiałem spytać się wszystkich o zdanie, proponując dwa warianty: Adriany oraz powrót tą samą drogą, na sam dół, do naszych samochodów.
Nasza ekipa jednomyślnie wybrała pomysł Adrianny, więc ruszyliśmy w lewo, trzymając się troszkę z dala od urwiska, mając nadzieję, że jeśli zejdziemy kilkanaście metrów niżej, widoczność w dole znacznie się poprawi....
W międzyczasie poznawaliśmy skalne, nietypowe formy, które natura rzeźbiła przez wiele lat....
Przy okazji mieliśmy szanse zobaczyć, jak na stromiźnie położonej znacznie niżej od nas, umiejscowiły się owce - samobójczynie.... :-)
W końcu dotarliśmy do charakterystycznego miejsca, o nazwie Annacoona Top.
Z dołu miejsce te to nic innego jak ta wielka przerwa między zboczami...
Na dole zauważyliśmy stare koło pociągowe do istniejącej tutaj kolejki linowej, którą wykorzystywano do przesyłania urobku w dół doliny.
Teraz żelastwo zostało i prawdopodobnie zostanie na wiele lat, gdyż dostęp do koła jest praktycznie niemożliwy.
Patrząc tak w dół, próbowaliśmy dostrzec szczegóły doliny Gleniff, które choć ledwo, ledwo, były troszkę widoczne.
 Nie śpieszyliśmy się, wręcz przeciwnie: było widać, że cała ekipa delektuje się nie tylko widokami, jak również samą wycieczką.
Przed nami wyłoniła się wielka szczelina, którą musieliśmy obejść.
 Musieliśmy ponownie przejść przez płot, który choć niewielki, za każdym sprawiał razem małe kłopoty, ze względu na drut kolczasty uniemożliwiający przytrzymanie się. Jak widać poniżej, dla uczestników naszej wycieczki, takie przeszkody były okazją do uśmiechu a nie do narzekań.
Serce wprost rosło... :-)
Tuż przy urwisku Sebastian, Mariusz oraz Daniel znaleźli dowód, jak bardzo niebezpieczne jest to miejsce. Tuż przy płocie zauważyli małą tabliczkę, którą zapewne zostawił ktoś z rodziny tragicznie zmarłej Mary Marron, która w Październiku 2010 roku spadła z urwiska Podkowy Ben Bulbena.
Daniel z wielkim szacunkiem odłożył tabliczkę na swoje miejsce i ułożył ją tak, aby była widoczna dla wszystkich przyszłych odkrywców, którzy podobnie jak my dzisiaj, znajdą się kiedyś na szczycie.
Maszerowaliśmy tak wzdłuż urwiska, patrząc w dół na dolinę. Otaczające nas chmury, dodawały nam jakieś niemal namacalnej magii tego miejsca...
W końcu doszliśmy do miejsca, w którym otaczająca nas mgła zlitowała się nad nami i odeszła na bok, pozwalając nam nareszcie dostrzec szczegóły tego przepięknego miejsca w Irlandii.
Chwilę potem zobaczyłem coś, co było dla mnie najlepszą nagrodą za organizację wycieczki: szczere uśmiechy na twarzach naszych towarzyszy w trakcie trwania naszej wspólnej przygody!
Staliśmy tak na skraju Annacoony, podziwiając jakże przeurocze widoki
Przy "Skalnym Grzybku" znajdującym się koło miejsca naszego krótkiego postoju, pierwszy pojawił się Mariusz, do którego z wielką chęcią dołączyłem i ja...
Znajdowaliśmy się teraz dokładnie po środku "dziury" Annacoony, przez którą doskonale widzieliśmy dolinę Gleniff. Z każdym naszym krokiem panorama doliny powiększała się; rozróżnialiśmy już drogę oraz ruiny dawnej szkoły, przy której jeszcze kilka chwil temu, parkowaliśmy.
Akurat przy ruinach zatrzymali się kolejni turyści, którzy zapewne tak samo jak my podziwiali piękno Podkowę Ben Bulbena.
Pomimo spektakularnych widoków, pogoda była wciąż nieprzewidywalna.
