Quantcast
Channel: Moja Zielona Irlandia
Viewing all 100 articles
Browse latest View live

Post No.132: Wodospad Mahon Waterfalls

$
0
0
Pod koniec Lipca zeszłego roku, oboje mieliśmy dzień wolny od pracy i tak się akurat jakoś złożyło, że dzień ten, od samego rana, był bardzo słoneczny. Takich pogodnych dni nie mieliśmy w 2015 roku zbyt wiele, więc natychmiast postanowiliśmy skorzystać z okazji i ruszyliśmy w teren.
Tym razem za nasz cel wyprawy, wybraliśmy wodospad Mahon Wateralls, położony w Hrabstwie Waterford.
Odległość którą musieliśmy pokonać, wynosiła około 210 kilometrów, jednakże byliśmy razem i to w doskonałych humorach, dzięki fantastycznej tego dnia pogodzie, więc nawet nie zauważyliśmy, że na miejsce dotarliśmy po niemalże trzech godzinach jazdy...
Podążaliśmy ku przeuroczym Górom Comeragh, gdzie najwyższym z kilku wierzchołków jest szczyt o nazwie "Fauscoum" o wysokości 792 metrów nad poziomem morza. Być może to niewiele, lecz stopień trudności w tychże górach jest znacznie większy od tych, które istnieją w Górach Wicklow, gdyż nie istnieją tutaj wytyczone i "ubite"szlaki. Turyści, którzy decydują się na zdobywanie tutejszych wysokości, muszą liczyć się z marszem poprzez torfy oraz wrzosowiska, niejednokrotnie ulegając przy tym wszelakim kontuzjom.
Gdy pobliski horyzont, zaczęły przesłaniać nam wzgórza Gór Comeragh, wiedzieliśmy już, że jesteśmy coraz bliżej celu. Ja musiałem zwolnić i z uwagą obserwować zakręty, gdyż na naszej trasie co chwila pojawiali się rowerzyści oraz piesi.
Zanim jednak dojechaliśmy do samego wodospadu, czekała na nas dodatkowa atrakcja.
Otóż około 1,5 kilometra przed Parkingiem, na którym zostawimy samochód, musimy przejechać po metalowych rolkach, umieszczonych w bramie, którą wolno pokonujemy.
Google Map
Tuż za nią, po lewej stronie jezdni, znajduje się Wieki Głaz z wygrawerowanym napisem: Magic Road.
Lecz jako kierujący, możliwe jest przegapienie głazu, co już mi się zdarzało wcześniej.
Na szczęście istnieje drugi "drogowskaz", który informuje turystów o zakończeniu Magic Road.
To małe, ozdobione drzewko, znajdujące się również po lewej stronie jezdni, tuż przed zakrętem, jak na zdjęciu poniżej. ( mały czerwony punkcik)
Na czym polega ta Magia?
Otóż na tym, że gdy zatrzymamy auto i zostawimy je "na luzie", będzie ono samo jechało pod górkę!
Przekonał się o tym niejeden kierowca, a najlepiej nagrał całą sytuację elviss ziemelis, zobaczcie:
Autor: elviss ziemelis
Tytuł: Magic road, near Waterford, MAHON FALLS, IRELAND
Oczywiście za każdym razem sprawdzamy, czy Magia w dalszym ciągu działa.... :-)
Ruszyliśmy dalej i dosłownie po kilku następnych minutach byliśmy już na miejscu.
W oddali, widzieliśmy wąską wstęgę wodospadu Mahon Wateralls...
O miejsce na Parkingu nie ma co się martwić: Parking jest na prawdę spory, a dodatkowo stworzono  kilka zatoczek umiejscowionych wzdłuż drogi. Na nich również możemy pozostawić auto.
Wyszliśmy z samochodu i oczarowani patrzyliśmy na widoki przed nami.
Ciężko się nie zgodzić z opinią, którą kiedyś usłyszałem, że Irlandia to kraj o 40-stu odcieniach zieleni...
Tam dalej w oddali, widzieliśmy wodospad Mahon w całej swojej okazałości.
 Kaskada znajduje się w półkolu trzech wzgórz i dzięki temu, choć dystans do niego jest spory, my nawet z tej odległości słyszymy huk spadającej wody.
Zanim ruszymy, warto obejrzeć się za plecy, tym bardziej, że nie często się zdarza, że będąc w górach widzimy... Morze! Z parkingu, na którym stoimy, do Morza Celtyckiego w prostej linii jest około 14 kilometrów. Pomimo tak znacznej odległości Morze jest doskonale widoczne, tak samo jak połacie pól uprawnych, domostw i drzew. Innymi słowy: fantastyczny punkt widokowy!
Ruszamy w kierunku Kaskady.
Do przejścia mamy około 1,5 kilometra po krętej, ubitej ścieżce, lecz My nie musimy się śpieszyć.
Mamy sporo czasu i piękną pogodę...
Tuż przy ścieżce stoi wielki głaz, na którym kontrastują rozkwitłe wrzośce...
W czasie naszego marszu, obserwowaliśmy otoczenie.
Po naszej lewej stronie mieliśmy górkę, która wydawałoby się jest łatwa w zdobyciu. Jednakże pozory mogą mylić: te kamienne głazy w rzeczywistości są o wiele większe a sama "górka" ma 688 metrów wysokości...
Podobna sytuacja znajduje się po prawej naszej stronie: najwyższy punkt klifu znajdujący się tuż przy wodospadzie wynosi ponad 720 metrów. Rożnica pomiędzy wysokościami szczytów a wysokością naszej ścieżki to około 200 - 250 metrów, więc ci, którzy pragną się wspinać, powinni robić to z zachowaniem ostrożności...
Niestety takiej przezorności do Gór Comeragh zabrakło pewnej parze, która 24-go Listopada 2014 roku, spadła ze skraju klifu 45 metrów niżej i - na ich szczęście - zatrzymała się na skalnej półce.
Ze względu na stromość klifu, Ratownicy nie mogli użyć noszy, więc aby zabrać poszkodowanych z miejsca wypadku, zadecydowano o użyciu helikoptera z wysięgnikiem.
Oczywiście wszystko dobrze się skończyło, choć tak na prawdę nie musiało... Więcej: (tutaj)

