Quantcast
Channel: Moja Zielona Irlandia
Viewing all 100 articles
Browse latest View live

Post No.109: Tajemnicza Piramida - Ceide Fields

$
0
0
Przebywając w hrabstwie Mayo, jadąc drogą R314 dostrzegliśmy nietypowy budynek w kształcie piramidy.
 Piramida ta, znajduje się blisko miejsca, w którym według tutejszych legend, Święty Patryk stoczył walkę z Diabłem. Miejsce te opisałem w poście numer 77, o tutaj.
Oczywiście, zatrzymaliśmy się na parkingu i weszliśmy do środka.
Pierwsze do rzuciło nam się w oczy, to wielki konar drzewa, umieszczony pośrodku Centrum.
Zakupiwszy bilety, okazało się że jesteśmy w Ceide Fields - Muzeum.
Właśnie w tym miejscu, zupełnym przypadkiem, odkryto ślady gospodarstw które są starsze od Piramid w Gizie.
 Licząc średnio ślady, które mają około 5.000lat!!! 
Konar drzewa, którego mieliśmy przyjemność dość dokładnie obejrzeć, to sosna, która została wykopana z torfu w 1940 roku.
Obliczono, że sosna ta przeleżała w torfie od 4.000 do 4.400 lat. 
Nie została ścięta przez człowieka, lecz bardziej prawdopodobne jest to, że zwaliła się na ziemie.
Na początku zeszłego roku, mieliśmy okazję zobaczyć w prywatnym muzeum wykopane z torfu masło, które, jak szacowano, miało od 5.000 do 10.000 lat.
Odkrył je sam właściciel Muzeum, Mr. Charlie Finneran:
O prywatnym muzeum i jego właścicielu napisałem w poście Nr.60 - tutaj.
Ślady działalności człowieka, który żył w tym miejscu ponad 5.000 lat temu odkrył zupełnie przypadkowo w roku 1930, miejscowy nauczyciel, Patrick Caulfield z Belderrig, który jak zwykle, jak co roku ciął torf, który miał posłużyć jako opał.
Odkrywając poszczególne połacie torfu zauważył, że pod nim znajdują się kamienie. 
Niby nic dziwnego, ale po kilku latach dalszego odkrajania torfu zauważył, że sposób ułożenia kamieni nie był naturalny. 
Czterdzieści lat później emerytowany nauczyciel wraz z synem, który został archeologiem, przeprowadzili dokładniejsze badania, za pomocą stalowego pręta. Po wielogodzinnych poszukiwaniach i nanoszeniach wyników na mapce, w końcu zdali sobie sprawę z własnego odkrycia: odnaleźli ślady dawnego społeczeństwa, które żyło tutaj 5.000 lat temu. 
To praktycznie jedyne tego typu odkrycie na świecie.
Oczywiście teren, w którym przebywaliśmy teraz, w przeszłości wyglądał zupełnie inaczej.
Otaczające wzgórze porastał gęsty las, który człowiek systematycznie  karczował na swoje potrzeby.
Wymyślając odpowiednie techniki, ludzie zaczęli zdobywać materiał do budowania gospodarstw...
Człowiek w tym czasie rozwijał się i używając prymitywnych narzędzi osiągał swój cel: np dzięki dwóm kamieniom rozdrabniał mąkę, a ze zwykłych szczap drewna orał własne poletka...
Trzeba wciąż pamiętać, że właśnie w tym miejscu odkryto systemy mieszkań, pomieszczenia dla zwierząt, oraz grobowce. Jednym słowem, odkryto ślady rozwiniętego społeczeństwa, datowane o 2000 lat wcześniej niż budowane Piramidy w dzisiejszym Egipcie. 
Co się właściwie stało, że wszystkie domostwa i gospodarstwa zostały pokryte torfem?
Dzisiejsi uczeni oczywiście zgadują, lecz wysnuli hipotezę, która wydaje się bardzo prawdopodobna: nieświadomie przyczynił się do tego sam żyjący tutaj człowiek.
Gdy istniały lasy, wilgoć odparowywała z wierzchołków drzew, lecz gdy drzewa zostały wykarczowane, wilgoć odparowywała z ziemi, dzięki czemu wraz z upływającym czasem ziemia zrobiła się jałowa.
Zmieniający się klimat również przyczynił się do ucieczki żyjącego tutaj społeczeństwa: zaczęło coraz więcej padać, teren stał się podmokły a potem wręcz bagnisty. Właśnie z tych dwóch przyczyn tutejsze społeczeństwo, rozpoczęło swoją migrację na inne tereny Irlandii.
***


Gdy obejrzeliśmy wszystkie eksponaty, udaliśmy się na pierwsze piętro.
Zastaliśmy tutaj makietę okolicy...
...oraz mogliśmy spojrzeć w dół na sosnę, która ma ponad 4.000 lat:
A my wciąż parliśmy po schodkach na szczyt piramidy...
Na szczycie Piramidy, od strony Oceanu możemy spojrzeć na klify hrabstwa Mayo...
...od strony lądu, mamy możliwość zwiedzenia miejsca, w którym kiedyś żyła pradawna osada. 
Wystarczyło tylko zejść na dół, po zewnętrznych schodkach.
 Co ciekawe, co drugi stopień posiadał wygrawerowaną datę, dzięki czemu mieliśmy wrażenie, że cofamy się w czasie.
 Takie "Schodki Czasu"....
Gdy zeszliśmy z ostatniego stopnia, znaleźliśmy się na poziomie gruntu, na którym stoi dzisiejsza Piramida - Visitor Centre.
A przed nami następne schodki, prowadzące na wierzch pola. Dzięki temu sami możemy zobaczyć, jak głębokie są tutaj pokłady torfu.
Rozpoczynamy marszrutę po wytyczonym szlaku. 
Szlak ułożony jest tak, że obok niego, możemy zobaczyć mur ułożony z kamieni, który zbudował człowiek 5.000 lat temu.
Pierwsze nasze wrażenie jest zupełnie inne, niż by się spodziewali pracownicy Visitor Centre.
Ot, jakieś kamienie leżące wzdłuż ścieżki... Niestety w takim miejscu potrzebna jest wyobraźnia: to co widzimy przed sobą to dawny mur, który ma 5.000 lat...
I choć ciężko nie docenić historycznego znaleziska, moim zdaniem brakuje tutaj wizualizacji, jak mogło tutaj wyglądać życie. Czegoś podobnego, co widzieliśmy w Wexford Heritage Park, o którym pisałem tutaj:
Odwiedzający widzi tylko kamienie i taki widok niestety szybko nudzi. 
Mieliśmy okazję zobaczyć sposób odkrywania znajdującego się pod torfem muru:
w ziemie wbijano kilka takiej samej wielkości prętów. Różna wysokość informowała badaczy o odnalezieniu pod torfem kamiennego muru...
Obok parkingu Ceide Fields, po drugiej stronie jezdni, istnieje wytyczona dróżka dla turystów, która prowadzi do punktu widokowego, leżącego tuż nad klifami hrabstwa Mayo.
Koordynaty GPS:
 54°18'28.39"N     9°27'21.92"W



Post No.110: Z cyklu: Krótkie opowieści - Rogi Diabła...

$
0
0
Dzisiaj z ponownie znaleźliśmy się na Półwyspie Dingle.
Jeszcze raz pokonaliśmy Najsławniejszą drogę Irlandii, o której  napisałem w tym poście...
... i chcieliśmy się zatrzymać, aby coś przekąsić po długiej podróży.
Za każdym razem, gdy znajdziemy się na tym sławnym Półwyspie, kończąc naszą podróż z Dublina, zatrzymujemy się w jednym i tym samym miejscu.
To betonowy stoliczek umiejscowiony nad skrajem klifu...
Właśnie przy tym uroczym miejscu, nasze śniadanko smakuje wprost wybornie.
Przygotowane wcześniej kanapki popijane gorącą herbatą z termosu, znikają w błyskawicznym tempie. Nie rozmawiamy ze sobą, gdyż słyszymy jak w dole klifu fale rozbijają się o brzeg a my tylko patrzymy w dal, na zbocza półwyspu, który pomimo braku pogody prezentuje się wyjątkowo malowniczo...
Zbliżam się do skarpy urwiska i spoglądam w dół. Atlantyckie fale, docierają dziś do samego końca plaży. Pomimo tego widok jest wyjątkowy i wręcz magiczny...
 Oczywiście,  w takich miejscach znajdują się koła ratunkowe, które nikt nie kradnie.
 Miejscowi wiedzą, że kiedyś mogą się przydać....
Jak tu nie zakochać się w Irlandii...
Schodzę troszkę niżej, aby z bliska zobaczyć zejście na plażę.
Obracam się w prawo i widzę skały, które swym kształtem przypominają rogi.
Miejscowi nazywają te skałki Rogami Diabła...
Nazwa powstała dzięki wypadkowi, któremu uległa hiszpańska załoga MV Ranga.
W czasie burzy 11 marca 1982 roku, statek ten zszedł z kursu i uderzył w skalisty półwysep.
http://en.wikipedia.org/
Hiszpańską załogę uratowano, a sam statek w wyniku ciągłych uderzeń o skały, przełamał się na pół.
Wyciekła ropa, zanieczyszczając tutejsze środowisko. W 1989 roku firma Eurosalve próbowała usunąć statek, lecz ze względu na problemy techniczne, nie udało im się to.
http://en.wikipedia.org
Wrak udało się usunąć dwa lata później, na potrzeby filmu, który kręcony był na zboczach tej części półwyspu. Zbudowano wioskę, którą oczywiście po skończeniu zdjęć filmowych usunięto.
Film "Za horyzontem" o bardzo wówczas wysokim budżecie 60.000.000$, opowiadał o emigrantach z Irlandii, którzy w poszukiwaniu lepszego życia, wyjechali do Ameryki Północnej.
Głównymi postaciami występującymi w tym filmie byli Nicole Kidman oraz Tom Cruise.
Tom Cruise przyznał, że dla niego był to jeden z najważniejszych filmów w życiu, gdyż w jakiś sposób dowiedział się w jaki sposób jego przodkowie żyli i dlaczego wyemigrowali do Ameryki.
W czasie pobytu w Irlandii, Tom Cruise, choć już był gwiazdą światowego formatu, nie zapomniał, że jest również człowiekiem...
Widok z lotu ptaka:
Koordynaty Parkingu
 52° 6'35.59"N   10°27'55.70"W


Post No.111 - Mała Latarnia Na Valentia Islands

$
0
0
Przebywając na Valentia Islands - wyspie w hrabstwie Kerry, wracając z miejsca, w którym odkryto ślady Tetrapoda, zauważyliśmy w oddali maleńką latarnię i nie zastanawiając się, ruszyliśmy w jej kierunku. Przybywając na miejsce stwierdziliśmy, że latarnia otwarta jest dla turystów.
Latarnię dla zwiedzających otwarto dopiero rok wcześniej, dzięki wspólnej inicjatywie hrabstwa Kerry i Zarządu Komisarycznego Irlandzkich Latarń, które liczą, że ten wspaniały punkt, zwany inaczej Cromwell Point, zwiedzi wielu turystów. Pierwsze historyczne zapiski o tym miejscu pochodzą już z XVI wieku, gdzie pierwotnie budynek służył jako Fort, strzegący wejścia do zatoki.
Przekraczamy bramę i zbliżamy się maleńkiej budki, w której kupujemy bileciki. 
Piekielny Motor, który stał przy budce z biletami był własnością naszego Przewodnika, który czekał na nas wewnątrz Latarni....
Niestety musimy trzymać się wytyczonej drogi.
Choć znajdujemy się na terenie wydzierżawionym przez Zarząd Komisaryczny, właścicielem gruntów jest osoba prywatna, która nie pozwala na swobodne zwiedzanie okolicy Cromwell Point.
Wielka szkoda, gdyż mieliśmy nadzieję, że z bliska zobaczymy Stojący Kamień - świadectwo życia dawnych mieszkańców Irlandii. Ten, na który patrzyliśmy miał ponad trzy metry wysokości.
Zbliżając się do Latarni mamy wrażenie, że zbliżamy się do jakiejś łodzi, która wznosi się na kamiennych falach.
I choć to tylko nasza fantazja, ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że kształt kompleksu nie powstał przypadkiem...
Tak jak pisałem wcześniej, zabronione jest samowolne zwiedzanie, więc musimy trzymać się wytyczonego szlaku. Zbliżając się do wejścia widzimy, że akurat jakaś grupa zakończyła zwiedzanie Latarni...
Mijając betonową kładkę służącą jako most pomiędzy malutkim urwiskiem, na prawo od nas zauważamy specjalnie wybudowane wgłębienie, które w dawnych czasach służyło jako przystań dla statków. Trzeba pamiętać, że Valentia Islands, a tym samym fort, na którym właśnie przebywaliśmy, był odcięty od świata, więc ewentualną żywność, jak również proch i amunicję dostarczano dzięki  łodziom, które przybywając na miejsce, właśnie w tym miejscu cumowały. 
 Jedynym przejściem pomiędzy cumującymi statkami a Fortem, były wykute w skale schody.
Chyba raczej nie chciałbym pokonywać tych stopni w czasie deszczu, gdy wieje wiatr...
Poznajemy Naszego Przewodnika.
To dzięki niemu, dowiadujemy się, że wokół białego muru okalającego Latarnię, znajdują się specjalne bloczki.
To pomysł jednego z żyjących tutaj Latarników, który własnoręcznie je zbudował a które służyły.... jako podpórki pod drabinę, którą latarnik ustawiał w czasie malowania muru.
Budynek, w którym żyli Latarnicy, został odremontowany dzięki funduszom otrzymanym z UNESCO.
Niestety wnętrze jest jeszcze bardzo ubogie i nie w pełni wyremontowane, lecz planuje się tutaj otwarcie małego Muzeum oraz małej kawiarenki. 
Dzisiaj dzięki naszemu przewodnikowi dowiadujemy się, że właśnie te miejsce, na początku XIX wieku było końcowym etapem budowy kabla telegraficznego, który łączył Amerykę z Europą. 
http://atlantic-cable.com/Maps/AT/ATMapD.jpg
Mieliśmy szansę własnoręcznie wystukać sygnał Morse'a, co też uczyniliśmy. Lecz czy ktoś nasze wystukiwanie zrozumiał? Raczej nie...
Ruszamy dalej i wkraczamy na teren dawnego fortu a dzisiejszej Latarni.
Zanim jakikolwiek żołnierz wszedł na teren fortu, musiał zdać swoją broń przez zakratowane okienko, które służyło również jako wizualna forma identyfikacji.
Broń była przechowywana w pomieszczeniu, które znajdowało się w niewielkiej odległości od opisywanego okienka.
Pomieszczenie te było jednocześnie magazynem broni. 
Temperatura wewnątrz była idealna i nie pozwalająca na przemoknięcie lub zawilgocenie strzelniczego prochu...
Wyszliśmy na zewnątrz i zobaczyliśmy specjalnie zbudowany drewniany podest, który umożliwiał nam wejście na wysokość murku.
Dzięki temu, mogliśmy podziwiać tutejszą Panoramę. 
Staliśmy koło starej armaty, którą niebłagalnie zmieniał upływający czas.
 To jedyna z wielu, które umieszczone były w odległości kilku metrów od siebie, zapewniając większe pole ostrzału, obramowując w ten sposób całe wejście do zatoki.
Weszliśmy do Latarni i zaczęliśmy wspinać się na jej szczyt, pokonując niewielkie dwa poziomy po krętych schodkach...
Fort przeistoczył się w Latarnię w 1841 roku, pomagając żeglującym statkom odnaleźć drogę do portu. 
Dzisiaj czynione są starania, aby zdobyć oryginalną działającą lampę, lecz według słów naszego przewodnika, na całym świecie istnieje w tej chwili tylko jedna fabryka, która mogłaby dostarczyć taki eksponat i znajduje się ona w Niemczech. 
Niestety cena takiej lampy, jak na razie przewyższa finansowe możliwości Latarni Valentia Island...
Wyszliśmy na zewnątrz i pomimo niewielkiej wysokości Latarni, mamy doskonały widok na okolicę...
Zauważamy, że za domkiem dla Latarników, istnieje ogródek, w którym Latarnicy hodowali swoje warzywa.
Jak widać na zdjęciu poniżej, dach domu został niedawno odnowiony a uszkodzenia dachu powstały dzięki huraganom, które nawiedziły Irlandię na przełomie Styczeń/Luty w 2014 roku...
Spoglądamy w dół. 
Armata wciąż stoi na swoim miejscu.... :-)
Tak oto zakończyliśmy nasze zwiedzanie. 
Choć położenie Latarni w punkcie zwanym Cromwell Point jest na pewno spektakularne, siła wiatru w czasie trwających sztormów tutaj jest wyjątkowa. 
Latarnia położona pomiędzy dwoma wzniesieniami, narażona jest na niesamowitą siłę wiatru, który potęguje się pomiędzy dwoma położonymi na przeciwko wzniesieniami, tworząc tak zwany "korytarz".
 Choć ciężko w to uwierzyć, w lutym 2014 siła wiatru dochodziła tutaj do 220 km/h.
Znaleźli się śmiałkowie, którzy uwiecznili te dni na swoich zdjęciach:
Nawet The Journal.ie musiało pokazać swym rodakom uszkodzenia po sztormach...
Image: Billy Horan
Dla przykładu, właśnie dzięki zdjęciom Billy'ego Horan'a, w dniu dzisiejszym  możemy porównać ogrom zniszczeń, które wyrządził wiatr...
Image: Billy Horan
 Wiatr zachowywał się jak papier ścierny. Po sztormie trawa po prostu znikła...
Image: Billy Horan
Nasz przewodnik, również wskazał nam przykład:
Oto wielki głaz ważący kilkanaście ton, który dzięki huraganom został "przeniesiony" z miejsca, w którym teraz siedzi jakiś ptaszek. Po prostu niewiarygodne...
Taka mała Latarnia a od wieków nie poddała się siłom natury...
Mapka...
Namiary GPS:
 51°55'54.94"N    10°19'22.08"W