Mieliśmy wrażenie, że cała ta mgła powstawała właśnie na skraju urwiska, gdzie ciepłe powietrze z doliny, zderzało się z zimniejszym na szczycie Annacoony, tworząc chmury opasające Podkowę Ben Bulbena. Choć trochę to przeszkadzało, w rzeczywistości było to również w jakiś sposób magiczne, niepowtarzalne, a my byliśmy świadkami, jak Natura swym pędzlem maluje nowe obrazy...
Choć można by tak podziwiać widoki godzinami, musieliśmy kontynuować nasz marsz, gdyż mieliśmy przed sobą jeszcze wiele kilometrów do przejścia.
Szliśmy więc tak wzdłuż urwiska w kierunku północnym, wciąż spoglądając a to na dolinę a to na sam szczyt Ben Bulbena, który wyłonił nam się po lewej stronie. Wyglądało na to, że szczyt spowijają chmury i chyba niewiele byśmy zobaczyli, gdybyśmy faktycznie zdecydowali się dzisiaj tam wybrać...
Akurat weszliśmy w taki rejon, że mieliśmy problem którą stronę mamy oglądać: Podkowę Ben Bulbena, plaże hrabstwa Sligo, które widzieliśmy w oddali czy też samego Ben Bulbena...
Jednocześnie teren, po którym się teraz poruszaliśmy, znacznie się zmienił: co chwila przechodziliśmy koło niewielkich dołków, których było w tym rejonie niezliczona ilość. Piotr wytłumaczył mi to, gdyż jak się okazało jego kolega był geologiem i widział już coś podobnego.
Dołki to nic innego jak efekt dawnych prac wykonywanych pod ziemią przez spółkę kopalnianą wiele lat temu. W związku z tym, że woda zawsze znajdzie jakieś ujście, w tym przypadku wykorzystała pustkę po dawnych szybach i odwiertach, kilka metrów pod nami.
Tym samym powstały własnie te dziury o niezliczonej wprost ilości wokół nas...
Raptem zobaczyliśmy coś w oddali i powodowani ciekawością, zboczyliśmy z trasy.
Powodem tego był biały krzyż ustawiony gdzieś tam, na boku zbocza a jego kolor niesamowicie wyróżniał się z tej odległości na tle zielonej trawy.
Znaleźliśmy się w miejscu, gdzie dwaj wolontariusze IRA, kapitan Harry Benson oraz Thomas Langan, zostali znalezieni martwi w wyniku ran postrzałowych. Stało się to w czasie wojny domowej, która ogarnęła Irlandię we wrześniu 1922 roku. Dziś miejsce te upamiętnia właśnie ten biały, celtycki krzyż przy którym znaleźliśmy czas na krótki odpoczynek...
 
Wróciliśmy na nasz szlak, do punktu z którego roztaczała się panorama na szczyt Benwiskin oraz na boczne ściany Podkowy Ben Bulbena...
Czyż nie były to przepiękne widoki?
Przed nami wyrosło niewielkie wzniesienie, które dość szybko pokonaliśmy. 
Wydawało się nam, że w dniu dzisiejszym najtrudniejszy marsz mieliśmy dawno za sobą. 
Myliliśmy się.
Irlandzkie góry, choć przecież niewielkie, zaskakują zawsze... Znaleźliśmy się w takiej torfowej niecce, gdzie choć tego nie widać, ponownie ziemia przypominała namokniętą gąbkę.  
Powoli zaczęliśmy się rozglądać nad bezpiecznym zejściem ze szczytów Podkowy.
Podeszliśmy nawet nad skraj zbocza, jednakże okazało się, że jest po prostu zbyt stromo aby bezpiecznie zejść w dolinę. Musieliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie, gdyż czas nie ubłagalnie mijał, a my mieliśmy jeszcze spory kawałek do miejsca, w którym zostawiliśmy samochody.
Zauważyliśmy farmerski płot, do którego zmierzaliśmy a który ciągnął się ze szczytu na sam dół doliny.