http://www.rte.ie/
Oto zdjęcie wykonane na tym samym klifie przez pasjonatów alpinistycznych wspinaczek.
Dopiero teraz widać wielkość klifu oraz trudność dostępu w poszczególne partie
http://www.dlscouts.ie/
Przyglądając się szczytom, trzeba przyznać, że szczyty faktycznie mogą być niebezpieczne...
Ścieżka, po której teraz kroczymy, nieubłaganie prowadzi nas do wodospadu a miejsce, przez które nas prowadzi, jest na prawdę czarujące: irlandzka zieleń jest magiczna i pokropiona różowymi wrzosami, które właśnie teraz kwitną. Efekt jest po prostu śliczny...
Niektóre z głazów, którymi usiana jest dolina, są przeogromne, o niewyobrażalnej wręcz wadze.
 Kilka z nich stoi przy ścieżce, więc ustawiam się do zdjęcia, aby pokazać Wam wielkość tychże...
Weszliśmy na ostatni pagórek, skąd możemy podziwiać wodospad w całej swojej okazałości.
Oczywiście nie jesteśmy w tym miejscu sami, z czego się cieszymy, gdyż dzięki przypadkowym osobom, które stoją w pobliżu, możemy Wam pokazać wielkość kaskady...
Schodzimy niżej i staramy się przekroczyć rzeczkę, która choć w tym miejscu jest niewielka, to potrafi sprawić problemy. Niestety nikt nie pomyślał o jakiejś drewnianej kładce, wiec trzeba skakać po kamieniach... A może po prostu ma tak być...
Wysokość wodospadu wynosi 80 metrów, wiec pod tym względem, zajmuje trzecie miejsce w Irlandii. Niestety stojąc tuż przy kaskadzie, nie mamy szans zobaczyć całości, sam szczyt wodospadu jest ledwo widoczny...
...potem widać część, w której woda opada prostopadle...
...a potem najbardziej efektowny widok. 
Wodospad Mahon, dzięki swojemu położeniu i atrakcyjności, jest tłumnie odwiedzany przez turystów z całego świata. Trzeba podziwiać fakt, że wstęp na ten naturalny i przepiękny obszar, jest zupełnie darmowy.
I to jest coś, co mnie zastanawia. Jak to możliwe, że w Irlandii, takie miejsca jak te, nie są zaśmiecane, niszczone lub palone? Czy to kwestia wychowania, szacunku do miejsca czy tez tego, że obszar ten jest za darmo? Nie wiem...
Zanim ruszymy z powrotem, patrzę na to wszystko raz jeszcze a mój wzrok przyciągają szczyty, na których pasą się owieczki. Podziwiam tę ich beztroskość, gdyż mają najlepsze panoramiczne widoki,
 i to z pierwszego rzędu. Ja bym skakał z radości...
Ach być Tam na górze i patrzeć to wszystko własnymi oczami...
Czas nam wracać.
 Czeka nas powrotna droga tą samą ścieżką. Niestety coś się w pogodzie zmieniło i nie już tak słonecznie. Ot, i cała Irlandia...
Czy warto odwiedzić Mahon Waterfalls?
Oceńcie sami. Nam się wydaję, że przyjeżdżając tutaj, się nie zawiedziecie...
Zanim się pożegnamy, chciałbym namówić Was na wyjazd inna drogą.
Po prostu, kontynuujcie Waszą jazdę tak, jakbyście nigdy się na parkingu nie zatrzymywali...
Taki wybór dalszej trasy zagwarantuje Wam fajne panoramiczne widoczki na zbocza Gór Comeragh.