Post No.112: Klify Shanganagh - lewa strona Bray

$
0
0
W pierwszą słoneczną sobotę Lutego wybraliśmy się do uroczej, nadmorskiej miejscowości, znajdującej się nieopodal Dublina - Bray.
 Zostawiamy auto na Parkingu, które w weekendy jest darmowy i ruszamy w lewą stronę.
Nasz wybór nie jest przypadkowy.
Ruszamy na małe klify które zwane są tutaj klifami Shanganagh.
Odkryliśmy je przypadkiem osiem lat temu, gdy tuż po przyjeździe do Irlandii, dosyć często odwiedzaliśmy Bray, gdy dojeżdżaliśmy tutaj autobusem. 
Więc ruszyliśmy w kierunku dawnego portu, którego potężne falochrony wciąż znajdują się na swoim miejscu. 
Dzisiaj, jest to miejsce w którym  w okresie letnim wodowane są prywatne jachty i wszelakiego typu łodzie.
Ten porcik to jedno z miejsc, w którym rodzice pokazują dzieciom łabędzie i mewy, które są do ludzi przyzwyczajone i podchodzą bardzo blisko w oczekiwaniu na darmowy chlebek.
Zresztą korzystając z odpływu, znajdziemy tutaj wiele gatunków ptaków, które starają się żerować w mule. Zauważyliśmy, że poszczególne gatunki ptaków trzymały się razem w grupie, jednocześnie nie przeszkadzając innym gatunkom. Szkoda że nie jest tak z ludźmi...
Mijając stary port, znaleźliśmy metalową pokrywę oznaczającą jakiś ukryty pod nią licznik.
Nawet na tak mało ważnym, zdawało by się, przedmiocie, znaleźć można dawne celtyckie symbole, z których Irlandczycy są bardzo dumni...
Zbliżając się do samej plaży Shanganagh, widzimy z daleka, że baraszkują na niej weseli uczestnicy, którym nie za nadto przeszkadzała zimna woda...
 Znaleźliśmy się na plaży.
Z tej perspektywy nie wygląda to zachęcająco, i jest to jednym z dwóch powodów, ze plaża ta nie jest oblegana przez turystów.
Wystarczy zejść niżej i widok, który nam się wyłania, zachęca nogi do dalszego marszu...
Oglądając się za siebie zauważamy, że szczyt góry w Bray oprócz turystów, w dniu dzisiejszym został zdobyty również przez motolotniarzy...
Plaża Shanganagh jest bardzo specyficzna: w całości pokryta kamyczkami nie ułatwia nam poruszania się, co jest drugim z powodów, dlaczego jest unikana.
Lecz w zamian znajdziemy tutaj, spokój...
Maszerując wzdłuż klifów, zauważamy stary mur który został zbudowany aby złagodzić siłę uderzania fal, które nieubłaganie, od lat podmywają tutejsze klify...
Od czasu, do czasu, mijają nas osoby, które pomimo trudności, z przyjemnością pokonują plaże... 
Niestety trzeba dokładnie patrzeć pod nogi, gdyż oprócz kamieni, znajdujemy na plaży śmiecie czasów obecnych, i ewentualne stąpnięcie grozi poważną kontuzją.
Zauważamy również nietypowe muszelki, które przyssały się do głazu na dość nietypowej wysokości....
Większość kamyczków na plaży klifów Shanganagh są niesamowicie wygładzone.
Część z nich, dzięki ciągłemu "turlaniu się" po innych kamyczkach, są okrągłe...
...oraz takie, które zostały w jakiś sposób wydrążone przez formy życia mieszkające w morzu.
W czasie naszego marszu, zauważamy grupę kajakarzy, którzy dzielnie pokonywali wzniesienia fal.
Klify Shanganagh wyglądają uroczo, ciągną się przez parę kilometrów i,  jak widać na zdjęciu, niewiele na niej ludzi... Gdzieś tam w oddali, jakaś kobietka wpatruje się w dal....
Za każdym razem znajdujemy na niej piłeczki golfowe, gdyż na wierzchu klifów znajduje się Klub Golfowy. Taka dodatkowa atrakcja... :-)
Jakże urocze i jakże inne są te klify. Przyciągają wzrok i wciąż opierają się falom Morza Irlandzkiego.
A oto najlepszy dowód, który znaleźliśmy, żeby udowodnić co się dzieje z kamyczkami, dzięki ciągłemu przetaczaniu się przez fale. Oto resztki cegły...
Każdy spacer kiedyś się skończy, tak jak nasz dzisiaj.
To wyjątkowe miejsce, niezbyt znane. Może ktoś z Was również podrepcze po tych kamyczkach...
Oto mała mapka, aby dopomóc w odnalezieniu miejsca...
Koordynaty GPS:
 53°12'27.96"N   6° 6'7.48"W

Post No.113: Z cyklu: Krótkie opowieści - Echo Gate

$
0
0
Jest takie fajne miejsce w Irlandii, które ze względu na swoją nietypową atrakcję,  stało się sławne i często odwiedzane przez turystów: To Echo Gate - Brama Echo.
Brama ta znajduje się na jednym z osiedli w miasteczku Trim, które sławne jest dzięki stojącemu tam od XII wieku zamkowi, który swoją drugą świetność przeżywa od roku 1995, gdy w murach zamku pojawił się Mel Gibson, wraz z filmową ekipą, aby nakręcić sławny film "Breaveheart - Waleczne Serce", który uhonorowany został aż trzema Oscarami. 
Aby zobaczyć z bliska sławną bramę, należy nieco od Zamku się oddalić, jadąc lub idąc drogą R154, prowadzącą wzdłuż jednego z osiedli.
Niestety duży ruch na tejże z dróg, uniemożliwia bezpieczny postój na poboczu, więc najlepiej zostawić auto tuż po wjeździe na osiedle...
Znajdujemy się dokładnie na przeciwko ruin klasztoru Świętego Piotra i Pawła. Najchętniej już bym krzyknął, ale przecież mieszkają tutaj ludzie, więc pokornie czekam, aż sznur samochodów przejedzie a ja przejdę na drugą stronę jezdni...
Czekając, rozglądam się dookoła i zauważam, że tuż koło mnie, stoi specjalna tabliczka, dzięki której upewniam się, że jestem we właściwym miejscu:
Stoję dokładnie pośrodku bramy i krzyczę! Jest! Słyszę własne ja, lecz strasznie cichutko.
Niestety przejazd samochodów zagłusza echo a podobną są dni, że słychać rozmowy osób spacerujących po klasztornych ruinach...
Ostatnio, jeden z tutejszych radnych miasteczka Trim, James O'Shea, na posiedzeniu Rady Miasta, oznajmił że Echo z tej sławnej bramy zanika i trzeba coś poradzić, aby ta dodatkowa atrakcja zupełnie nie znikła. Oczywiście rozpętało się medialne piekło: jedni uważali, że Radny zajmuje się głupotami a drudzy, że Radny ma rację i echo rzeczywiście zanika. Istnieją dwie wersje takiej przyczyny: jedna z nich mówi o zbyt dużym ruchu drogowym na drodze, przy której stoi brama.
Druga to taka, że uważa się, że drzewkowe tuje, które rosną przy ruinach, są zbyt wysokie i nie pozwalają na "odpowiedz" echa.
Może ktoś z Was, tak przy okazji, sprawdzi, czy echo rzeczywiście jest czy już zanikło?

Koordynaty GPS:
 53°33'13.08"N     6°46'20.77"W
*****************
Przy okazji, chciałbym bardzo podziękować wszystkim tym, którzy napisali do mnie na Facebookowej stronie Mojej Zielonej Irlandii oraz wysłali do mnie emaile. Dziękuje bardzo za ciepłe słowa. Również dziękuję za wszystkie fotki, które z przyjemnością umieszczę na podstronie "Foto Czytelników". Oto one:
Foto nadesłała: elaluk53.
Fot. Anna Gniadek
Fot. Anna Zielińska
Fot. Marta Wieszczycka
Fot. Małgorzata Kalkowska
Fot.: Joanna Sinica
Za wszystkie te fotki, za emaile i cieplutkie słowa, baaaardzo dziękujemy!!!!

Post No.114: Akwarium w miasteczku Dingle.

$
0
0
Wiele już napisałem o półwyspie Dingle i zapewne jeszcze wiele napiszę, lecz dzisiaj skupię się na samym miasteczku o tej samej nazwie, które jest jednocześnie sercem półwyspu, jak i jedynym miastem na tymże półwyspie.
Dingle - kilka ulic, ponad 2.000 dusz mieszkających w mieście. Niby nic wyjątkowego, miasteczko podobne do wielu innych w Irlandii, jednakże chyba jest to jedyne miejsce w Irlandii, gdzie przyjezdny czuje się tutaj na prawdę fajnie.
Nikt dokładnie nie określi co sprawia, że człowiek czuje się w tym miasteczku wyjątkowo i w świetnym humorze: tutejsi mówią, że w tym miejscu istnieje pozytywna energia i ciężko się z tym nie zgodzić.
 Ale moim zdaniem, cała magia Irlandii w jakiś cudowny sposób kumuluje się właśnie tutaj:
nawet na miasteczkowych płotach znajdują się malowidła, które opowiadają sposób życia tutejszych mieszkańców:
Same miasteczko przyciąga kolorami elewacji: są to tak nietypowe kolory a jednocześnie tak dobrze dobrane, że chce się przejść uliczkami Dingle. My którzy normalnie uciekamy od cywilizowanych miejsc, właśnie tutaj robimy wyjątek. Sami zobaczcie dlaczego:
Znajdziecie tutaj wyjątkowe sklepy...
...wyjątkowe rzeźby...
...i wyjątkowych ludzi, którzy robią wszystko aby przyciągnąć turystów do miasteczka Dingle.
Tutejsze Puby również są wyjątkowe: jedzenie smakuje wybornie a Guinness jest doskonały.
Wieczorami celtycka muzyka wypełnia każdy możliwy tutejszy Pub, tyle tylko, że grana jest przez miejscowych, na własnych instrumentach.
A My ruszamy do tutejszego Akwarium, które położone jest na przeciwko Parkingu dla samochodów, znajdującego się przy jednym z pirsów.
Jesteśmy w dniu dzisiejszym pierwszymi zwiedzającymi a w drzwiach wita nas Pirat...:-)
Wchodzimy do środka. Akwarium w Dingle oferuje wiele pamiątek, które możemy kupić wewnątrz sklepu. Od statków w butelce do kartek pocztowych. Od latarń po bransoletki...
Sklep zostawiamy na potem i ...
...wkraczamy w podwodny świat, który dla nas ludzi jest praktycznie niewidoczny.
Oczywiście w środku można wykonywać zdjęcia, lecz trzeba zachować ostrożność i nie używać lampy błyskowej.
 Wita nas szum małego wodospadu oraz dźwięki z amazońskiej dżungli.
Wszystkie okazy ryb pochodzą z rzek Amazonii, która przepływa przez kilka państw w Ameryce Południowej: Boliwii, Brazylii, Peru i Kolumbii. To wiele gatunków, które dla nas Europejczyków, są zbyt odległe, aby je móc obejrzeć na co dzień.
Kto by przypuszczał, że w rzece Amazonii pływają tak duże i różnorodne ryby...
W osobnym akwarium zauważyliśmy inne ryby, które zachowywały się dość nienaturalnie. W innych wodnych basenach ryby wciąż się poruszały, a w tym, w który właśnie obserwowaliśmy, ryby były nieruchome. Wyglądało to tak, jakby były sztuczne...
To ławica Piranii, jeden z paru gatunków. Trzymając się razem nie dają szansy przeżycia zwierzętom, które wpadną do wody. Cała ławica może w ciągu kilku godzin obgryźć do kości zwierzę wielkości dorosłej krowy, dzięki swoim ostrym zębom. Stan nieruchomy, w którym zastaliśmy tę ławicę, ułatwia "wyłapanie" najmniejszych wibracji w wodzie a dodatkowo ryby te mają doskonały węch, wyczuwają krew z odległości kilku kilometrów...
Mieliśmy okazję zobaczyć również kolorowy świat rafy koralowej, którą udało się odtworzyć w Akwarium.
Kolory zachwycają...
Pod rafą schowała się jakaś nietypowa rybka o śmiesznym ryjku...
W końcu dotarliśmy do wielkiej szyby, która oddzielała wielki basen, w którym pływają trzy rekiny.
Pierwszy raz widzieliśmy te drapieżne ryby, więc z wielką ciekawością oglądaliśmy, jak dostojnie pływają  w tym wielkim zbiorniku...
Nie ukrywam, że te okryte złą sławą ryby zbudziły w nas jakiś szacunek i lęk. Gdy tylko płynęły prosto w naszym kierunku, cieszyliśmy się że odgradza nas szyba. Widok nietypowy...
Choć zdawały się strasznie powolne, wystarczył jeden siny ruch swym ogonem i prędkość rekina wzrosła by strasznie szybko, dosięgając swą ofiarę. Jednocześnie, za każdym razem, gdy przepływał koło nas, widzieliśmy rekinie oczy: takie czarne i puste a trzy rzędy zębów, niesamowicie ostrych, w mgnieniu oka rozszarpuje swoją ofiarę..
A oto króciutki filmik z przepływającego rekina:
Aby zbytnio nie wystraszyć dzieci, które licznie odwiedzają akwarium, w tym wielkim basenie, umieszczony został wielki żółw morski. Żółw ten odróżnia ludzi i ciągnie go nich, najwyraźniej z ciekawości. Aby utrzymać się w jednym miejscu, wciąż macha swoimi płetwami, a nam się wydaje jak by machał nam na Dzień Dobry..
W dalszej części Akwarium znajdziemy pomieszczenie, w którym panuje zimowa atmosfera, gdyż znajdują się w nim Pingwinki. W pomieszczeniu panuje oczywiście odpowiednio niska temperatura, aby Pingwiny miały zbliżone warunki to tych, które panują na Antarktydzie.
Patrzyliśmy, jak nieporadnie chodzą po "lodowych klifach" a my czekaliśmy, kiedy zanurzą się w wodzie...
No i w końcu doczekaliśmy się. To co wyczyniały te ptaki pod wodą, nijak nie wiązało się niezdarnością na lądzie. Patrzyliśmy i patrzyliśmy, nie wierząc własnym oczom, jak Pingwiny akrobatycznie pływały,  Zresztą sami zobaczcie:
Z niechęcią wyszliśmy z pomieszczenia Polar Experience i ruszyliśmy zwiedzać dalej. 
W następnym zbiorniku mogliśmy przyjrzeć się, kolorowy świat pod wodą oraz jak rozgwiazda, przykleiła się do szyby...
... a w następnym, możemy pooglądać pływające w zbiorniku ryby, z zupełnie innej perspektywy...
Następny zbiornik, to tak zwany "Touch Tank" - zbiornik, w którym możemy dotknąć...płaszczki!
Płaszczkom, które przebywają w zbiorniku, poobcinano końcówki ogonów, by nie mogły zranić zwiedzających.
W pewnym momencie podszedł do nas tutejszy pracownik i z wielką chęcią troszkę opowiedział nam o tych zwierzątkach z gatunku ryb. Między innymi to, że płaszczki pomimo oczu, rozpoznają otoczenie dzięki zapachowi.
Na zakończenie naszej nowej znajomości, w nagrodę dostałem do potrzymania rozgwiazdę!
Przeciwne uczucie.... 
Ostatnim z punktów naszego zwiedzania był wodny tunel, który został zbudowany tak, abyśmy mogli obejrzeć wodny świat z innej perspektywy. 
Choć taki tunel nie należy do najdłuższych na świecie, sam pomysł jest rewelacyjny. Fajne uczucie, jak nad naszymi głowami pływają wszystkie możliwe gatunki ryb, węgorzy morskich i  innych oceanicznych stworzeń...
Choć Akwarium w miasteczku Dingle, nie jest największym Akwarium zbudowanym na świecie, to jednak atmosferą nie ujmuje tym najlepszym. My doskonale się bawiliśmy i możemy polecić każdemu, kto tylko znajdzie się w tym jakże kolorowym miasteczku. 
Nie ma co czekać: bierzcie swoje najmłodsze pociechy i odwiedźcie te miejsce!!!!
Koordynaty GPS:
 52° 8'21.73"N    10°16'43.21"W