 Podjęliśmy decyzję o zejściu właśnie tutaj, wykorzystując ów płot, dzięki któremu mogliśmy przytrzymać się i pokonać stromiznę zbocza.
Samo zejście kosztowało nas sporo sił: było ślisko, stromo a drut wrzynał się w dłonie.
Stopy, ze względu na kąt nachylenia, niemiłosiernie wrzynały się w przód butów, powodując dodatkowy ból.
Sami zobaczcie jak to wyglądało:
Po kilkunastu minutach, z trzęsącymi się nogami udało się nam zejść na sam dół doliny, na ubitą drogę. Odwróciłem się ku miejscu, w którym tak bohatersko schodziliśmy, dziwiąc się, że udało się nam zejść po takiej stromiźnie...
Szczerze mówiąc, chyba dopiero teraz wszyscy poczuli zmęczenie.
Może dlatego, że ostatni etap wędrówki był wyczerpujący, a może dlatego, że opadły z nas emocje związane z widokami.
Lecz musieliśmy pokonać słabości i zużenie, kontynuując swój marsz do aut, pozostawionych parę kilometrów przed nami...
W końcu i nareszcie, ponownie znaleźliśmy się przy ruinach dawnej szkoły...
...i samej Podkowy Ben Bulbena.
Z nieukrywaną satysfakcją patrzyłem w górę, w miejsce które zdobyliśmy!!!
Na zakończenie zrobiliśmy coś, co mieliśmy w planach od samego początku: każdy z nas znacznie wcześniej kupił jednorazową tackę do grillowania.
Znaleźliśmy odpowiednie i dość suche miejsce, rozpaliliśmy grilla i położyliśmy na niego polskie kiełbaski.
Ojeju, jak to smakowało...!!!
Czas na małe podsumowanie: cała wyprawa zajęła nam 15-ście godzin, odliczając z tego aż sześć godzin spędzonych w samochodzie.
 W sumie przeszliśmy około 14-stu kilometrów w dość trudnym terenie.
Czy można było się lepiej przygotować? Zapewne tak, choć ilość informacji na temat Podkowy Ben Bulbena była na prawdę skąpa.
Dodatkowo warunki, w których maszerowaliśmy, nie ułatwiały nam zadania, choć wydaje mi się, że poradziliśmy sobie doskonale...
Nie mogłem mieć lepszej ekipy niż ta, która uczestniczyła w wyprawie.
Wszyscy odpowiedzialni, z wielkim poczuciem humoru. Nikt nie narzekał, nie psioczył na pogodę, wręcz przeciwnie: uśmiechnięte twarze dodawały sił każdemu z nas. Choć każdemu w butach woda przelewała się między palcami, nikt nie biadolił, tylko parł do przodu.
Tym samym nie mam prawa nikogo z ekipy wyróżnić, lecz mam prawo wszystkim z osobna podziękować, za tak wspaniały dzień, za tak wspaniałą wycieczkę i za tak wspaniałe towarzystwo.
Więc pozwólcie, że na ramach Mojej Zielonej Irlandii, podziękuję wiecznie uśmiechniętej i wesołej Adrianie:
 ...jak również Ireneuszowi, którego miałem przyjemność po raz pierwszy poznać właśnie na naszej eskapadzie.
Dzięki tej dwójce, za ich zgodą, mogłem podzielić się z Wami ich wybornymi zdjęciami, które wykonali w czasie wyprawy.
Również chciałbym podziękować za tą wspólną przygodę wspaniałemu małżeństwu, Ani i Piotrowi...
...jak również fantastycznej, wiecznie uśmiechniętej parze: Amandzie oraz Sebastianowi.
 Dodatkowo chciałbym Amandzie pogratulować refleksu... :-) 
Chciałbym również podziękować za uczestnictwo Danielowi i Mariuszowi, wspaniałym kamratom...
...oraz chciałem podziękować Mojej Żonce, która pomimo kontuzji kolan, nie skarżyła się i dała radę przejść tyle kilometrów i to w takim terenie.
Już Wam to raz powiedziałem, ale powtórzę to przy świadkach - czytelnikach:
Każdy Organizator lub Przewodnik na świecie, chciałby mieć taką ekipę jaką Wy jesteście.