Koordynaty GPS:

 Magic Road
52°12'58.27"N   07°31'51.56"W

Parking Wodospadu Mahon Falls
 52°13'24.58"N    07°32'29.06"W

Post No.133: Sztormy w Irlandii oraz Spacer we mgle...

$
0
0
Zima w Irlandii to nie tylko Święta bez śniegu, lecz przede wszystkim okres, gdy wielu mieszkańców chowa się przed sztormami, które raz po raz uderzają w  Zieloną Wyspę. Niestety zauważyliśmy, że z roku na rok, ilość sztormów oraz ich gwałtowność proporcjonalnie wzrastają.
www.irishcentral.com
Choć niszczycielską siłę huraganów poznaje cała Europa, dla zasady tylko wspomnę, że Zielona Wyspa jest pierwszym lądem, nad który dociera siła wiatru. Niekiedy wydawało się nam, że wieje codziennie przez 24h na dobę, lub wydawało się nam, że sztorm jest jeden, który trwa i trwa... 
Huragan Gertruda
Na dzień dzisiejszy okazało się, że od Listopada 2015 do Marca 2016 roku, Irlandię odwiedziło 11 huraganów, a najsilniejszym z nich był Huragan Gertruda. Porywy wiatru w tych dniach osiągały do 170km/h! 
Odpowiednie Instytucje Meteorologiczne USA, Anglii i Irlandii, ustaliły zawczasu nazwy huraganów które prędzej czy później powstaną nad Atlantykiem. Dzięki takiemu rozwiązaniu, Huragany takie łatwiej identyfikować oraz śledzić. 
A oto lista nazw Huraganów na sezon 2015/2016 i wygląda na to, że już połowa z nich, została wykorzystana...
Z początkiem stycznia mieliśmy już za sobą 6 sztormów, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, ruszyliśmy w plener. Nie chcieliśmy jechać zbyt daleko, gdyż choć w tym dniu nie wiało, to jednak prognozy na najbliższe godziny nie były zbyt optymistyczne: wszystkie portale pogodowe zapowiadały deszcz. Pojechaliśmy więc do Glendalough - Serca Gór Wicklow. 
To właśnie Tam chcieliśmy pooddychać świeżym, noworocznym powietrzem, pospacerować i poczuć klimat jednego z magicznych miejsc w Irlandii. Glendalough to skrzyżowanie wielu szlaków, no i jest tu co zwiedzać, o czym pisałem w poście No.43... 
Gdy dojechaliśmy na miejsce, z przyjemnością zostawiliśmy samochód na parkingu i ruszyliśmy w kierunku jeziora Upper Lake. 
Rozglądając się dookoła, wiedzieliśmy już, że wybór miejsca okazał się strzałem w dziesiątkę.
Otóż okazało się, że cała dolina Glendalough, spowita jest w chmurach, czy też we mgle!...
Byliśmy przyjemnie zaskoczeni, gdyż choć niejednokrotnie byliśmy w tym miejscu, dopiero dzisiejszego dnia Natura przedstawiała nam swój cudowny i w jakiś sposób tajemniczy spektakl. Dobrze, że zabraliśmy aparat fotograficzny...
Przez krótką chwilę zastanawialiśmy się, w którą stronę mamy ruszyć.
Rozwiązanie przyszło w zasadzie samo, gdy spojrzeliśmy na prawą stronę brzegu jeziora:
pasmo chmury czy też mgły, właśnie przesuwało się między drzewami...
Widok przepiękny i magiczny, doskonale pasujący do tego miejsca... 