Post No.115 - Charlie Chaplin na Zielonej Wyspie

$
0
0
Jest takie miejsce w Irlandii, gdzie co roku mieszkańcy małej miejscowości, upamiętniają chwile gdy ich gościem był najsławniejszy komik XX wieku, Charlie Chaplin. 
To miasteczko Waterville, położone na zachodnim krańcu półwyspu Kerry.
Charlie urodził się w Londynie, 16 kwietnia 1889 roku. 
Jako dziecko często chorował, więc jego matka często przy nim przebywała opisując to, co się dzieje za oknem w postaci scenek wymyślonych przed siebie. Choć mama Chaplina występowała jako piosenkarka, również poupadała na zdrowiu. Charlie już w wieku 5 lat, musiał zastąpić mamę na scenie, gdy ta zaniemogła.
************************************************************
Wjeżdżamy do miasteczka Waterville. 
Podążaliśmy w tym dniu na wyspę Valentia, więc miasteczko te miało być tym następnym, przez nas tylko mijanym. Nieoczekiwanie dla nas samych, po lewej stronie zauważyliśmy pomnik, który swym wyglądem przypominał kogoś znajomego...
Po prawej zaś, podobna sylwetka wraz z wielkim szyldem nad drzwiami....
Podjęliśmy natychmiastową decyzję: przystajemy. 
Zawróciłem więc auto i zatrzymaliśmy się na miasteczkowym parkingu, umiejscowionym tuż nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego. 
Dało się zauważyć, że te sympatyczne, lecz senne miasteczko nawet we wrześniu przeżywa napływ turystów. 
Co chwila na parking podjeżdżały autokary, z którego wysiadali z aparatami w rękach wycieczkowicze z różnych stron świata...
Ruszyliśmy więc w tym samym kierunku, do którego wszyscy przyjeżdżający turyści zmierzali...
************************************************************
Talent młodego Charliego rozkwitał: jako mały chłopiec wziął udział w filmie, występując jako gazeciarz w "Sherlocku Holmesie". 
Następnie w roku 1912, przybył wraz z krupą Karno do Ameryki Północnej,  gdzie został niemal natychmiast zauważony, przez producenta filmowego Keystone Film Company...
Charlie Chaplin - Wikipedia.
 Jak powstał przesympatyczny Włóczęga z małym wąsikiem, z manierami Dżentelmena, noszący ciasny żakiecik, przyduże spodnie, rozchodzone buty, trzymający bambusową laseczkę? 
Całkiem przypadkiem.
Reżyser Keystone Company, Mack Sennet znany był z tego, że jego filmy nie miały napisanych wcześniej scenariuszy. W pewnym momencie utknął w czasie kręcenia sceny i kazał młodemu Charliemu coś wymyślić. 
Ten pobiegł do przebieralni i powybierał najgorsze z możliwych ubrań i tak stworzył postać Trampa, który rozśmiesza do dnia dzisiejszego....
************************************************************
Ruszyliśmy wprost do budynku, którego elewację zdobiły sylwetki najsłynniejszego komika na świecie. 
To małe muzeum oraz centrum informatyczne festiwalu, który odbywa się co roku w Waterville. 
Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, więc żeby nie popełnić żadnej gafy, zanim weszliśmy do środka, musieliśmy sprawdzić przez szybę, jak jacyś szpiedzy, co zastaniemy w środku.
 Wystawa nas zachęciła i dziarsko przestąpiliśmy przez próg drzwi...
Pomieszczenie okazało się niespodziewanie małe. W środku starszy Pan oczekiwał na turystów, z chęcią opowiadając o Charliem Chaplinie. My rozglądaliśmy się ciekawie, gdyż jakby nie było, jest to nasze pierwsze, choć nie bezpośrednie spotkanie z ikoną światowej kinematografii.
Choć na pierwszy rzut oka, niewiele jest do zobaczenia, to tylko złudzenie. 
Trzeba bardziej dokładnie się przyglądać, gdyż pomieszczenie te bardziej przypomina dawną przebieralnię... Bałagan jest tak troszkę uporządkowany...:-)

************************************************************
Niezdarnego Trampa pokochały miliony ludzi na świecie. 
Z wielkim oczekiwaniem czekano na nowe filmy Chaplina, w którym w sposób wręcz czarodziejski, pokazywał swoje przygody na niemym ekranie. 
Każdy z nich rozśmieszał, bawił a nawet poruszał serca. 
Tak było, gdy na ekranie pojawił się film o tytule"Kid" - "Brzdąc".
Oto jeden z najzabawniejszych dla mnie fragmentów:
Charlie Chaplin boksuje... :-)
Charlie był jednym z ostatnich aktorów, którzy zdecydowali się na tworzenie filmów z dźwiękiem, który jak uważał zniszczy kinematografię.
Gdy reżyserzy z całego świata kręcili już filmy dźwiękowe, Charlie nakręcił niemy, pod tytułem:"Światła Wielkiego Miasta", który odniósł ogromny sukces!!!
Jak bardzo popularny był Charlie w tamtym okresie, niech posłuży jako dowód te oto zdjęcie, które wykonano w Nowym Yorku. Na wieść, że pojawi się tam ten sławny aktor, aby go zobaczyć,przyszły prawdziwe tłumy....

************************************************************
W Centrum Informatycznym, w którym przebywaliśmy, mogliśmy kupić charakterystyczne meloniki, w każdym rozmiarze...
Oczywiście musiałem przymierzyć taki melonik...:-)
Biuro te, wręcz jest usiane małymi pamiątkami, obrazkami i tym wszystkim co związane jest z Charliem Chaplinem. Niektóre z nich do nas przemawiały...
************************************************************
Choć Charlie w filmach był wiecznie uśmiechnięty, w życiu prywatnym już mu się tak nie układało.
Trzy żony, z czego ostatnią Charlie był najszczęśliwszy.
To właśnie z nią, Ooną O'Neill, zaczął przybywać na wakacje do Irlandii a miejscem, który wybrali, było małe miasteczko Waterville, w którym w dniu dzisiejszym byliśmy my.
Przyjeżdżali co roku, pod koniec 1960 a z początkiem 1970 roku, korzystając z gościnności rodziny Huggard oraz okolicznych ludzi. I  co roku mieszkańcy wypatrywali wielkiego samochodu z Wielkim aktorem i jego rodziną...
http://www.charliechaplin.com/en/biography/articles
Czas leciał niebłagalnie, a Charlie Chaplin, wreszcie znalazł zakątek, w którym się świetnie czuł i wypoczywał wraz z najbliższymi...
http://www.charliechaplin.com/en/biography/articles
Charlie Chaplin zmarł w Szwajcarii w 1977 roku, drugiego Dnia Świąt Bożego Narodzenia.
Tak jak by Pan Bóg zapragnął zobaczyć występy Charliego z pierwszego rzędu...

************************************************************
Choć minęło 100 lat od pierwszego filmu z Charliem Chaplinem, pamięć o nim nie zanikła.
Na pewno pamiętają o nim mieszkańcy Waterville, którzy co roku organizują Festiwal Filmowy...
... a ulicami tego małego miasteczka przechodzi wówczas setki Charlie Chaplinów...

http://wwwsalmonandseatroutphotos.blogspot.ie/
http://chaplinfilmfestival.com/waterville
My wciąż przebywając w małym Centrum informatycznym, oglądaliśmy stare zdjęcia...
Na dodatek, dowiedzieliśmy się od Starszego Pana, że w Hotelu Butler Arms Hotel w Waterville  przebywał również Walt Disney,
...jak również Michael Douglas...
wraz z żoną Catherine Zeta-Jones...
Zapragnęliśmy mieć pamiątkę a okazja była wyśmienita: oto przed nami stała makieta z narysowanymi postaciami. Wystarczyło tylko włożyć głowę i pstryk, zdjęcie gotowe. Niestety Starszy Pan nie radził sobie z nowoczesnym aparatem i choć nie mamy do niego żalu, troszkę szkoda, że zdjęcie nie wyszło...
W końcu wyszliśmy na zewnątrz i poszliśmy na kamienistą plażę.
Kto by przypuszczał, że kiedyś, w tym samym miejscu przechadzał się po tej samej plaży, sławny komik, który pokochał tak samo Irlandię, jak My...
Wciąż mam ten obraz przed oczami...

Koordynaty GPS:
 51°49'39.91"N   10°10'23.55"W

************************************************************
Z wielką przyjemnością publikuje zdjęcia, które dostaliśmy od Ani Kopycińskiej - Pisula.
Fotka przedstawia opisany już przeze mnie Bridges of  Roses i przedstawia armię ornitologów-amatorów w czasie obserwacji ptaków. Zdjęcie super ciekawe.
Fot.: Ania Kopycińska - Pisula
Dziękujemy!!!!

Post No.116: Jak wiosny w górach Wicklow szukaliśmy - fotorelacja

$
0
0
W końcu, po niemalże trzech miesiącach chmurnych i deszczowych, w końcu zawitało słońce na Zielonej Wyspie. Nie ma co ukrywać, ale na taki dzień czekała cała Irlandia i w końcu wszyscy, którzy mogli, wyszli na zewnątrz. Wyszliśmy również i my i ruszyliśmy na ukochane przez nas góry Wicklow, z zamiarem znalezienia przez nas oznak wiosny.
Ruszyliśmy swoją starą trasą, którą przemierzamy co miesiąc. Zatrzymaliśmy się na szczycie pewnego wzniesienia, obserwując otaczającą nas panoramę. Obok nas, za płotem, wylegiwały się dwie krowy, najwidoczniej również ciesząc się z ciepłych promieni słońca...
Po przejechaniu kilku następnych kilometrów, znaleźliśmy się przy mostku i ruinkach, które zbudowane zostały kiedyś w czasie istniejących tutaj kopalni. To nowy mostek. Poprzedni został zmyty po ulewnych deszczach, które nawiedziły Irlandię w zeszłym roku...
Ten mały strumyczek po kilkudniowych deszczach zamienia się w górski potok o niesamowitej sile.
W czasie naszego 10-cio letniego pobytu w Irlandii, to już czwarty most.
Nowy, jak widać na zdjęciu, wsparty został znacznie wyżej, na metalowych belkach, które zostały zabetonowane w głazach...
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i wspięliśmy się znacznie wyżej.
Naszą drogą co chwila pomykały samochody oraz motory-śmigacze. Pojawiły się również inne dwukołowce - rowerzyści. To wszystko razem sprawia, że na drodze trzeba zachować rozsądną prędkość i baczną uwagę....
Ruszamy dalej. Jedziemy w kierunku Glandelough i zjeżdżamy drogą w dół, która wije się jak wąż...
W dniu dzisiejszym zdaje się, kto żyw ten... w górach Wicklow!
I tak przez całą trasę....
Opactwo Glandelough i jezioro Upper Lake sobie darowaliśmy. Jest godzina 11 i widzimy ile samochodów ciągnie w tym kierunku a z doświadczenia wiemy, co się będzie tutaj działo o 15. Ruszamy więc nad jezioro Guinness'a.
Oczywiście i tutaj parkingi zapchane do granic możliwości. Każdy wolny kawałek zajęty przez auto a właściciele tych aut, maszerują gdzieś po wytyczonych szlakach ...
Kurcze, spóźniliśmy się... Wygląda na to, że szybowali i lądowali tutaj ludzie, którzy zajmują się szybownictwem spadochronowym.( niestety nie znam oryginalnej nazwy).
 Szkoda, że nie zdążyliśmy...
Zatrzymaliśmy się w malej zatoczce. Przed nami rozpościerał się widok na Guinness Lake.
Urzeczeni ciszą i lekkim, ciepłym wiaterkiem patrzyliśmy przed siebie...
Raptem nad naszymi głowami coś zaszumiało: spojrzeliśmy w górę i oniemiali patrzyliśmy jak zgrabnie lawirował tuż przy stoku jeden ze spadochroniarzy. Wykorzystywał każdy możliwy podmuch i zgrabnie skręcał, zawracał i powracał, lekko sterując swoim spadochronem. Wyczuwał prądy powietrzne jak jakiś ptak...
W końcu wylądował.... przy bacznej obserwacji kolegów.
Wracamy. Za chwilę zrobi się tutaj na prawdę tłoczno a ja niestety jeszcze do pracy iść muszę. Szkoda. To był fajny i ciepły dzień.... 
Po drodze mijamy choinkę, która została ubrana na Święta Bożego Narodzenia. 
Nikt jej nie rusza a zapewne w tym roku, przybędzie jej parę nowych ozdób...
I jak myślicie? Jest już wiosna?