Wszystkim Wam Dziękuję! Za tę radość na twarzach, za uśmiechy, za obecność....
Tym samym ogłaszam, że Podkowa Ben Bulbena została przez NAS wszystkich, ZDOBYTA!!!!








Post No.132: Z Cyklu: Krótkie opowieści: Muzyczny Mostek Bellacorick

$
0
0
Pewnego pochmurnego i deszczowego dnia, przemierzaliśmy autem hrabstwo Mayo.
Choć może pogoda nie należała do najlepszych, cieszyliśmy się ze wspólnej obecności i wręcz doskonałych humorach, "połykaliśmy" następne kilometry.
W naszych podróżach mijaliśmy wiele mostów, lecz przy jednym z nich musieliśmy się koniecznie zatrzymać: był to Bellacorick Bridge, zwany przez miejscowych Muzycznym Mostem...
Muzyczny Mostek zaliczany jest jako jeden z kilku nietypowych atrakcji znajdujących się w Irlandii.
Został zbudowany w 1820 roku, przez inżyniera Williama Bold'a, który zapewne nigdy nie przypuszczał, że zaprojektuje Najsławniejszy mostek w Irlandii.
 Inżynier w trakcie budowy tej betonowej przeprawy, miał niemałe kłopoty ze względu na podłoże z obu stron rzeki, którym jest torf. 
Przyznam się do tego, że znacznie wcześniej wyłapałem informację na temat mostku i nasza obecność tutaj nie była przypadkowa.
Rozejrzałem się tylko czy droga jest pusta, chwyciłem kamień i położyłem go na balustradzie.
Trzymając tak kamień, zacząłem biec do przodu...
Aby uzyskać pożądany efekt, trzeba na prawdę biec dość szybko.
Toczony po balustradzie kamień, w wyniku uderzeń miedzy przerwami w bloczkach, wydaje dość charakterystyczne dźwięki o różnych oktawach.
Fakt, może ciężko to nazwać muzyką, która raczej kojarzy się z konkretną melodią, lecz nie ukrywam, że jakieś tam takty powstały i "coś" w tym jest.
Część ludzi, którzy znają Muzyczny Mostek twierdzi, że powstająca muzyka to efekt rezonansu przez bloczki, które zostały ułożone w ostatnim, górnym rzędzie. Część ludzi twierdzi, że jest to następstwo nierówmiernego rozłożenia zaprawy klejącej po bloczkami balustrady.
Miejscowi natomiast twierdzą, że jest to wynik magii...
Kto odkrył właściwości Mostu Bellacorick i kiedy się to stało, nie wiadomo.
Natomiast wielu, wielu chętnych przed nami i zapewne po nas, sprawdziło i sprawdzi, jak gra Muzyczny Most.
Wystarczy spojrzeć na bloczki balustrady i gołym okiem można zauważyć, że nie jeden "grajek" odwiedził te tak nietypowe miejsce...
Niestety nad Muzycznym Mostkiem Bellacorick wisi klątwa.
Znacznie wcześniej niż samą budowę mostu, przewidział ją irlandzki prorok, urodzony w 1648, Brian Rua U'Cearbhain.
Zapowiedział On, że most ten nigdy nie zostanie ukończony, a ten który spróbuje postawić ostatni bloczek, umrze.
Miejscowi powiadają, że tak jest w istocie. Podobno jeden z odważnych murarzy postanowił zakończyć budowę, pracując cały dzień przy balustradach.
Gdy tylko położył ostatni blok, padł martwy na ziemię, a padając zburzył własnym ciałem niezwiązaną jeszcze balustradę.
Dlatego też most wciąż jest nieukończony...
A oto muzyka wygrywana na Muzycznym Moście Bellacorick, dzięki nagraniu Brian'a Fleming'a:
Autor:
Brian Fleming
Tytuł:
"Bellacorick Musical Bridge"
Namiary GPS:
54°07'06.5"N   09°34'35.7"W




Viewing all 100 articles
Browse latest View live