Ruszyliśmy na prawo i weszliśmy na ścieżkę, która prowadziła wzdłuż przepięknych, pochylonych nad wodą sosen. Ścieżka ta jest częścią Szlaku Białego, która prowadzi hen na sam początek lub też koniec jeziora Upper Lake, gdzie znajduje się wodospad. My jednak dzisiaj tam nie idziemy... 
Nie planowaliśmy żadnej trasy, szliśmy tak, jak nam serce podpowiadało i po przejściu kilkunastu metrów, skręciliśmy pod ostrym kątem i ruszyliśmy pod górę.
Chyba tak na prawdę chcieliśmy zobaczyć cały spektakl z wyższych miejsc...
Przechodząc przez las mieliśmy wrażenie, że poznajemy znane nam miejsce zupełnie na nowo. Mgła, która znajdowała się powyżej nas, wykorzystując tutejsze drzewa, tworzyła nowe wzory. Absolutną ciszę, która nas otaczała, przerywał szum kilkunastu strumyków, które powstały tu w wyniku wcześniejszych opadów deszczu. Takich strumyczków na naszej trasie było kilkanaście - cudowna muzyka dla niemego filmu...
W miarę wchodzenia na wyższe partie, świat wokół nas zmieniał się a my patrzyliśmy i podziwialiśmy zafascynowani. Dla nas to było zupełnie nowe doświadczenie... 
W pewnym momencie doszliśmy do punktu, z którego w normalnych warunkach doskonale widać Opactwo Glendalough. W dniu dzisiejszym było to niemożliwe, ale nie narzekaliśmy.
Panoramę, którą sprezentowała nam Natura, podziwialiśmy dość długo...
Niestety, choć dalsza wyprawa zapowiadała się ciekawie i chcieliśmy maszerować dalej, nie byliśmy do takiej wycieczki przygotowani. Nie mieliśmy odpowiedniego stroju, czy choćby butów przeznaczonych do łażenia po górach. Dlatego niestety w którymś momencie, musieliśmy się zatrzymać i obrać marsz w kierunku powrotnym. 
Troszkę żałowaliśmy, tym bardziej, że na naszej trasie marszu pojawiła się zorganizowana grupa Pań, które postanowiły dzisiaj przemaszerować swój zaplanowany wcześniej szlak. Panie zaczęły swoją marszrutę z dość daleko położonej elektrowni wodnej ESB i wciąż wspinając się, dotarły tutaj. Przed nimi drugie tyle do przebycia, drogi...
Ostatni rzut oka na dolinę.... i wracamy dobrze znanym już nam szlakiem, na Parking samochodowy.
W momencie, gdy dotarliśmy na Parking, rozejrzeliśmy się dookoła nas raz jeszcze. Zdaje się, że właśnie w tym momencie cały spektakl zaczął się na nowo, lecz ze dwojoną siłą. Znana nam skarpa, znajdująca się po prawej stronie, praktycznie przestała być widoczna... 
Nie inaczej przedstawiała się sytuacja po lewej stronie Parkingu. 
Drzewa otulone chmurą wyglądały zupełnie inaczej, bardziej magicznie i tajemniczo, skutecznie przyciągając nasz wzrok.
Zdaje się, że tylko Rudzik niczemu już się nie dziwił... 
Dzisiaj mieliśmy niesamowite szczęście, że zdecydowaliśmy się odwiedzić raz jeszcze Glendalough. Spektakl, który przygotowała nam dzisiaj Natura, był niesamowity, magiczny i piękny, nie powtarzający się zbyt często. Może kiedyś uda się zobaczyć to jeszcze raz....