Post No.117: Dziwne zjawiska w Grobowcu Creevykeel

$
0
0
Przemierzając hrabstwo Sigo, jechaliśmy  na północ drogą N15. Będąc wciąż pod wrażeniem niesamowitych szczytów Ben Bulbena, nieomalże przegapiliśmy małą, brązową tabliczkę, która jak zwykle informowała o jakimś ciekawym miejscu. Zatrzymaliśmy się więc, na małym parkingu przylegającym przy tej ruchliwej drodze, aby troszkę odpocząć a przy okazji zobaczyć miejsce, którego nazwę ciężko jest normalnie wypowiedzieć...
Cokolwiek kryło się za tą tajemniczą nazwą, ukryte było za gęstymi krzakami, które skutecznie ukrywały obiekt do którego zmierzaliśmy. Wejście znajduje się w prawym rogu parkingu, należy tylko wejść po kilku kamiennych stopniach...
Choć do pokonania mieliśmy tylko parę metrów, przechodziliśmy właśnie przez gęste zarośla, tworzące jakby tunel. Na gałęziach zawieszone były setki kokardek, pasemek materiału czy też materiałowych wstążek....
Gdy wyszliśmy z roślinnego tunelu widok, który zobaczyliśmy, przeszedł nasze oczekiwania.
Przed nami zastaliśmy masę kamieni, ułożonych bez składu i ładu - przynajmniej tak nam się na początku wydawało. Znaleźliśmy się przy Grobowcu Creevykeel, który został zbudowany 4.000 - 2.500 lat temu.
Opisywałem już na blogu dwa grobowce: pierwszym opisywanym był najsłynniejszy chyba, oblegany przez turystów a starszy od egipskich Piramid, grobowiec Newgrange.
Do jedynej komnaty umiejscowionej wewnątrz tej ogromnej budowli, prowadzi 19-sto metrowy korytarz, przez który w dni przesilenia wiosenno-jesiennego wpadają promyki słońca, oświetlając te zbudowane z kamieni i głazów, pomieszczenie...
O Grobowcu Newgrange napisałem w poście numer 8, o tutaj - zapraszam.
Następnym grobowcem opisanym przeze mnie był kompleks kilku grobowców Loughcrew - gdzie według tutejszych Legend nad kopcami latała Czarownica.
O Czarownicy możecie przeczytać o tutaj - również zapraszam!
W dniu dzisiejszym znajdowaliśmy się w jakże innym Grobowcu.
Bez dachu i o innym kształcie, który nie był okrągły, lecz miał formę wielkiego trapezu.
 Z perspektywy stojącego człowieka, nie widać wielkości owego, lecz wystarczy spojrzeć na Creevykeel z lotu ptaka i ciężko nie zdziwić się zarówno wielkością, kształtem jak i ilością komnat.
http://www.archaeology.ie/
Bacznie oglądając Creevykeel, zmierzamy do wejścia, które tradycyjnie zbudowane zostało od strony wschodniej. 
Dzięki temu, że grobowiec został ułożónyz jednej warstwy kamieni, możemy zobaczyć wielkość pierwszej komnaty, do której możemy dostać się pokonując trzymetrowe wejście...
Grobowiec Creevykeel został odkryty stosunkowo późno, bo w roku 1909 i został opisany jako "stos kamieni, dziko zarośniętych". Wydobyty, jak również zrekonstruowany przez H. O'Nill'a Hencen'a w roku 1935, nie dał odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadawane są, przez naukowców, tak na prawdę do dnia dzisiejszego. 
Weszliśmy do środka pierwszej komnaty.
Głazy, które tworzą te komnatę, wyglądają jakby miały za zadanie tworzyć "rząd krzeseł"- przypisane miejsce każdej osobie, w momencie spotkań plemienia, wewnątrz komnaty...
W komnacie, od strony zachodniej, istnieje wejście - portal, do mniejszego pomieszczenia.
 Wspartym na dwóch potężnych głazach, nadprożem był kilkunasto-tonowy głaz. 
Jakiegoż wysiłku dokonano i jakich technik, aby ułożyć tak ciężki głaz na takiej wysokości?
 Tuż przed wejściem istnieje źródełko obudowane kamieniami.
Badania udowodniły, że ta mała budowla została ułożona znacznie później, w okresie wczesno-chrześcijańskim.
Woda, która wypływa ze źródełka uważana jest przez miejscowych jako cudowne źródełko, co zresztą tłumaczą te zawiązane na gałęziach kokardki z papieru i szmatek. 
W momencie naszego przyjazdu, w Irlandii świeciło słońce od dwóch tygodni, deszczu ani śladu a gołym okiem było widać, że ze źródełka wciąż biła woda...
Choć nie jesteśmy archeologami, wciąż rozglądamy się ciekawie dookoła i zauważamy, że te kamienne głazy zostały dobrane i postawione nie przypadkowo, lecz znaczenia ani zamysłu dawnych budowniczych chyba już nigdy nie poznamy.
Gdy przekroczyliśmy portal, wewnątrz zobaczyliśmy jeszcze jedną komnatę, znacznie mniejszą i odgrodzoną niewielkim murkiem. Według podań miejscowych, które spisał uczony odkrywca H.O'Nill, portal ten również posiadał nadproże z potężnego głazu, który został osadzony na tych dwóch pionowych, lecz został zrzucony "przez trzech braci o tym samym nazwisku"
Do dnia dzisiejszego nie wiadomo, gdzie ów zrzucony głaz się podział....
Grobowiec Creevykeel różni się od innych tym, że oprócz tych trzech komnat, które właśnie Wam pokazałem, posiada jeszcze trzy inne, osobne, które zostały umieszczone na bokach konstrukcji. Dwie komnaty od strony południowej, oraz jedna od północnej.
Według domysłu uczonych, konstrukcja ta została budowana w czasie ogólnych zmian dynamiki społecznej, w którym kult pochówku na oczach całego plemienia przerodził się w inny: masowe groby zaczęły ustępować na poczet grobów pojedynczych...
Tak jak pisałem wcześniej, Grobowiec Creevykeel został odkryty stosunkowo późno.
 Powodem była niechęć okolicznych mieszkańców oraz zła sława tego miejsca.
 Pierwszym miejscowym, który uchylił rąbka tajemnicy i odważył się coś publicznie
opowiedzieć był Gerald Keogh, który w 1979 roku, na łamach radia opowiedział swoją historię o dziwnym, kolorowym świetle wydobywającym się z wnętrza grobowca...
Przytoczył również historię chłopca z okolicy, który bawiąc się w tym miejscu, oprócz świateł widział również "tajemnicze małe ludziki". Choć mamy XXI wiek, tutejsi niechętnie lub też w ogóle nie wypowiadają się na temat tych dziwnych zjawisk występujących w tym miejscu.
 Może dlatego, że boją się śmieszności, lub też dlatego, że sami nie są pewni co się tutaj dzieje. 
Niektórzy z ludzi, zajmujących się badaniami z tematów si-fi, wysnuli inną, dość ciekawą hipotezę, lecz mało popularną w Irlandii: tysiące lat temu inna, wyższa cywilizacja pokazała tubylczym ludom Sligo, w jaki sposób budować, podpowiadając kształt, a miejscowi z czasem dostosowali wybudowane pomieszczenia dla swoich potrzeb.
Na poparcie swoich tez przytaczają fakt, że na 350 grobowców znalezionych w Irlandii, tylko ten ma kształt trapezu, który z góry wygląda jak podstawa statku kosmicznego.
Dodatkowo przytaczają, że budowa wewnątrz grobowca przypomina mapę nieba z konstelacjami Andromedy, Skorpiona, Aquilli i innych.
http://www.megaliths.net/
I choć można do takich rewelacji podejść bardzo sceptycznie, ciężko się nie zgodzić, że Creevykeel jest bardzo tajemniczą budowlą, która zastanawia patrząc choćby na sposób i zamysł samej budowy.
Irlandczycy, naród kochający grobowce oraz swoją historię i tradycję, uwielbiają robić zdjęcia z przesileń wiosenno-jesiennych z wnętrz grobowców, gdy słońce rozświetla komnaty.
 Co roku, przybywa nie tylko fotoamatorów lecz również ludzi, którzy wręcz namacalnie odbywają stare ceremonie związane z tym wydarzeniem:
Społeczność na FB - Oldcastle Equinoxes Loughcrew
Społeczność na FB - Oldcastle Equinoxes Loughcrew
Społeczność na FB - Oldcastle Equinoxes Loughcrew
Natomiast na temat przesilenia w Creevykeel, nie ma w internecie nic. 
A przecież ktoś mógł uwiecznić moment, jak promienie słońca wchodzą do trzeciej, najmniejszej komnaty... Najwidoczniej żaden z miejscowych nie chce o świcie przebywać sam w tymże jakże nietypowym grobowcu..
My w każdym bądź razie, kosmitów nie ujrzeliśmy oraz nie odczuliśmy żadnej złej atmosfery.
Sama budowla, natomiast, nas urzekła, a jej kształt i wielkość niezbicie świadczą o potencjale ludzi, którzy żyli w tym miejscu ponad 3.000 lat temu...
Mapka miejsca:
Koordynaty GPS:
 54°26'20.98"N    8°26'2.04"W 
***************************************************************************
W dniu dzisiejszym z przyjemnością publikuję zdjęcia, które przysłała Illona Jakubiak, która wraz ze swoją połówką, Michałem, na początku tego roku przemierzyli zachodnie wybrzeża Irlandii.
Zdjęcia prezentują surowe, lecz jakże piękne oblicze Irlandii, które Illonie i Michałowi udało się zobaczyć.
Dziękujemy i Zazdrościmy wycieczki!!!!
Latarnia na Valencia Island. Fot.: Michał Kuźnicki
Gap of Dunloe. Fot.:Michał Kuźnicki
Klify w Kilkee. Fot.: Michał Kuźnicki
Klify w Kilkee. Fot.:Michał Kuźnicki
Klify koło Bridges of Roses. Fot.: Michał Kuźnicki
Moherowe Klify. Fot.: Michał Kuźnicki
Bardzo dziękujemy i serdecznie pozdrawiamy!!!!

Post No.118: Post mi uciekł, więc raz jeszcze...

$
0
0
Sam nie wiem jak to się stało, lecz poprzedni post, po prostu mi uciekł, za co mogę tylko przeprosić.
Post nie był wielki, ale pozwólcie proszę, że go powtórzę, gdyż szykuje się nam kolejna atrakcja do zobaczenia.
Niedalej, jak parę tygodni wcześniej pisałem o fantastycznej ścieżce Gobbinsa, która powstała 100 lat temu, ale niestety upływający czas spowodował zamknięcie atrakcji, która w szczytowym swoim momencie przyciągała więcej ludzi niż na Giant's Caseuway. Temat - tutaj
Informowałem również o tym, że Rząd Irlandii Północnej postanowił przeprowadzić renowację Gobbin's Path, kosztem ogromnych nakładów, aby przyciągnąć jak najwięcej turystów.
Jedyną niewiadomą, która mogła spowodować opóźnienie zaplanowanych zadań, była pogoda, która mogła znacznie opóźnić wszelkie prace.
Nie ukrywam, że miałem obawy, gdyż początek roku nie zapowiadał udanego zakończenia prac, gdyż ciągle wiało i padało.
Ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze i już dzisiaj mogę powiedzieć, że renowacja Gobbin's Path zakończyła się pełnym sukcesem.
Nie dalej jak w zeszły Czwartek, 02.IV.2015 szlak Gobbin'sa odwiedziły najważniejsi oficjele hrabstwa Antrim, jak również Burmistrz Belfastu. Zadecydowano, że Szlak dla turystów w raz z nowym Visitor Centre, zostanie otwarty latem, więc już czekamy z niecierpliwością na dzień, w którym się tam wybierzemy.
Na filmiku, który umieściłem poniżej, możecie sami zobaczyć jakie atrakcje na nas czekają.
Zapraszam
Tym samym dziękujemy za świąteczne życzenia a w szczególności dziękujemy Wojtkowi.
Jeszcze raz przepraszam za kłopot.
Pozdrawiamy wszystkich