Post Niezwykły: "Wisłą dla Arturka"

$
0
0
Postanowiłem napisać nietypowego posta, gdyż akcja jest Wielka, pomysł wspaniały a dołączyć mogą wszyscy, nie tylko mieszkający w Irlandii, ale również i w Polsce.
Otóż kolega z pracy, z którym pracuję już kilka ładnych lat, Mariusz Łukajczyk, postanowił samotnie, w ciągu 13 dni, przepłynąć naszą najdłuższą rzekę, Wisłę. 
Te 940 kilometrów, które Mariusz musi pokonać, dedykuje małemu Arturkowi, choremu na mukowiscydozę licząc, że dzięki tej akcji, uda się zebrać pieniążki, które są niestety niezbędne.
Mariusz prosił mnie, abym w ogóle o nim nie pisał, gdyż akcja dotyczy i jest dla Arturka.
Więc Arturek urodził się 09 września 2011 roku.
Niestety już w pierwszych miesiącach swojego życia, Arturek musiał mieć zapewnioną specjalistyczną opiekę lekarską: już w czasie ciąży stwierdzono u niego kilka wad serca, a tuż po porodzie przebył dwie poważne operacje. 
Lekarze podjęli decyzję o przeprowadzeniu badań genetycznych, które wykazały, że ten maleńki przecież chłopczyk, chory jest na mukowiscydozę z mutacją genu del 508.
Już teraz wiadomo, że Arturek w późniejszym okresie życia, skazany jest na niezmiernie kosztowny przeszczep płuc.
www.zoddechemwtle.pl
Pomimo licznych pobytów w szpitalu, Arturek jest wesołym i energicznym chłopczykiem.
Ma swoich wiernych fanów, którzy zbierają i segregują dla niego nakrętki.
Niestety, medyczne koszty, które pochłaniają rodzinny budżet to minimum 1.000zł miesięcznie. 
I niestety z każdym miesiącem są coraz wyższe...
www.zoddechemwtle.pl
To właśnie chęć do życia i uśmiech Arturka, spowodowały pomysł i realizację tego pomysłu przez Mariusza. Już warto tyle wiosłować, gdyż Śląskie Centrum Ubezpieczeń w Rybniku zadeklarowało, że jeśli Mariuszowi uda się przepłynąć ten dystans, wpłaci 1.000 zł na konto Arturka.
www.zoddechemwtle.pl
Pomysł jest tak wspaniały i nietypowy zarazem, że angażuje się coraz więcej osób.
I tak dla przykładu: Klub Wisła Kraków udostępnił na klubowym forum koszulkę, która będzie licytowana. To samo dotyczy klubu Lechii Gdańsk. 
Mariusz dostał już wiele propozycji wywiadów z radia i TV ale ze wszystkich zrezygnował. 
Twierdzi, że nie On jest bohaterem, a zamiast jego, telewizja mogłaby pokazać numer konta Arturka.
www.zoddechemwtle.pl
Tak jak pisałem, do przepłynięcia jest 940 kilometrów w 13 dni, w okresie, gdzie jeszcze jest zimno...
Akcja "Wisłą dla Arturka" rozpoczęła się w dniu DZISIEJSZYM!!!
Oto plan postojów:
15.04 - Piątek   start Broszkowice
16.04 - Sobota    Kraków
18-19.04 - Sandomierz
22.04 - Piątek  Warszawa
23.04 - Sobota   Płock
25.04 - Poniedziałek   Toruń
26.04 - Wtorek   Bydgoszcz
27.04 - Środa   Chełmno 
Czwartek/Piątek - Gdańsk
Przyłączcie się do akcji i WY!!!!
Sprawcie, żeby Arturek mógł się wciąż uśmiechać! 
Każda złotóweczka, każde Euro jest ważne i drogocenne! 
Za trzynaście dni, gdy Arturek zobaczy dopływającego Mariusza, na pewno się uśmiechnie...
Przyłączcie się do uśmiechu!!!!!
Oto konto Arturka:
A oto konto dla tych, co na obczyźnie...
SWIFT/BIC banku BPHKPLPK
IBAN: PL36 1060 0076 0000 3200 0132 9248
oczywiście przy wpłatach zagraniczych również dopisek- Wisłą dla Arturka

Akcję możecie śledzić na bieżąco na profilu FB  - Wisłą dla Arturka - o tutaj
lub na Stronie FB: Stowarzyszenie z Oddechem w tle - tutaj
lub na stronie www - o tutaj

Post No.134: Ukryte atrakcje w Hrabstwie Mayo...