Post No.119: Mel Gibson na Zamku w Trim

$
0
0
W marcu 1996 roku, mieszkańców miasteczka Trim, leżącego nieopodal Dublina, ogarnęła wielka radość: film "Breaveheart - Waleczne Serce" zdobył najcenniejszą nagrodę przyznawaną przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej - statuetkę Oscara!!!
Radości i dumie mieszkańców nie ma co się dziwić, gdyż wiele scen ujętych w filmie, kręconych było właśnie na zamku, zbudowanego nad rzeką Boyle, w tymże miasteczku.
Zamek w Trim, odwiedziliśmy pierwszy raz w 2010 roku, nawet nie wiedząc, że rozgrywały się tutaj sceny batalii, gdy armia szkocka zdobywała angielskie miasto "York".
Przyjeżdżając na miejsce, aby dojść do kasy biletowej, musieliśmy podejść lekkim wzniesieniem do dawnej bramy, prowadzącej na podzamcze.
Wzniesienie te, w dawnych czasach było podejściem pod most zwodzony, umożliwiającym przekroczenie rzeki, która dawniej okalała cały zamek. Była to tym samym pierwsza linia obrony zamku, przed napastnikami w czasach, gdy rycerze obcego państwa usiłowali zdobyć zamek.
 Z dwóch opcji zakupu biletu, my wybraliśmy tę drugą: zwiedzanie z przewodnikiem.
Tylko tak mogliśmy obejrzeć zamek od środka a cena 5€ za bilet, raczej nie odstrasza.
Pierwsza opcja kupna biletu umożliwiała zwiedzanie samego podzamcza, bez wejścia na zamek.
 Po zakupieniu biletów, musieliśmy poczekać na przewodnika, który pojawiał się w wyznaczonych porach, więc mieliśmy pół godziny na to, aby ze spokojem zwiedzić cały teren okalający Zamek Trim.
Gdy Moja Żona kupowała bilety, ja rozglądałem się dookoła.
W miejscu, w którym teraz staliśmy, dokładnie nad nami, do dnia dzisiejszego istnieją dwa otwory w sklepieniu. 
Pierwszy z nich, zbudowany przed istniejącą dawniej kratą ( na zdjęciu czarny kwadrat), drugi umieszczony za nią .
To dzięki tym otworom obrońcy zamku wylewali gorącą smołę na napastników, którzy forsowali bramę. Była to jedna z podstawowych technik obrony, która stosowana była wówczas na wszystkich zamkach, na całym świecie.
Zamek w Trim, został zbudowany przez Normanów, i prawdopodobnie jest to jedyny tak duży obiekt w Irlandii, który w jakiś cudowny sposób dotrwał do lat dzisiejszych.
Oto i On, w całej okazałości...
Jest całkiem możliwe, że 800 lat temu całość prezentowała się znacznie inaczej:
Obraz Uto Hogerzeil
Mając do dyspozycji pół godziny, ruszyliśmy w prawo, trzymając się okalający teren, murka.
Co jakiś czas mijaliśmy otwory strzelnicze, umożliwiające obrońcom oddanie strzału z łuku.
Niewielkie otwory w zupełności wystarczały, aby kogoś uśmiercić...
 Na rogu dziedzińca, w dniu dzisiejszym niestety możemy zobaczyć tylko ruiny Wielkiej Sali, w której spotykali się możni Panowie, aby omawiać wszelkie istniejące problemy.
 Budynek ten był podpiwniczony oraz posiadał "centralne" ogrzewanie.
Sala, w której ów Panowie się spotykali, musiała być dość spora, lecz dziś zostały tylko po niej podstawy po dawnych kolumnach podtrzymujących konstrukcje dachu.
Tuż obok, znajduje się jedno z tych miejsc, gdzie chciałoby się zajrzeć, spenetrować i przeszukać w poszukiwaniu skarbów, których oczywiście już dawno nie ma lub nigdy nie było.
Forma wykończenia każdej z budowli, posiadała wygładzony kamień, kąty itp nadając odpowiednią formę budynku czy też wieży, którą możemy zobaczyć do dziś. Zastanowiło mnie to, że wewnątrz takich budowli, stosowano znacznie inną technikę budowy: do zaprawy dokładano byle jakie kamienie i głazy, aby tylko wypełnić metry sześcienne budulca. Zdjęcie poniżej jest chyba najlepszym dowodem niezwykłej, przyznacie, techniki budowy...
Tuż obok znajduje się tajemnicze wejście do pomieszczenia, które z naszego poziomu, wydawało się usytuowane pod ziemią. Prawdopodobnie była to jakaś krypta.
Wewnątrz tej krypty, zachował się kanał, którego koniec prowadził do wprost do przepływającej obok rzeki.
Tuż obok znajduje się miejsce, które dawniej zwane było River Gate - Brama Rzeczna.
Ta bramą dostarczano wszelkie pożywienie, które przypływało na łodziach.
Rzeka Boyle bowiem, kiedyś wyglądała inaczej: była znacznie szersza i głębsza, umożliwiając łodziom przypłynięcie z towarem pod zamek.
Trzymając się murka okalającego kompleks zamku, w pewnym momencie oglądamy się za siebie.
Zamek Trim, zwanym inaczej zamkiem Króla Jana, prezentował nam się w pełnej okazałości.
Na schodach, które prowadziły wprost do wejścia, na przewodnika czekały dwie osoby, lecz jeszcze chwilkę muszą poczekać....
Zdjęcie te jest poniekąd również dowodem, w jaki sposób Normanowie budowali zamki.
Wejście do zamku, zostało usytuowane na odpowiedniej wysokości w stosunku do poziomu gruntu.
Oczywiście miało to utrudnić napastnikom dostanie się do zamku.
Na zdjęciu widać, że powoli czas okrywa zewnętrzne mury zamku: pojawiły się roślinki, które wyrosły w szczelinach zaprawy.
A sam zamek, gdy był zupełnie opuszczony, w XIX wieku wyglądał tak:
National Library of Ireland - Eason Photographic Collection
My ruszyliśmy w kierunku wschodnim, trzymając się niewidocznej granicy - nie istniejącego już muru, który zbudowany był wzdłuż rzeki Boyle.
Przy okazji, Moja Połówka znalazła w tutejszych krzakach pajęczą sieć, na której widoczne były kropelki rosy...
Doszliśmy w ten sposób, do najbardziej wysuniętej na wschód wieży, która pełniła rolę obronno-obserwującej. Nietypowy kształt przyciągał nas i zachęcał....
Weszliśmy do środka. Paro kondygnacyjna wieża dziś zmieniła nieco swe oblicze...
Barbican Gate jest następną bramą, którą zwiedzamy, która kiedyś służyła przede wszystkim wojsku. Posiadała zwodzony most, podnoszoną kratę jak również system pułapek dla atakującego napastnika.
Po drugiej stronie brama ta wygląda tak:
Pół godzinki nam szybko przeleciały i musimy zakończyć nasze zwiedzanie, gdyż wybiła pora naszego spotkania z Przewodnikiem. W takich właśnie spotkaniach najbardziej obawiamy się, że niewiele z opowiadań zrozumiemy, gdyż nasz Pan Przewodnik zdecydowanie używa nowych dla nas słów, których nie słyszymy na co dzień. Ale, jednak nie taki Diabeł straszny, jak go malują...
Spotykamy się tuż przy schodach prowadzących do wejścia na zamek...
Nasz przewodnik okazał się bardzo miłym człowiekiem.
Już na początku poprosiłem go, aby pokazał mi oryginalny klucz otwierający nam drzwi do środka i ten, od razu mi go wręczył. To klucz, który ma 800 lat, ale został wzięty wraz zamkiem z drzwi  jednego z kościołów w Trim i został zamontowany tutaj.
Normanowie, jak się chwilę potem okazało, zbudowali potężny, trudny do zdobycia zamek, choć sam w sobie taki miał nie być. Wszystkie pułapki, stosowane w zamku a których pisałem wcześniej, były po prostu czymś normalnym w czasach, gdy żyli pierwsi właściciele zamku.
Nie inaczej jest przecież teraz: właściciele domów może już nie stosują wylewania gorącej smoły ale przecież są zakładane  różnego rodzaju alarmy przeciw włamaniowe.
Zamek spełniał swą role wyśmienicie: gdy jeden z właścicieli wrócił ze swoją armią po swoją własność, zdobywał swój zamek przez siedem tygodni!!!
Po środku wielkiej hali, zobaczyliśmy trzy makiety zamku a tym samym trzy okresy przebudowy zamku w Trim:
Już na pierwszej makiecie, możemy zobaczyć coś, czego dzisiaj nie ma: nad drzwiami istniał dodatkowy korytarz, zbudowany z drewna, łączący dwie wieże zamku.
Był to dodatkowy pomost strzelniczy, dzięki któremu obszar ostrzału znacznie się powiększał, ale w momencie forsowania głównych drzwi przez wroga, pomost ten podpalano, aby spalona konstrukcja mogła zwalić się na atakujących zamek ludzi.
Jak widać na zdjęciu powyżej, podstawa zamku stworzyła kąt prosty na poziomie gruntu.
Z czasem to również zmieniono, gdyż uznano, że takie rozwiązanie ułatwia atakującym ustawienie drabin. Rozwiązaniem które zastosowano, było dodanie podstawy, która była ustawiona pod odpowiednim kątem a którą możemy zobaczyć do dnia dzisiejszego:
Patrząc na tę stronę zamku, od wschodu, wiemy, że to z tej strony kręcono w filmie "Waleczne Serce" wyrzucenie przez Króla Anglii jednego z pomocników syna....
Ciekawym rozwiązaniem było dostarczanie wody do zamku.
W XIV wieku nie istniały pompy wodne, więc zastosowano najprostsze z możliwych rozwiązań:
zbierano deszczówkę. Deszczu w Irlandii nigdy nie brakowało a specjalny system odprowadzał wodę do zbiornika głównego, który zainstalowany był tuż pod dachem.
W czasach obecnych z dawnego dachu nie zostało nic.
 Rząd Irlandii wykupił zamek w 1993 roku od ostatniego właściciela i przejął nad nim opiekę,wydając sumę ponad 6.000.000€ aby przywrócić mu stan umożliwiający zwiedzanie.
Nad zamkiem rozłożono specjalny dach, który był znacznie tańszy od kompletnej renowacji, zbudowano pomosty łączące skrzydła zamku. Zamek oddano do dyspozycji turystom w 2000 roku, a więc już po nakręceniu sławnego filmu "Braveheart".
Wracając do historii, wkrótce potem drewniana konstrukcja, o której pisałem wcześniej, oplotła zamek dookoła, tym samym zwiększając skuteczność obrony...
Paradoksalnie, to właśnie w filmie "Waleczne Serce" najlepiej widać, jakich technik używano w średniowieczu w czasie obrony zamku. Rycerze na flankach oprócz wypuszczanych strzał, rzucali również kamienie oraz lali na napastników gorącą smołę...
kadr z filmu "Waleczne Serce"
kadr z filmu "Waleczne Serce"
Chwilę potem wchodziliśmy po schodach na pierwsze piętro. Schody które tworzyły spiralę, zbudowano również według systemu obronnego. To właśnie takie rozwiązanie umożliwiało powstrzymanie przeciwnika, który musiał uderzać mieczem wyżej i po półkolu rycerza, który stał znacznie wyżej i bronił dostępu. Z kolei to właśnie ten który odpierał ataki, miał większe szanse do zadania decydującego ciosu, gdyż był w znacznie wygodniejszej sytuacji...
Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, które posiadało własną ubikację. No może w zasadzie powinienem napisać zalążki ubikacji. Specjalny otwór w podłodze wyprowadzał na zewnątrz wszelkie ludzkie fekalia. Tym samym, dzięki naszemu przewodnikowi, dowiedzieliśmy się, że papier toaletowy w tamtych czasach zastępowała słoma. Gdy dodamy do tego fakt, że gorąca kąpiel była rarytasem i  brana była tylko raz w miesiącu, kreuje się nam obraz standardów ówczesnej higieny.
Wkrótce potem weszliśmy do sali, która została użyta w filmie "Waleczne Serce" - przynajmniej tak reklamował tę salę nasz Przewodnik.
Scenę wyrzucenia giermka przez okno, pamiętają wszyscy, lecz niestety fotka nam nie wyszła przez brak ostrości...Zamiast fotki komnaty, umieszczam kadr z filmu, z tejże komnaty...
kadr z filmu "Waleczne Serce"
Następną salę, którą możemy zobaczyć na własne oczy, jest sala, którą była osobistą komnatą właściciela zamku. Na jednej ze ścian, widoczne są wykute w kamieniu specjalne miejsca na osobisty ołtarzyk.
W pewnym momencie znaleźliśmy się na jednym z pomostów łączących skrzydła zamku.
Makiety zamku, z tej wysokości, zrobiły się całkiem małe...
W końcu weszliśmy na szczyt zamku.
 Przed nami rozpościerał się widok na małe miasteczko Trim...
Z tej perspektywy wszystko wygląda znacznie inaczej.
Gdy skończyliśmy cieszyć oczy widokiem, Przewodnik pozwolił nam na zejście krętymi schodami na sam dół zamku. Przyznaje, że wrażenie ciekawe a i w głowie lekko się zakręciło...
Tym samym nasza wycieczka prawie się zakończyła. Z ciekawostek, które nasz przewodnik zostawił na sam koniec naszego zwiedzania, to możliwość zobaczenia przewodu kominowego, który odprowadzał dym na zewnątrz zamku. Główne palenisko znajdowało się zazwyczaj w podpiwniczeniu, a specjalnie rozprowadzone kanały, roznosiły ciepło po całym zamku.
Troszkę szkoda, że wewnątrz komina teraz znajdują się jakieś kable, które tak na prawdę psują cały efekt...
Na zakończenie zobaczyliśmy napis, który ktoś kiedyś wyrył na jednej ze ścian zamku.
Nazwisko Beel z datą 1743. Według historyków, którzy starali się poznać właściciela, napis powstał w momencie, gdy zamek był już opuszczony i w teorii nie miał żadnego właściciela. 
Pan Beel, okazał się osobą anonimową, prawdopodobnie był jednym z żołnierzy stacjonujących w pobliżu Trim. Sam napis, wykonany ze starannością, świadczy o dłuższym pobycie żołnierza w tym miejscu, jak również świadczy o wielkiej nudzie w czasie wykonywania swoich obowiązków.
W pierwszym momencie, gdy dowiedziałem się, że na zamku Trim kręcono film pt.:"Waleczne Serce", nie mogłem skojarzyć miejsca, w którym odbywały się większość ze scen.
Dopiero potem zrozumiałem, że nie odnalazłem właściwego miejsca, dzięki choreografii, która została użyta w filmie. Zamek w Trim bowiem, przeszedł wielkie przeobrażenie:
Zdjęcie wykonał Jacq 1212 - Panoramio
Sceneria filmu natomiast wyglądała tak:
Jak widać ludzie odpowiedzialni za scenografię, wykonali kawał świetnej roboty.
Lewa strona murów była zwykłą atrapą, która nadała wielkości zamkowi a jednocześnie "odcieła" w tle widok na miasteczko.
Batalię zdobywania miasta York, znają chyba już wszyscy...
Starałem znaleźć znacznie więcej zdjęć z okresu kręcenia filmu, ale prawda jest taka, że niewiele zdjęć umieszczonych jest w internecie. Rok 1995 był rokiem, w którym choć internet się rozwijał, to jeszcze nie był masowo dostępnym. Nie istniały telefony z systemem Android, były tylko normalne aparaty fotograficzne, które zazwyczaj nie zbliżały tak bardzo miejsca, w których kręcono "Waleczne Serce".
Jednak codziennie, mieszkańcy małego miasteczka Trim, mogli podziwiać kunszt choreografów, którzy znacznie zmienili wygląd zamku...
Oczywiście Mel Gibson był najbardziej znaną osobą w całej ekipie.
Ileż to osób próbowało dostać jego autograf?
Mało kto wie, ale w Zamku Trim kręcono jeszcze jeden film. Powoli ludziom ucieka ten fakt z pamięci, gdyż kręcono go w 1978 roku. Lecz sam film był i jest znany, opowiada o losach amerykańskich żołnierzy biorących udział w II wojnie światowej, którzy zostali przydzieleni do kompani zwanej inaczej Czerwona Jedynka.


Pasjonatów filmów wojennych, nie trzeba długo zachęcać do obejrzenia tego filmu. Ja natomiast z chęcią oglądam fragment z udziałem zamku, który w roku 1978 był zupełnie opuszczony.
Akcja filmu zaczyna się, gdy amerykańscy żołnierze, w drodze do Berlina, przekraczają jedną z niemieckich rzek... Rzeką jest oczywiście Boyne River, a w tle irlandzkie krowy...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Przed kompanią o nazwie Czerwona Jedynka, wyłania się zamek, a raczej jego ruiny...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Żołnierze jeszcze nie wiedzą, że w jednym z dawnych okien czai się wróg...
To chyba najlepsze ujęcie, które przedstawia tak charakterystyczne miejsce, znajdujące się na przeciwko Zamku Trim.
W roku 1978 mostku, który służy dzisiaj turystom do przechodzenia na drugą stronę,
 jeszcze nie było...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Padły pierwsze strzały...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Żołnierze z "Czerwonej Jedynki" powoli dostają się do zamku i to od tego momentu możemy zobaczyć wnętrze zamku, jakże inne od dzisiejszego...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Niemieckim strzelcem okazało się zwykłe dziecko...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978
Zdecydowano się nawet na ujęcie zamku z "lotu ptaka"...
kadr z fimu: " Wielka Czerwona Jedynka" - 1978

Chyba tylko dzięki decyzji reżysera, co do lokacji ujęć mamy możliwość ujrzenia, w jakim stanie przejął zamek Rząd Irlandii.
Niewątpliwie dzięki tym dwóch filmom historia zamku nie zamknęła się w okresie XVI wieku, lecz rozwinęła się, dopisując do niej dwie nowe karty w XX wiek.
 Dobrze, że tak się stało, gdyż niewątpliwie oprócz dni chwały, Zamek Trim miał również dn upadku. I tak na przykład w pewnym okresie, dziedziniec zamka służył jako.... wysypisko śmieci.
Dziś każdy z nas może odwiedzić te miejsce i myśle, że jest tego warte: Zamek w Trim zbudowali Normanowie a budowla była tak dobra, że wytrzymała próbę czasu, wynoszącą 800 lat.
Wytrzymała również inwazję szkockiej i amerykańskiej armii... ;-)
http://www.stationhousehotel.ie/
Koordynaty GPS:
 53°33'17.66"N   6°47'25.99"W

Post No.120: Cudowne zródełko.

$
0
0
Na te fantastyczne miejsce, natrafiliśmy zupełnym przypadkiem.
Położone w odległości 60 kilometrów od Dublina, tuż przy mieście Kildare, jest oazą spokoju i ciszy, oraz miejscem, niezwykle szanowanym przez miejscowych.
Pojawiliśmy się tutaj pewnego słonecznego dnia, zostawiając auto na maluteńkim parkingu.
Przy wejściu wita nas "wiklinowa brama", która wraz z rozpoczęciem wiosny, zaczyna powoli kwitnąć zielonymi listkami.
Tuż za bramą kapliczka, w której do naszej dyspozycji są małe świeczki.
Jeśli chcemy wykorzystać jedną z nich, wystarczy wrzucić jakiś pieniążek jako dotacja na potrzeby w celu utrzymania tego miejsca w czystości.
Rozglądając się dookoła, z przyjemnością stwierdzamy, że w tym roku wiosna zawitała do Irlandii znacznie szybciej...
Na progu wita nas cichy szum strumyczka, który oplata rzeźbę Świętej Brygidy, trzymającej w ręku ogień. Od razy wyczuliśmy magię tego miejsca: niesamowity spokój, cisza, śpiew ptaków;
jednym słowem coś sprawia, że człowiek wewnętrznie się uspokaja...
Przy rzeźbie świeże kwiatki...
Rozglądając się dookoła, widać, że miejsce te jest bardzo pielęgnowane.
Na przeciwko Św. Brygidy stoi ławeczka, dla tych co spocząć tutaj chcą...
 Mały łuk, zbudowany z jakże popularnego kamienia w Irlandii, wskazuje miejsce w którym cudowna woda ze źródełka, łączy się z biegiem tej małej, jakże przyjemnie szumiącej, rzeczki.
Kim jest Święta Brygida?  To Patronka Irlandii, zwaną inaczej Celtycką Marią.
Przekazy o Życiu Brygidy, poplątane są z wiadomościami o celtyckiej Bogini Brigid. 
Chrześcijańska święta Brigida uważana była za osobę cichą lecz energiczną, o ogromnej pobożności, pomimo swojego młodego wieku. 
Niektóre z przekazów mówią, że wstępując do klasztoru, miała czternaście lat.
Podobno przyjaźniła się z samym świętym Patrykiem, który udzielał jej swoich nauk. 
Ta pobożna niewiasta, założyła podwójny zakon: dla braci oraz dla sióstr zakonnych, które z czasem zrobiły się bardzo sławne w Irlandii. Oba zakony założone zostały własnie w Kildare.
Przedstawiana zazwyczaj jako zakonnica ze świecą w rękach, została patronką rolników, nowego życia, poezji i lecznictwa, jak również patronką pokoju i pojednania, gdyż wielokrotnie godziła zwaśnione klany w Irlandii. 
Jej słomiany krzyż, tak dobrze znany na Zielonej Wyspie, był znakiem zawarcia pokoju, dobrej woli i przyjaźni.
Takowy krzyż znaleźliśmy po drugiej stronie kamiennego łuku...
Wygląda na to, że znaleźliśmy się w bardzo ważnym dla Irlandczyków miejscu.
Idąc w kierunku studni z cudownym źródełkiem, mijamy 5 kamieni, położonych równolegle do płynącego pod ziemią cudownego strumyczka. To 5 stacji, przy których należy się zatrzymać i używając różańca,pomodlić się.
Dotarliśmy do studzienki, znajdującym się na końcu tego odgrodzonego kawałka ziemi.
 Na kamiennym murku stoi krzyż z zawieszonym paciorkiem.
Wewnątrz woda, Cudowne Źródełko które choć czyste, nie osiągnęło swojego poziomu, który pozwoliłby przelać się jej podziemnym kanałem aż do samej rzeczki. Jednak nikomu to nie przeszkadza. Są również i tacy, którzy systematycznie wybierają wodę na własne potrzeby.
Na okolicznych drzewkach, widzimy różnego rodzaju kokardki, wstążeczki, części ubrań, które zawieszone, lekko dyndają na wiosennym wiaterku.
Każdy z tych osobistych przedmiotów, to życzenie powrotu do zdrowia. 
Ludzie wierzą bowiem, że zostawienie jakiegoś osobistego przedmiotu w pobliżu studzienki, gwarantuje wyzdrowienie. Oczywiście należy spełnić kilka warunków, między innymi pić wodę, ze świętego źródełka...
A co z celtycką imienniczką Brigid?
Brigida to kobieta płomienna, patronka kowali oraz uzdrowicielka, która obraca kołem czasu i pór roku. Jest również patronką świętego Ognia z Kildare, boginią płodności i Ogniem Paleniska.
Co łączy obie postacie? 
Obie te Panie, mają swoje święto tego samego dnia: 1-go lutego. Ponadto w irlandzkich podaniach fantastycznie się uzupełniają, łącząc religię chrześcijańską z pogańską zarazem.
Samym Irlandczykom to nie przeszkadza i wszyscy przygotowują się na urodziny obu Panien.
W przeddzień więc, należy posprzątać cały dom, upiec ciasto, przyjąć gości i nie odmawiać potrzebującym.
Stary słomiany krzyż należny spalić a nowy powiesić u sufitu. Ważnym elementem tradycji jest wywieszanie części ubrań lub wstążek, aby Celtycka Brigida, wędrując po kraju dotknęła ich, tym samym błogosławiąc właścicielom na następny rok. 
I zdaje się, że właśnie w takim miejscu dzisiaj jesteśmy. Właśnie tutaj celtycka, pogańska tradycja zostaje w sposób niedostrzegany połączona z chrześcijańskimi podaniami. Właśnie po pierwszym lutym, na drzewkach przybywa najwięcej osobistych części garderoby, aby Celtycka Bogini błogosławiła właścicieli oraz aby Chrześcijańska Brigida, uleczyła chorych...
 Gdy powoli zbieraliśmy się do powrotu, akurat pojawił się tutaj starszy Pan, który znalazł chwilę aby zajechać w te cudowne miejsce. W ręku trzymał specjalny chwytak i zajął się sprzątaniem terenu.
Zauważyliśmy z jakim szacunkiem Starszy Irlandczyk witał się z rzeźbą Św. Brigidy:
 dotykał jej ramion, ciała oraz czoła, samemu przy okazji żegnając się. 
Coś nieprawdopodobnego...
 