$
0
0
W naszych podróżach po Irlandii, znaleźliśmy czas na zwiedzanie daleko położonego od naszego miejsca zamieszkania, hrabstwa Mayo. Tym razem za cel, obraliśmy jeszcze niezbadany przez nas Półwysep Mullet. Mieliśmy cichą nadzieję, że to, co tam zobaczymy, zrekompensuje nam odległości, które musieliśmy tego dnia pokonać. 
Niestety tradycyjnie już w czasie naszej podróży, pogoda nam nie dopisała: przez cały dzień padał deszcz oraz wiał boczny wiatr, utrudniając mi prowadzenie pojazdu. Nasz GPS prowadził nas poprzez jedyną, prowadzącą na Półwysep, drogę R313. Za miastem Bellmulet trasa ta przebiega tuż przy Zatoce Tramore Bay i choć mamy rozległy i panoramiczny widok na Ocean, sama zatoka jest w tym miejscu bardzo płytka. Przy dość silnym wietrze, takim jak w dniu dzisiejszym, momentalnie tworzą się fale, które bez żadnych przeszkód przedostają się na drogę.
Widok ten dla nas, jako typowych mieszczuchów, był zupełnie czymś nowym, więc zatrzymaliśmy się pobliskim parkingu i obserwowaliśmy jak  wzburzona woda, bez żadnej trudności pokonuje wyżej położony pirs. I choć nie był to nawet sztorm, byliśmy zafascynowani rozgrywającym się przed naszymi oczami wodnym spektaklem, podziwiając żywioł, który budził się powoli do życia... 
Przejeżdżając przez okoliczne miasteczka, nie widzieliśmy na ich ulicach „żywej duszy”, gdyż prawdopodobnie mieszkańcy Półwyspu w takie dni jak dzisiejszy chowają się w domach lub miejscowych Pubach. Jest nam jakoś dziwnie smutno i mamy wrażenie, że jesteśmy na tym odległym zakątku Irlandii zupełnie sami. Przerażające odczucie...
Niestety w taki dzień jak dzisiaj, Półwysep Mullet w Hrabstwie Mayo, nie należy do najatrakcyjniejszych, gdyż wszystko zostało ukryte za kurtyną z deszczu. Nie ujrzeliśmy dzisiaj tutejszych domków pomalowanych na biało, które w jakiś cudowny sposób kontrastują z wszystkimi odcieniami zieleni tutejszych pól. Nie zobaczyliśmy złotego koloru piasku plaż, które odcinają zieleń traw od błękitu wody Oceanu Atlantyckiego. A pomimo tego, kontynuowaliśmy naszą podróż w kierunku, który na mapach zowie się Doonamo Point... 
To właśnie tutaj, znajduje się nietypowa budowla, widniejąca na mapach drogowych pod tajemniczą nazwą „Dun na mBó”.

Wychodzimy z samochodu i ruszamy ku nietypowej konstrukcji, która znajduje się tuż nad skrajem lądu. Sam Półwysep Mullet nie należy do najwyższych w Irlandii; my znajdujemy się gdzieś na 60 metrach wysokości i jest to prawdopodobnie najwyższy punkt w okolicy. Przechodzimy przez specjalną bramę – wahadło, która utrudnia nam troszkę wejście, to jednak samo w sobie dzięki właśnie takiemu rozwiązaniu, zwierzęta domowe nie mają szans na przedostanie się na ten tajemniczy teren..
Idziemy wzdłuż wznoszących się obustronnie murków, które dzięki swej budowie, odcinają nam widoki po bokach budowli, koncentrując się ku jednemu kierunkowi. Na jej końcu, zainstalowana została wysoka, metalowa krata, uniemożliwiająca dalsze maszerowanie, dlatego też jesteśmy ciekawi, co też tam się ukrywa...
W pewnym momencie boczne ściany budowli przerastają nasz wzrost, skutecznie skupiając nasz wzrok na tym, co znajduje się za kratą. Choć jeszcze nie widzimy całości, samoistnie przyspieszamy kroku czując, że za chwilę zobaczymy coś ciekawego...
I oto stojąc przy kracie, niespodziewanie zobaczyliśmy dziurę w ziemi. Poszarpane krańce uwidoczniają budowę którą stworzyła sama Matka Natura, gdy jedno z Jej narzędzi, w tym przypadku Woda, przez setki lat drążyła skałę, tworząc bardzo powoli korytarz – jaskinię. Dach tejże jaskini z czasem zapadł się tworząc dzisiejszą dziurą w skale, na której dnie widzimy i słyszymy Ocean, który z głośnym szumem rozbija się o skały.

W naszych podróżach widzieliśmy już podobną „dziurę” i również było to w hrabstwie Mayo. Downpatrick Head zauroczył nas nie tylko wspaniałymi widokami, ale również Legendą o Św. Patryku, który właśnie na tym cyplu walczył z Diabłem, odcinając mu Palec.
Więcej o Downpatrick Head oraz Legendy, w poście nr.74 - o tutaj. Zapraszam
Post No.74
Na szczęście nie musimy podziwiać „Dun na mBó” tylko poprzez kraty. Możemy wejść na cały teren i obejrzeć atrakcję dookoła muru, który został specjalnie zbudowany wokół dziury.
Mur ten to zabezpieczenie nie tylko dla domowych zwierząt, aby nie wpadły do dziury, ale również ochrona przed nami samymi. Człowiek niestety ma coś w sobie takiego, że chciałby podejść jak najbliżej, zapominając o swoim bezpieczeństwie. Poszarpany skraj dziury nie daje żadnych szans na utrzymanie się a upadek z tej wysokości, skończyłby się tylko w jeden sposób...
Zdaje się nam, że metalowe pręty zostały wkomponowane znacznie później niż powstanie budowli... 
Pierwsze nasze wrażenie było strasznie mylne: dziura na Półwyspie Mullet nie należy do najmniejszych a przekonujemy się o tym, gdy zaczynamy obchodzić okalający dziurę, mur.
Te zdjęcie wykonaliśmy, aby nie tylko w jakiś sposób Was pozdrowić, ale również po to by pokazać Wam, jak zimno było tego dnia w hrabstwie Mayo. Chciałbym tylko przypomnieć, że był to środek maja...
Ruszyliśmy dalej, a w zasadzie ruszyliśmy w kierunku południowej strony Półwyspu.
Zbliżając się do jej krańca, w oddali widzieliśmy ledwo widoczne klify wyspy Achill...
Miło było tak popatrzeć w dal, szkoda tylko, że nie ma słoneczka, panorama klifów Mayo, prezentowałaby się wtedy znacznie inaczej. My jednak jechaliśmy dalej i właściwie dojechaliśmy do południowego krańca Półwyspu. Nieoczekiwanie dla nas samych, zobaczyliśmy nietypowe miejsce: cmentarz położony tuż nad Oceanem Atlantyckim…
Wysiadłem z samochodu i pomimo wiatru i lekko zacinającego deszczu, starałem się zrobić kilka fotek. Sami przyznacie, że położenie cmentarza jest bardzo malownicze… 

Naszym ostatnim celem w tym dniu był położony nieopodal cmentarza kamienny krąg, na który dojechaliśmy po dalszych kilkunastu minutach. Gdy dotarliśmy na miejsce, prawdę powiedziawszy odechciało nam się wysiadania z samochodu. Dopadło nas już zmęczenie, był to również efekt zimna, deszczu oraz późnej już pory. Moja Żona zdecydowała, że zostanie w samochodzie, więc tym razem musicie zadowolić się fotografiami, które wykonałem ja… 
Kamienny krąg położony jest na lekkim wzniesieniu. Docieram do kręgu po ułożonych na ziemi specjalnych płytach.
Dopiero na miejscu, gdy stoję tuż przy głazach, jestem zaskoczony ich wielkością.
Wszystkie głazy są wyższe ode mnie…
Wciąż siąpi mały deszcz, utrudniając mi oglądanie. Jak na złość nie zauważyłem, że na obiektywie znalazła się kropla deszczu… Wracając do kamiennego kręgu: sam krąg ma kształt „domku ślimaka”. Najmniejsze głazy są na początku spirali i proporcjonalnie rosną ku środkowi. 
Efekt robi na mnie wrażenie. Zastanawiałem się nad znaczeniem kręgu. Kto go postawił? Kiedy i dlaczego? Kamiennych posągów jest kilkanaście i każdy z nich waży niemało, razem tworząc coś niesamowitego. 
Och. Gdybym może wiedział to, czego dowiedziałem się później, to może nie stałbym tak na deszczu i nie wymyślał niedorzecznych teorii, jak jakiś profesor. Gdy przyjechaliśmy do domu, poszukałem wszelkich informacji na temat kamiennego kręgu i znalazłem tego dość sporo. Okazało się powiem, że „Ślimaczy krąg” powstał… w XX wieku.!!!

Stało się tak dzięki największemu projektowi sztuki publicznej, jaki kiedykolwiek powstał w Irlandii. Właśnie odwiedziliśmy dwa z 15-stu miejsc w hrabstwie Mayo, które zostały wybrane przez artystów, którzy mieli za zadanie wykonać swoje rzeźby z warunkiem „wkomponowania się” w naturalne otoczenie, jakie stworzyła natura.