Mapa miejsca:
Koordynaty GPS:
 53° 8'34.17"N    6°54'25.14"W

Post No.133: Koralowa Plaża - Carraroe

$
0
0
Irlandia, choć znacznie mniejsza od naszego rodzinnego kraju, posiada rozwiniętą sieć dróg i z perspektywy kierowcy jak i pasażera, w czasie jazdy nudzić się na nich nie można. Za każdym razem, gdy przemierzamy nowe regiony Zielonej Wyspy, widzimy coś, co zaskakuje, zastanawia czy też zachwyca.
Nie inaczej było w dniu, w którym przemierzaliśmy zachodnie rejony Irlandii.
Mijając miasto Galway i pokonując kilometry drogą R336, podziwialiśmy widoki na Zatokę oraz niezliczoną ilość kamiennych murków, zbudowanych ludzkimi rękoma bez użycia jakiejkolwiek zaprawy.
Mijaliśmy nie tylko panoramiczne widoki lecz również surową, targaną Atlantyckim wiatrem ziemię, oraz w jakiś sposób poznawaliśmy codzienność Irlandczyków, żyjących w tej części kraju...
Po niemalże trzech godzinach jazdy, dotarliśmy do celu naszej podróży.
Hrabstwo Galway przywitało nas słońcem, choć czuliśmy na twarzach dość chłodny wiatr z nad Atlantyku.
W tle majaczyło pasmo pobliskich wzgórz, na których nie widać było żadnych rosnących drzew - efekt nieurodzajnej ziemi.
Na tutejszym parkingu nie było wolnych miejsc, więc ludzie przebywający na plaży, zostawili auta wzdłuż drogi, utrudniając nam troszkę przejazd.
Miejsce, do którego przybyliśmy jest dość specyficzne: piasek gdzie nie gdzie przecinają nagie skały, które noszą ślady poziomu wody Oceanu.
Nad wodą jak i na plaży widzimy dość sporo sylwetek ludzi.
Część z nich to zapewne miejscowi, którzy dzięki odpływowi szukają owoców morza a część to turyści, którzy delektują się spacerem po plaży.
Kolory piasku w niektórych miejscach znacznie się różnią w wyniku odpływu, na który właśnie trafiliśmy.
Pewną niespodzianką dla nas jest fakt, że plaża jest strzeżona przez wykwalifikowanych ratowników, których siedziba znajduje się tuż przy drodze.
 Choć wieje silny wiatr i nikt być może nie będzie się kapał, Ci zjawili się w miejscu swojej pracy. Miejscowych można poznać po cienkich bluzkach, którym nie przeszkadza zimny wiatr a Niebieska Flaga, symbol który możemy znaleźć na najczystszych plażach w Irlandii, śmiało łopocze sobie na wietrze...
Okolica wydaje się uroczo nietypowa: z jednej strony piasek i zatoczka a z drugiej kamienne murki, które zostały zbudowane przez właścicieli, być może wiele lat temu...
Wchodzimy na piasek, który jakoś dziwnie reaguje pod naszym ciężarem.
W pierwszej chwili nie zdajemy sobie sprawy o co chodzi, lecz z każdym naszym krokiem umysł nas informuje, że coś jest nie tak.
Jakiś dziwny odgłos stąpania, który nijak nie pasuje do tych, które zazwyczaj słyszymy chodząc po piasku.
Pochylamy się i dostrzegamy pierwsze różnice: coś za gruby ten piasek! Kamyczki? Też nie...
Znaleźliśmy się w miejscu, które zostało nazwane Coral Beach lub też Coral Strand.
Pod naszymi stopami, w niesłychanie dużej liczbie, liczonej chyba w miliardach leżą.... szkielety!
To pozostałości po algach - glonach wapiennych, które żyją pod wodą i odgrywają bardzo ważną rolę w ekologii raf koralowych.
Zazwyczaj są koloru fioletowego, lecz gdy umierają, ich szkielety zmieniają barwę na jasno brązową lub popielatą.
http://pagesvertes.info/
Jesteśmy w miejscu, w którym prądy morskie poprzez ruch fal, kierują martwe szkielety tychże alg, aż do tego miejsca, na sam jego brzeg.
Chyba można nawet powiedzieć, że znajdujemy się na Cmentarzysku Alg...
Nieco bliżej wody jak również i samych skał, znajdują się znacznie ciekawsze okazy, które dostarczył ostatni przypływ.
To własnie teraz zafascynowani patrzyliśmy na coś, co na co dzień skutecznie chowa Ocean.
Wszelakiego typu muszelki i muszle, raczej w rozmiarach mini, wraz ze szkieletami alg oraz morskich glonów, wspólnie spoczęły na plaży Carraoe.
Nie jesteśmy jedynymi, którzy zachwycają się plażą Carraoe. Co chwila widzimy nowe osoby, które z aparatami w rękach, próbują uwiecznić Koralową Plażę, która jest miejscem, sami przyznacie, wyjątkowym.
Podczas gdy moja żonka robi nietypowe figurki, starając się uwiecznić magię szkieletowej plaży, ja zdecydowanie przyjąłem inną, mniej wymagającą postawę.
Chciałem pokazać Wam wielkość korali, kładąc kilka na ręce. Oto efekt:
Mojej Żonie zdjęcia wyszły znacznie ciekawsze...
Ja z kolei położyłem na koralach 10 centów - pomysł zaczerpnięty z internetu a chyba najlepiej przedstawiający wielkość wapiennych szkielecików...
Niestety czas biegnie do przodu, a nasz dzisiejszy cel oddalony jest o dobre następne 200 kilometrów. Ruszamy więc z powrotem w kierunku samochodu. Po drodze zauważamy specjalną tabliczkę, jedną z wielu ustawionych na terenie Irlandii, a które upamiętniają miejsca, w których kręcono znany film.
To właśnie tutaj powstał film "Poitin"w 1979 roku.
Był to pierwszy irlandzki film nakręconym w całości w języku irlandzkim.
Poniżej przedstawiam fragment filmu, ciekawego moim zdaniem, dzięki któremu możemy usłyszeć trudny do nauki, lecz jakże ciekawy język irlandzki.
Autor filmu:
Berniebalubob.
Tytuł Filmu:
"Exerpt from "Poitin"
Z przykrością opuszczamy Koralową Plażę Carraoe.
Patrząc na plażę z lotu ptaka, ciężko uwierzyć, że zamiast piasku znajdują się na niej szkielety alg.
Natomiast warto przyjrzeć się ilością kamiennych murków, które znajdują się nieopodal plaży...
A oto filmik przedstawiający Coral Beach z perspektywy nurkowania.
Najlepiej widać dno w HD...
Autor:
Paul Deering
Tytuł:
"Diving Coral BeachGalway...."

Namiary GPS:
53°14'55.00"N   09°37'46.79"W




















Post No.134: Największa Wyspa Irlandii - Achill

$
0
0
Gdyby ktoś się nas zapytał, dlaczego do tej pory nie zwiedziliśmy wyspy Achill, odpowiedziałbym: nie wiem.
Nie mamy żadnego logicznego wyjaśnienia, dlaczego przez tyle lat omijaliśmy ten odległy zakątek Irlandii. W zeszłym roku, jadąc z Downpatrick Head, gdzie Święty Patryk walczył z Diabłem, widzieliśmy tablicę kierunkową z napisem Achill, lecz tylko minęliśmy ją, gdyż wracaliśmy już do domu...
Post Nr.77
Teraz postanowiliśmy, że bez względu na pogodę, wybierzemy się na tę Największą Wyspę Irlandii.
I tak też zrobiliśmy: pewnego dnia, ruszyliśmy z samego rana i po niemalże czterogodzinnej jeździe, znaleźliśmy się u bram Achill...
Znaleźliśmy się na jedynym moście, który łączy wyspę Achill z lądem.
To oczywiście najnowsza budowla, następczyni dwóch poprzednich, która musiała zostać dostosowana do ruchu panującego na drogach w XXI wieku.
Pierwszy, zbudowany w 1887 roku mostek, pozwalał tylko na przemieszczanie się pieszych oraz zaprzęgowych dwukółek...
National Library of Ireland.  Foto: Robert French.
National Library of Ireland.  Foto: Robert French.
Tuż koło mostka istniała kiedyś stacja kolejowa, po której po dzień dzisiejszy widoczne są niewielkie ślady.
To w 1894 roku zadecydowano o przedłużeniu linii kolejowej, ciągnącej z Newport aż do Achill.
National Library of Ireland.  Foto: Robert French.
Mało osób wie, że w związku ze stacją i koleją, sprawdziła się starożytna przepowiednia proroka Brian'a Rua, który pewnego dnia powiedział, że "wózki na kółkach z żelaza" poniosą ciała do Achill na ich pierwszej, jak i ostatniej podróży.
Tak stało się w istocie: 14 czerwca 1894 roku, jedna z łodzi płynących do Westport, przechiliła się na bok i utonęła. Na pokładzie przebywało ponad sto osób i wszyscy byli mieszkańcami wyspy Achill. Stało się tak, gdy wszyscy pasażerowie przesunęli się na jedną z burt, chcąc zobaczyć przepływający obok piękny żaglowiec SS Elm. Podjęto natychmiastowe działania, polegające na ratowaniu przebywających w wodzie ludzi. Niestety 32 osoby utonęły, więc zadecydowano, że ich ciała zostaną przewiezione koleją na wyspę, co uczyniono, a los sprawił, że był to pierwszy transport ku wyspie Achill.
Ponad czterystu mieszkańców, zamiast wiwatować z radości z nowego połączenia, opłakiwało przybycie swoich zmarłych sąsiadów.
Do dnia dzisiejszego, na jednym z cmentarzy widnieje nagrobek z wyrytymi nazwiskami uczestników tragedii.
National Library of Ireland.  Foto: Robert French.
 Druga przepowiednia spełniła się w 1937 roku.
W odległej Szkocji, w miasteczku Kirkintilloch, przebywało wielu mieszkańców wyspy Achill, którzy przybyli do tak odległego miejsca jako pracownicy sezonowi przy zbiorze ziemniaków. W tamtych czasach było to normą. Policzono nawet, że około 4.000 ludzi rocznie z hrabstwa Mayo, udawało się do Szkocji w celach dorobkowych.
Tragedia wydarzyła się około pierwszej w nocy 16 września 1937 roku.
Budynek, w którym żyli imigranci zajął się ogniem i dość szybko spłonął, co nie może dziwić, gdyż baraki zbudowane były z drewna i zadaszone słomą.
Rankiem, wewnątrz pogorzeliska odkryto spalone ciała dwunastu mężczyzn oraz czternastu kobiet. Wszyscy byli mieszkańcami wyspy Achill...
Ponownie, tłum czarno odzianych wyspiarzy czekało na stacji na najbliższych...
Po tej tragedii, zaledwie dwa tygodnie później, kolej została zamknięta a tory rozebrane.
Zdjęcie ze strony: www.teachcruachan.com
 Pokonujemy mostek i znaleźliśmy się w miejscu, w którym nie uświadczysz żadnego drzewa, przede wszystkim przez torfową glebę, która aż w 87% pokrywa wyspę oraz przez zimny, wiejący z nad Atlantyku, wiatr.
Skręcamy w lewo, w lokalną drogę L1405 dzięki której zwiedzimy dzisiaj południową stronę Achill, mniej znaną. lecz mamy nadzieje że również nie mniej urokliwą.
Mijając pojedyncze domki rozsiane wzdłuż drogi, docieramy do zachodniego końca wyspy.
Już tutaj, na lewo od nas wyłaniają się klify, do której prowadzi kręta, asfaltowa droga.
Po pokonaniu wzniesienia, znaleźliśmy się na szczycie klifu i zatrzymaliśmy samochód na niewielkim parkingu.
Gdy wyszliśmy z auta, uderzyło nas chłodne, lecz jak rześkie powietrze.
I jak za każdym razem, gdy znajdujemy się na Atlantykiem, tak i tym razem jesteśmy urzeczeni widokami...
Zdaje się, że zupełnie nieświadomie, zrobiliśmy prawie identyczne zdjęcie, jak Robert French, którego zdjęcia, wykonane w XIX wieku, z wielką przyjemnością umieszczamy na naszym blogu. Jak widać, nic w krajobrazie się nie zmieniło...
National Library of Ireland.  Fot.: Robert French
Za naszymi plecami, na pobliskim stoku dawno temu, mieszkańcy Achill hodowali ziemniaki.
Ziemniaczane grządki, po mimo upływu wielu lat, wciąż są widoczne
Ruszyliśmy dalej, gdyż na parkingu zrobiło się niespodziewanie i tłoczno i głośno zarazem.
Zostawiamy piękną, choć smutną z braku słońca, panoramę klifów Achill i ruszamy dalej, na południe...
Pokonujemy następne kilometry drogą pomiędzy jałowymi połaciami torfu. Aż dziw bierze, że w tak niegościnnym dla człowieka miejscu, znajdują się murki wyznaczające własności.
Dojeżdżamy do niewielkich klifów w okolicach Claggan.
Zatrzymujemy się tutaj i ponownie wychodzimy na zewnątrz.
Za naszymi plecami rozciąga się panorama miejsca, na którym byliśmy 10 minut temu...
Tuż obok nietypowa rozpadlina, przy której nie czujemy się zbyt pewnie. Chciałoby się podejść bliżej, ale czujemy pod stopami, że grunt jest nieco miękki.
Doskonale za to słychać, jak fale z wielką siłą zatrzymują się na twardych skałach wyspy Achill.
Idziemy wzdłuż tej rozpadliny aż do jej końca.
Ciężko nam się stąpa gdyż ziemia jest usiana owczymi bobkami, licząc chyba w miliardach. Dochodzimy do końca lądu i z jakąś fascynacją obserwujemy wodny szał, który rozgrywa się na naszych oczach. Choć to nie sztorm, trudno nie docenić siły fal, które z hukiem uderzają w skały...
Po prawej stronie, zauważamy jakieś stary, metalowy rodzaj masztu oraz wciągarkę. Prawdopodobnie kiedyś miejscowi, wykorzystywali ten wąski przesmyk do wyciągnięcia połowów, gdyż w pobliżu nie ma normalnego zejścia do wody.
Jałowa, torfowa ziemia i zimny, porywisty wiatr, który daje o sobie znać praktycznie przez każdy dzień w roku.
Jak musiało wyglądać tu życie wiele lat temu? Jakimi twardymi ludźmi, musieli być mieszkańcy wyspy Achill? Nie sposób sobie tego wyobrazić...
National Library of Ireland. Fot.: Robert French.
W ten sposób dojechaliśmy na sam koniec wyspy, od strony południowej.
Na przeciw nas, znajduje się półwysep, na brzegu którego widzimy ruiny kilku domów, w których kiedyś tętniło życie.
Z każdym przebytym kilometrem, powoli zbliżaliśmy się z powrotem do Mostu, którym przejechaliśmy na początku naszej wycieczki a tym samym widzieliśmy również coraz więcej gospodarstw, które znajdowały się tuż przy drodze.
 Po prawej mijamy wieżę, która do złudzenia przypomina wieże zbudowane przez Napoleona, lecz ta jest znacznie starsza, datę budowy szacuję się na XV wiek.
To Granuaile Tower, trzykondygnacyjna wieża, zbudowana nie przypadkiem, właśnie w tym miejscu. Strzegła wejścia do zatoki i podobno kiedyś, mieszkała w niej legendarna Królowa Piratów Grace O'Malley.
National Library of Ireland. Fot.: Robert French
National Library of Ireland. Fot.: Robert French
W ten sposób zatoczyliśmy kółko (na mapie kolor niebieski) a potem pojechaliśmy wzdłuż lewego brzegu (kolor czerwony) na najwyższy punkt widokowy, położony na wysokości 466 metrów na górze Minaun.
Jest to chyba jedyne miejsce w Irlandii, gdzie na sam szczyt można dostać się samochodem i jeśli ktoś będzie miał szansę podążyć naszym śladem, niech się dobrze rozpędzi. Stromizna, która wynosi 3 kilometry, daje się we znaki silnikowi... :-)
Jednakże choć czuliśmy swąd przypalonego oleju, uważamy że było na prawdę warto!
Gdy zatrzymaliśmy się na maluteńkim parkingu, pierwsze co poczuliśmy, to oczywiście wiatr: na tej wysokości dawał się nieźle we znaki. Zakładając kurtki, co chwila patrzyliśmy przed siebie, gdyż już z tego parkingu, mogliśmy widzieć jak dookoła nas roztacza się przepiękna panorama wyspy...
Aby ujrzeć całość, lub tez w zasadzie ujrzeć panoramę Keel, trzeba było pójść kawałek do przodu.
Choć miejsce te słynie z najwyższych klifów w Irlandii, które znajdowały się tam gdzieś na horyzoncie, chyba nie mogliśmy narzekać: ten pochmurny dzień, nie ukrył przed nami piękna Achill. Dolina gdzie położona jest wieś, mieniła się różnymi odcieniami zieleni a wśród nich, niczym białe kropeczki, wiele domów, które pomimo kontrastu, niesamowicie pasowały do tego miejsca.
Oczywiście nie byliśmy tutaj sami: koło nas, zupełnie bez strachu, skubało trawkę kilka owieczek.
Razem z nami, nieco z boku, irlandzcy rodzice pokazywali swym pociechom przepiękną okolicę, a my wciąż z niedowierzaniem patrzyliśmy na dzieci, które w ogóle nie przejmowały się zimnem.
Tyle lat na Zielonej Wyspie i wciąż można nas rozróżnić po kurtkach....   :-)
Nawet cztero kopytne stworzenie się nam dziwiło...
Postanowiliśmy, że wrócimy tutaj następnego dnia, z nadzieją, że pogoda się poprawi i wiatr nieco zelżeje.
Zjechaliśmy więc kawałek w dół zbocza i nieco niżej ponownie zatrzymaliśmy się.
Wydobyliśmy kanapki, termosik i nareszcie mogliśmy się posilić. Nasza obiadokolacja smakowała wybornie, dodatkowo mieliśmy świetną lokalizację...
Gdy skończyliśmy delektować się i jednym i drugim, postanowiliśmy w końcu wjechać w Keel, aby namierzyć nasze B&B.
Jedno, co się rzuca od razu w oczy to biel ścian okolicznych domów, skupionych wokół głównej drogi na wyspie. Mieszkańcy pamiętają o tradycji i każdą elewację pokrywają kolorem bieli, tak jak kiedyś ich przodkowie, którzy malowali swe domostwa... wapnem!
Oczywiście kształt domostw musiał się zmienić, lecz chyba nikogo to nie dziwi.
Drugą tradycją jest język irlandzki, który dominuje na wyspie, tak jak i w całym hrabstwie Mayo.
National Library of Ireland.  Foto: Robert French.
Robimy rekonesans jadąc wzdłuż dość sporej wsi, jaką jest właśnie Keel, które jest sercem wyspy. Przynajmniej takie mamy wrażenie, jadąc główną drogą, obserwując ludzi, domy oraz... klify, które dominują nad jedną z przepięknych plaż. Sielankowa atmosfera, która otacza Keel, udziela się nie tylko turystom, których widzimy wszędzie, ale również okolicznym owieczkom, które beztrosko okupują całą wyspę jak również i drogę.
Jak zwiedziliśmy północną część wyspy, przeczytacie innym razem.
Zapraszam
Koordynaty GPS:
Najwyższy Punkt Widokowy wyspy Achill:

                                                   

                                               53°57'19.6"N     10°01'43.5"W





Mała przerwa - urlopik

$
0
0
Kochani wybaczcie nam ciszę ale mamy urlopik w Polsce. Przez nadmiar obowiązków zwiazanych z pracą i pakowaniem, niestety nie zdążyłem dokończyć postu
Przepraszam
Do zobaczenia w krótce

Post No,135: Najczęściej zdobywana Góra w Irlandii - Great Sugar Loaf

$
0
0
Great Sugar Loaf.
Ta przepiękna choć niewielka góra, położona jest około 30 kilometrów od centrum stolicy Irlandii, po wschodniej stronie Gór Wicklow.
Uważana jest za największą, naturalną atrakcję okolicy nie tylko dla dublińczyków i mieszkańców Wicklow, lecz również dla turystów z całego świata, którzy urzeczeni magnetyzmem góry, przyjeżdżają tutaj aby zdobyć szczyt, który został nazwany Głową z Cukru. 
Na parking, na którym możemy zostawić swoje auto, dostać się możemy dwoma drogami:
pierwszą jest zjazd z drogi N11 w drogę R755, na Glendalough, oznaczoną na mapie poniżej kolorem czerwonym, a drugą, oznaczoną kolorem zielonym jest położony nieco dalej zjazd z N11 - EXIT 9
Więc jeśli ktoś zamierza zdobyć Sugar Loaf po południu, zdecydowanie odradzam drugą opcję, gdyż droga ta jest wąska i stroma, a możliwości minięcia się dwóch aut są strasznie ograniczone.
Pomimo wczesnej pory naszego przybycia na miejsce, na parkingu znajdowało się już parę samochodów świadczących o obecności ludzi na stokach Sugar Loaf.
Wjazdu na Parking strzeże specjalny łuk, który zbudowany został w 2009 roku a którego zadaniem było powstrzymanie wjazdu ciężkich pojazdów.
Niestety, łuk ten ustawiony jest pod takim kątem w stosunku do drogi, ze nawet "normalnym" samochodom ciężko jest "wkręcić się" na parking.
Na łuku, tak samo jak i przy wyjściu z parkingu, znajdują się tablice ostrzegające, gdyż parking ten niestety należy do czołówki parkingów, na których notorycznie pojawiają się złodzieje, szukających łatwych zdobyczy pozostawionych w samochodach.
Rozpoczynamy naszą przygodę ze szczytem Sugar Loaf.
Choć wysokość góry wynosi tylko 501 metrów, faktyczna wysokość, którą musimy pokonać jest znacznie mniejsza dzięki temu, że sam parking na którym zostawiliśmy auto, jest położony już na wysokości 230-stu metrów.
Po kilkunastu metrach marszu po trawie, wchodzimy na znacznie inne podłoże.
Nasza ścieżka, teraz lekko kamienista, poprowadzi nas niemalże pod sam szczyt.
Tuż za nami, w tym samym celu, szła przesympatyczna para Irlandczyków, z którymi nasze drogi w czasie tej niewielkiej wspinaczki, kilkakrotnie się krzyżowały.
Pokonując tą samą trasę i te same przeszkody, w jakiś sposób czuliśmy, że zawiązała się między nami jakaś wyczuwalna nić sympatii.
Całe podejście od parkingu aż na szczyt Sugar Loaf wynosi około kilometra, jednakże już początkowa faza nie należy do łatwych, gdyż niewielkie, lecz postępujące wzniesienie powoduje u nas lekkie zmęczenie i przyspieszony puls. To normalne, gdyż ciało potrzebuje czasu aby dostosować się do wysiłku.
Przystajemy więc na chwilę i jest to doskonała okazja aby uwiecznić piękno okolicy Gór Wicklow, które w tym jakże słonecznym dniu, prezentuje się przepięknie.
Nasz przystanek w marszu Moja Żona wykorzystuje na zrobienie fotek otaczającej nas flory.
To dla nas chwila, aby zobaczyć jak przyroda rozkwita, bez żadnej zależności od człowieka...
Niestety kawałek dalej, zauważyliśmy efekty bezmyślności homo sapiens.
Widok smutny i przykry zarazem...
Szukając wszelkich informacji w internecie o Sugar Loaf, dowiedziałem się, że większość Irlandczyków wierzy, że Góra ta jest dawno wygasłym wulkanem...
Gdy dotarliśmy praktycznie pod samą górę, po naszej prawej stronie wyłoniła nam się panorama Morza Irlandzkiego oraz na dość spory wąwóz, którego dnem poprowadzona jest trasa N11.
Na szlaku widać naszych przesympatycznych nowych znajomych, którzy niestrudzenie prą do przodu.
Obracając się do tyłu widzimy odległość jaką udało nam się do tej pory przemierzyć.
Co ciekawe, pomimo wejścia na znaczną wysokość, parking samochodowy zniknął nam z oczu.
To dlatego jest to ulubione miejsce złodziei, którzy nagminnie okradają pozostawione bez opieki auta.
Dochodzimy do miejsca, w którym teren troszkę się zmienia: pojawia się więcej wystających głazów i kamieni, a sama ścieżka robi się węższa.
Nie sposób iść i obserwować jednocześnie okolicę. Wystające na ścieżce kamienie skupiają całą naszą uwagę, grożąc potknięciem lub upadkiem.
My jednak co jakiś czas przystajemy, gdyż słoneczny dzień zabarwił kolorami panoramę Gór Wicklow...
Nasza trasa przebiega przez rozkwitające na stokach wrzosy, które w niesamowity sposób dodają różowych kolorów do surowego oblicza stoku.
Patrząc na pochyłość góry zauważyłem jedną turystkę, która zdecydowała się na nietypowe zejście.
 Ze zdziwieniem odkryliśmy również, że mamy towarzysza, który postanowił wziąć udział w naszej eskapadzie.
Niestety pomimo większej od nas liczebności nóg, nie sprostał w naszym tempie marszruty i wkrótce pozostał za nami...
Nasza ścieżka znacznie zmieniła wygląd...
Doszliśmy do punktu, z którego zaczyna się najcięższy, choć niewielki odcinek naszej walki o szczyt Sugar Loaf.
Zanim jednak zaczniemy nasz podbój, rozglądamy się z ciekawością na otaczającą nas panoramę.
 Już z tej wysokości, nieco w oddali, widać Powerscourt Hotel...
...jak również budynek i cześć Ogrodów Powerscourt.
Nie tylko my ulegamy widokom.
Tuż nad nami, nasi sympatyczni towarzysze również odpoczywali nabierając siły przed najcięższą częścią trasy, prowadzącą na niedaleki już szczyt.
Ten niewielka cześć, która została nam do pokonania wynosi kilkanaście metrów, jednakże ilość głazów oraz pochyłość stoku znacznie się zwiększa, utrudniając podejście.
I choć początkowo wygląda to dość obiecująco....
...tak chwilę potem, jest znacznie gorzej.
Tą wąską kamienną gardzielą, którą wszyscy przemierzają aby dostać się na szczyt, pomimo technicznych trudności oraz znacznego wysiłku, udaje się nam w końcu pokonać.
Po pokonaniu ostatnich głazów, w końcu znaleźliśmy się na szczycie Głowy Cukru.
Czy było warto, sami oceńcie:
Nie tylko my mieliśmy takie same uczucia:
Choć przebywaliśmy na szczycie kilkanaście minut, nowych zdobywców wciąż przybywało.
Wspinaczkowa kategoria Sugar Loaf, pomimo dość ciężkiego ostatniego etapu, zaliczana jest do łatwych.
Czas, który potrzebowaliśmy na wejście, liczony od parkingu po sam szczyt, wynosił tylko około 50-ciu minut a reasumując całość, góra ta jest do zdobycia dla każdego, kto tylko może chodzić.
Są też tacy, którzy zdobywają wysokość w inny sposób...
Oczywiście, w pewnym momencie musi dojść do zejścia z góry.
Najwolniejszym i najtrudniejszym etapem są pierwsze metry, tą samą wąską gardzielą, którą pokonywaliśmy kilkanaście minut wcześniej, lecz tym razem jest znacznie trudniej.
W miarę naszego schodzenia, na szlaku pojawiało się coraz więcej osób i chyba trudno się dziwić, gdyż dzień był zbyt piękny, aby siedzieć w domu.
Łatwość dostępu, bliskie położenie od Dublina oraz fantastyczne widoki ze szczytu.
Oto trzy główne powody atrakcyjności Sugar Loaf, którego szczyt, każdego roku zdobywany jest przez dziesiątki tysięcy ludzi....
Oczywiście było to nasze pierwsze wspólne zdobycie Sugar Loaf.
Jednakże ja sam, wpadłem na rewelacyjny, jak mi się wydawało pomysł i kilka miesięcy wcześniej, wybrałem się na szczyt sam.
Może nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że na parkingu pojawiłem się o... 04 nad ranem, gdy okolicę spowijała ciemność.
Choć za datę wybrałem moment, gdy na niebie świecił księżyc w połowie swej możliwej okazałości, oraz pomimo tego, że byłem zaopatrzony w specjalną latarkę, noszoną na głowie, dziś wspominam swój wyczyn jako lekko nierozważny.
Powodem nie był fakt, że sam narażałem się na łatwą kontuzję, lecz raczej fakt, że miałem.... niezłego stracha. Każdy szmer, który słyszałem wokół mnie, powodował wzrost adrenaliny i przyspieszone bicie serca, gdyż swoimi krokami, płoszyłem jakieś zwierzątka zamieszkujące okoliczne trawy i wrzosy.
Choć latarka znacznie pomagała, odczuwałem wielką samotność, trudna do opisania.
Przejmującą ciszę poranka przerywał co jakiś czas jakiś ptak. Wchodząc na szczyt, łatwo uległem magii świateł okolicznych miast, w których niewielu właśnie budziło się, aby iść do pracy...
I czekając tak na pierwszy blask słońca, słuchałem tej ciszy.
Niestety los zadrwił sobie ze mnie i nad szczytem Sugar Loaf pojawiła się mgła. Ze zdjęć wschodzącego słońca nici... Ech. Cóż było robić. Zacząłem schodzić w dół, lecz już przy znacznie lepszym świetle...
Dopiero w połowie drogi na parking, zobaczyłem światło wschodzącego słońca.
Taką oto przeżyłem przygodę....
Jeśli ktoś z Was, jeszcze nie był na Sugar Loaf, to na prawdę zachęcam. Na prawdę warto.... :-)
Oto filmik (HD), który najlepiej ukazuje Sugar Loaf z lotu ptaka.
Autor: SkycamIreland
Tytuł Filmu: The Sugarloaf Mountain
Namiary GPS:
53°08'39.70"N     06°09'16.88"W

Post No.136: Ukryte Ruiny - Kinbane Castle

$
0
0
Ruiny Zamku Kinbane odnaleźliśmy zupełnym przypadkiem, gdy przemierzając wybrzeże Irlandii Północnej szukaliśmy ustronnego miejsca, aby zjeść wcześniej przygotowane przez Żonkę kanapeczki. Tego dnia wracaliśmy z Fair Head - najwyższych klifów Irlandii Północnej - i podążaliśmy w kierunku Giant's Caseuway.
W pewnej chwili po prawej stronie ukazała nam się brązowa tabliczka z informacją o niedaleko znajdującym się przylądku Kinbane Head.
Google Map
Skręciliśmy więc w prawo i ruszyliśmy w kierunku północnym przez dość wąską i krętą drogę.
Nasza prędkość znacznie spadła, więc odnosiliśmy wrażenie że jedziemy ku nieznanemu, lecz
po paru kilometrach droga ta zakończyła się wielkim parkingiem dla samochodów,  położonym panoramicznie tuż przy samych klifach.
Google Map
Oczywiście o zjedzeniu kanapek nie było mowy.
Urzeczeni tak spokojnym i jednocześnie tak widokowym miejscem, podeszliśmy do barierki wyznaczającej krawędź klifu i podziwialiśmy tutejszą panoramę...
 O tym, że w tym zakątku świata istnieją jakiekolwiek ruiny, dowiedzieliśmy się z tablicy, która nieopodal nas była przyczepiona do metalowych barierek.
I choć patrzyliśmy w dół poniżej, niczego nie mogliśmy dostrzec. Moja spostrzegawcza Żona jako pierwsza zauważyła mały szlak, który rozpoczynał się po lewej stronie parkingu, tuż przy skałach.
Podążając szlakiem, tuż za pierwszym wyłomem lecz daleko w dole, ukazały nam się  ruiny.
Może na pierwszy rzut oka niezbyt okazałe, ale położone na ciekawym kawałku lądu, który musiałem zbadać osobiście...
Nie namyślając się wiele, podążyłem w dół schodząc po betonowych stopniach.
Moja Żona zadecydowała, że tym razem zostanie jako obserwator, gdyż odczuwała nie tylko zmęczenie, ale również osłabienie z powodu niedawno przebytej grypie.
I tutaj muszę wszystkich przyszłych chętnych ostrzec: jeśli ktoś ma kłopoty z krążeniem, ciśnieniem, sercem lub problemy ze stawami , niech daruje sobie obejrzenie ruin.
Schody te, podczas powrotnego podejścia na górę, zdecydowanie wykańczają!
Jest ich tak wiele i są tak niewygodne, że musiałem dwa razy przystanąć aby odpocząć, gdyż serce waliło mi tak mocno, że zapewne groził mi zawał lub omdlenie.
Uwierzcie mi lub nie, lecz po takich schodach jeszcze nie wchodziłem!
Schodząc coraz niżej po betonowych stopniach, podziwiałem zielone lecz surowe oblicze klifu.
Porastająca na zboczach trawa, dawała złudne wrażenie łagodności stoku...
W niektórych miejscach zamontowano zabezpieczenie w postaci metalowych siatek zamontowanych do skał, których zadaniem jest ochrona turystów przed spadającymi skalnymi odłamkami.
Po mimo tego, co jakiś czas szlak ten jest zamykany, zazwyczaj po zimowych sztormach, gdy wiatr i deszcz udowadnia swą potęgę lecz uparci Irlandczycy robią wszystko, aby zabezpieczając osuwiska, udostępnić te miejsce dla turystów...
Zbliżając się coraz bardziej do poziomu morza, dostrzegałem coraz więcej szczegółów, których nie można było zobaczyć z góry.
Po prawej stronie, w jakiś niewytłumaczalny sposób z otaczającej zewsząd trawy, wyrastała wapienna głowa, która bacznie, niczym jakiś strażnik pilnujący skarbu, obserwowała otoczenie...
Tuż za skalnym czerepem, lecz nieco niżej, dostrzegam ruiny dawnego domu rybaka.
Brak trzonu kominowego może świadczyć o tymczasowym wykorzystywaniu pomieszczeń a na dodatek, w poszczególnych fragmentach ścian, widać czerwoną cegłę, ślad niezbyt odległych czasów...
Docieram na małą, kamienistą plażę.
Stojąc tak przy wejściu prowadzącym do ruin, widzę jaki jestem mały a jednocześnie podziwiam zamysł budowniczego, który wybrał te miejsce do budowy zamku.
Budowniczy, Coll MacDonnell, wybrał te miejsce w 1547 roku, jako strategiczny punkt z ograniczonym dostępem tak z wody, jak i z lądu.
Niestety Coll nie docenił siły i celności armat zainstalowanych na angielskich statkach, które w 1555 roku oblegały zamek.
Według prac archeologicznych Zamek Kinbane mógł wyglądać tak:
Wchodząc na schody, na ich końcu po lewej stronie znajdują się ruiny dawnej wartowni, która mogła pomieścić dwóch wartowników.
Ta niewielka ilość osób strzegących wejścia trzymających w rękach muszkiety oraz położenie samej strażnicy gwarantowało skuteczną pierwszą ochronę przed wrogami pojawiającymi się na schodach wejściowych do zamku.

W końcu wszedłem na poziom wieży, która miała dwa piętra i prawdopodobnie również poddasze. Całość została zbudowana z czarnego bazaltu, materiału, którego na wybrzeżu Irlandii Północnej jest sporo. Prawy róg, z jakiegoś powodu, na całej długości został uszkodzony, uwidoczniając  sposób budowy zamków i wież w Irlandii.
Oczywiście wchodzę do środka.
Wewnątrz ktoś zostawił na skalnej półeczce malutki statyw. Zgodnie z tutejszymi zasadami nie ruszam go, gdyż istnieje szansa, że wróci po niego właściciel.
W środku w wewnętrznych ścianach po stropach i drewnianych belkach, które podtrzymywały podłogę, pozostały tylko otwory.
Wychodzę na zewnątrz, gdyż nie jestem tutaj sam.
Zmierzam ku końcowi skały, skąd chcę zobaczyć panoramę klifów. Odwracam się ku wieży, która wygląda dość interesująco na tle zielonych stoków...
Staram się nie zbliżać za nadto do skraju, gdyż wcześniej padało i trawa oraz ziemia jest zbyt mokra.
Jeden nierozważny krok i upadek z kilkudziesięciu metrów murowany...
Najwyższy punkt wystającej skały jest tuż przede mną.
Ścieżka prowadząca doń jest wyraźnym dowodem o systematycznej obecności innych turystów.
Tuż pode mną istnieje pieczara w której, według legendy zginęło sporo ludzi.
Stało się to w czasie oblężenia zamku przez angielskie wojska. Obrońcy rozpalili ognisko, dając tym samym sygnał o potrzebnej pomocy, na którego wezwanie odpowiedziało sporo klanów, zamieszkujących okolicę. W następstwie skoordynowanego ataku Irlandczyków , angielscy żołnierze a raczej ich resztka, skryła się w pieczarze, lecz nie na wiele się im to zdało. Podobno wszyscy zostali wybici...
Na końcu cypla, archeolodzy znaleźli szczątki dawno rozpalanego tutaj ogniska, dowodząc tym samym, że ten najwyższy punkt Kinbane Head był swego rodzaju punktem obserwacyjnym.
Moja Żona bacznie obserwowała mnie po drugiej stronie.
Komunikacja miedzy nami, pomimo upływu lat...
... i znacznej odległości, wciąż jest taka sama!!!  :-)
Powoli wracam ku wieży Kinbane Castle.
Teraz mam doskonałą okazję na obejrzenie wybrzeża Irlandii Północnej od strony oceanu.
Po mojej lewej stronie, na samym jego końcu, widoczne są klify Fair Head...
 Po prawej zaś, widzę sławny mostek Carrick-A-Rede, po którym wciąż, każdego dnia przechodzą nowi turyści....
Choć moja wycieczka po Kinbane Castle się kończy, obracam się ku niej jeszcze raz.
Widzę, że jej prawy róg kiedyś zawalił się do morza.
Troszkę późno, bo w 1970 Rządy obu Irlandii przebudziły się i przejęły wszystkie historyczne ruiny i zamki od prywatnych właścicieli i w powolnym procesie zaczęły zabezpieczać je przed dalszą samoistną destrukcją.
Miejsce te ukryte jest w cieniu sławnych i tłumnie odwiedzanych Giant's Caseuway oraz Carrick-A-Rede a czy warto odwiedzić ruiny Kinbane Castle, oceńcie sami...

Koordynaty GPS:
55°13'37.59"N   6°17'29.35"W



Article 0

$
0
0

Witajcie Kochani.
Niestety, muszę Was poinformować, że powoli Moja Zielona Irlandia znika.
Wiem, że mamy fanów i nie odwracamy się od nich ale.... Nie mam już sił ani ochoty regularnie co tydzień pisać. Oddaliśmy Wam trzy lata regularnego pisania, zapominając przy tym o sobie. 
Cokolwiek robiliśmy, robiliśmy to za darmo. Pokazaliśmy Wam miejsca, Nasze propozycje.
Co jakiś czas coś tam wrzucimy, ale już, na dzień dzisiejszy, chcemy się z Wami pożegnać, bo już czas na to.
Nie siedźcie w domu. Zwiedzajcie! Świat należy do Was!!!!

Post No.113: Z cyklu: Krótkie opowieści - Echo Gate

$
0
0
Jest takie fajne miejsce w Irlandii, które ze względu na swoją nietypową atrakcję,  stało się sławne i często odwiedzane przez turystów: To Echo Gate - Brama Echo.
Brama ta znajduje się na jednym z osiedli w miasteczku Trim, które sławne jest dzięki stojącemu tam od XII wieku zamkowi, który swoją drugą świetność przeżywa od roku 1995, gdy w murach zamku pojawił się Mel Gibson, wraz z filmową ekipą, aby nakręcić sławny film "Breaveheart - Waleczne Serce", który uhonorowany został aż trzema Oscarami. 
Aby zobaczyć z bliska sławną bramę, należy nieco od Zamku się oddalić, jadąc lub idąc drogą R154, prowadzącą wzdłuż jednego z osiedli.
Niestety duży ruch na tejże z dróg, uniemożliwia bezpieczny postój na poboczu, więc najlepiej zostawić auto tuż po wjeździe na osiedle...
Znajdujemy się dokładnie na przeciwko ruin klasztoru Świętego Piotra i Pawła. Najchętniej już bym krzyknął, ale przecież mieszkają tutaj ludzie, więc pokornie czekam, aż sznur samochodów przejedzie a ja przejdę na drugą stronę jezdni...
Czekając, rozglądam się dookoła i zauważam, że tuż koło mnie, stoi specjalna tabliczka, dzięki której upewniam się, że jestem we właściwym miejscu:
Stoję dokładnie pośrodku bramy i krzyczę! Jest! Słyszę własne ja, lecz strasznie cichutko.
Niestety przejazd samochodów zagłusza echo a podobną są dni, że słychać rozmowy osób spacerujących po klasztornych ruinach...
Ostatnio, jeden z tutejszych radnych miasteczka Trim, James O'Shea, na posiedzeniu Rady Miasta, oznajmił że Echo z tej sławnej bramy zanika i trzeba coś poradzić, aby ta dodatkowa atrakcja zupełnie nie znikła. Oczywiście rozpętało się medialne piekło: jedni uważali, że Radny zajmuje się głupotami a drudzy, że Radny ma rację i echo rzeczywiście zanika. Istnieją dwie wersje takiej przyczyny: jedna z nich mówi o zbyt dużym ruchu drogowym na drodze, przy której stoi brama.
Druga to taka, że uważa się, że drzewkowe tuje, które rosną przy ruinach, są zbyt wysokie i nie pozwalają na "odpowiedz" echa.
Może ktoś z Was, tak przy okazji, sprawdzi, czy echo rzeczywiście jest czy już zanikło?

Koordynaty GPS:
 53°33'13.08"N     6°46'20.77"W
*****************
Przy okazji, chciałbym bardzo podziękować wszystkim tym, którzy napisali do mnie na Facebookowej stronie Mojej Zielonej Irlandii oraz wysłali do mnie emaile. Dziękuje bardzo za ciepłe słowa. Również dziękuję za wszystkie fotki, które z przyjemnością umieszczę na podstronie "Foto Czytelników". Oto one:
Foto nadesłała: elaluk53.
Fot. Anna Gniadek
Fot. Anna Zielińska
Fot. Marta Wieszczycka
Fot. Małgorzata Kalkowska
Fot.: Joanna Sinica
Za wszystkie te fotki, za emaile i cieplutkie słowa, baaaardzo dziękujemy!!!!

Post No.108: Klify Shanganagh - lewa strona Bray

$
0
0
W pierwszą słoneczną sobotę Lutego wybraliśmy się do uroczej, nadmorskiej miejscowości, znajdującej się nieopodal Dublina - Bray.
 Zostawiamy auto na Parkingu, które w weekendy jest darmowy i ruszamy w lewą stronę.
Nasz wybór nie jest przypadkowy.
Ruszamy na małe klify które zwane są tutaj klifami Shanganagh a które odkryliśmy przypadkiem osiem lat temu, gdy tuż po przyjeździe do Irlandii, dosyć często odwiedzaliśmy Bray, dojeżdżając tutaj autobusem.  Więc ruszyliśmy w kierunku dawnego portu, którego potężne falochrony wciąż znajdują się na swoim miejscu. 
Dzisiaj, jest to miejsce w którym w okresie letnim wodowane są prywatne jachty i wszelakiego typu łodzie.
Ten porcik to jedno z miejsc, w którym rodzice pokazują dzieciom łabędzie i mewy, które są do ludzi przyzwyczajone i podchodzą bardzo blisko w oczekiwaniu na darmowy chlebek.
Zresztą korzystając z odpływu, znajdziemy tutaj wiele gatunków ptaków, które starają się żerować w mule. Zauważyliśmy, że poszczególne gatunki ptaków trzymały się razem w grupie, jednocześnie nie przeszkadzając innym gatunkom. Szkoda że nie jest tak z ludźmi...
Mijając stary port, znaleźliśmy metalową pokrywę oznaczającą jakiś ukryty pod nią licznik.
Nawet na tak mało ważnym, zdawało by się, przedmiocie, znaleźć można dawne celtyckie symbole, z których Irlandczycy są bardzo dumni...
Zbliżając się do samej plaży Shanganagh, widzimy z daleka, że baraszkują na niej weseli uczestnicy, którym nie za nadto przeszkadzała zimna woda...
 Znaleźliśmy się na plaży.
Z tej perspektywy nie wygląda to zachęcająco, i jest to jednym z dwóch powodów, ze plaża ta nie jest oblegana przez turystów.
Wystarczy zejść niżej i widok, który nam się wyłania, zachęca nogi do dalszego marszu...
Oglądając się za siebie zauważamy, że szczyt góry w Bray oprócz turystów, w dniu dzisiejszym został zdobyty również przez motolotniarzy...
Plaża Shanganagh jest bardzo specyficzna: w całości pokryta kamyczkami nie ułatwia nam poruszania się, co jest drugim z powodów, dlaczego jest unikana.
Lecz w zamian znajdziemy tutaj, spokój...
Maszerując wzdłuż klifów, zauważamy stary mur który został zbudowany aby złagodzić siłę uderzania fal, które nieubłaganie, od lat podmywają tutejsze klify...
Od czasu, do czasu, mijają nas osoby, które pomimo trudności, z przyjemnością pokonują plaże... 
Niestety trzeba dokładnie patrzeć pod nogi, gdyż oprócz kamieni, znajdujemy na plaży śmiecie czasów obecnych, i ewentualne stąpnięcie grozi poważną kontuzją.
Zauważamy również nietypowe muszelki, które przyssały się do głazu na dość nietypowej wysokości....
Większość kamyczków na plaży klifów Shanganagh są niesamowicie wygładzone.
Część z nich, dzięki ciągłemu "turlaniu się" po innych kamyczkach, są okrągłe...
...oraz takie, które zostały w jakiś sposób wydrążone przez formy życia mieszkające w morzu.
W czasie naszego marszu, zauważamy grupę kajakarzy, którzy dzielnie pokonywali wzniesienia fal.
Klify Shanganagh wyglądają uroczo, ciągną się przez parę kilometrów i,  jak widać na zdjęciu, niewiele na niej ludzi... Gdzieś tam w oddali, jakaś kobietka wpatruje się w dal....
Za każdym razem znajdujemy na niej piłeczki golfowe, gdyż na wierzchu klifów znajduje się Klub Golfowy. Taka dodatkowa atrakcja... :-)
Jakże urocze i jakże inne są te klify. Przyciągają wzrok i wciąż opierają się falom Morza Irlandzkiego.
A oto najlepszy dowód, który znaleźliśmy, żeby udowodnić co się dzieje z kamyczkami, dzięki ciągłemu przetaczaniu się przez fale. Oto resztki cegły...
Każdy spacer kiedyś się skończy, tak jak nasz dzisiaj.
To wyjątkowe miejsce, niezbyt znane. Może ktoś z Was również podrepcze po tych kamyczkach...
Oto mała mapka, aby dopomóc w odnalezieniu miejsca...
Koordynaty GPS:
 53°12'27.96"N   06°06'07.48"W
Viewing all 100 articles
Browse latest View live