Projekt ten nazwano Tír Sáile – North Mayo Sculpture Trail
Więcej informacji - tutaj.

Kończąc naszą wizytę na tym półwyspie, wracaliśmy w zasadzie tą samą drogą, ku malej mieścinie Bellmullet. Mijaliśmy po drodze gospodarstwa i zauważyliśmy, ze wielu z tutejszych gospodarzy, wzorem z artystycznego projektu, również dołączyli do programu i stworzyli na swych posiadłościach rzeźby, które można również oglądać za darmo. Oto najlepszy z kilku przykładów: na jednym z nich zobaczyliśmy drugi kamienny krąg, który również był w kształcie ślimaczego domku.
Tym razem kamienny krąg odwiedzały nie ludzie a zwierzęta domowe. Wewnątrz kręgu gospodarz kładł słomę i konie dostawały się do środka na posiłek.
Odwiedziliśmy dzisiaj dwa artystyczne miejsca w odległym niestety Półwyspie Mullet hrabstwa Mayo. Zapewne wielu może zapytać: czy związku z tym, że obie rzeczy zostały w zasadzie zbudowane rękoma człowieka XX-go wieku, więc czy warto tam jechać? Nasza odpowiedz brzmi: zdecydowanie tak i zdecydowanie przy lepszej pogodzie. Ten odległy zakątek Irlandii, z powodu złotych plaż oraz panującej tutaj ciszy, jest piękny. Dodatkowego uroku dodaje fakt, że miejscowi rozmawiają w zasadzie tylko w języku irlandzkim, który dla naszych uszu brzmi obco i tajemniczo zarazem. Warto...

Koordynaty GPS:
***
„Dun na mBó”  
54°15'52.17"N   10° 4'31.52"W
***
Cmentarz nad Atlantykiem:
54° 5'44.59"N    10° 6'24.48"W
***
Kamienny Krąg
 54° 5'43.91"N   10° 5'8.36"W

Post No.135:"Noc Wielkiego Wiatru" oraz Musseden Temple

$
0
0
Z początkiem maja trafiliśmy nad wybrzeże Irlandii Północnej i wydawało by się, że i dla nas w końcu zaświeciło w tym roku słońce. Gdy tylko skończyliśmy śniadanko w naszym B&B, ruszyliśmy w kierunku zachodnim i po przejechaniu kilkunastu kilometrów, naszym oczom ukazał się widok wprost bajeczny…
Znaleźliśmy się nieopodal miasta Castlerock, którego położenie wydawało się wprost wymarzone dla tutejszych mieszkańców: znajdowało się pomiędzy dwoma przepięknymi plażami.
Lecz tym razem nie zjeżdżaliśmy na dół, nad samą plażę lecz zgodnie ze wskazaniem naszego GPS-sa, skręciliśmy w prawo i przejechaliśmy przez przepiękną bramę wjazdową…
Gdy wjechaliśmy na parking wyglądało na to, że jesteśmy jednymi z pierwszych gości.
Zauważyliśmy również, że na pobliskich krzewach zakwitły rododendrony. 
Te fantastycznie różowe kwiaty przepięknie rozkwitają właśnie w tym okresie w całej Irlandii, a największe ich ilości widzieliśmy w hrabstwie Kerry.
Podeszliśmy do drewnianej budki, która stała na skraju parkingu, służącej tutaj jako punkt uiszczenia opłat za parking. Wewnątrz budki siedział młody człowiek i było nam go troszkę żal, gdyż dzień choć słoneczny, to jednak był bardzo zimny. 
Wychodząc z parkingu, trafiamy na szutrową alejkę prowadzącą do tutejszych ruin - Downhill House. Ta dawna posiadłość została zbudowana dla Fredierick’a Harvey’a ówczesnego anglikańskiego duchownego, Biskupa Derry.
W trakcie naszej marszruty, ruiny te rosły nam w oczach, ukazując nam ogrom dawnej posiadłości…
Wykładowca Peter McMullan i jego uczniowie z Northern Regional Collegeza pomocą komputerów dokonali udanej animacji komputerowej wyglądu Downhill House. Dzisiejszy kompleks w żaden sposób nie przypomina dawnej świetności, gdy mieszkał i ucztował w nim Biskup Derry. 
www.earlbishopstrail.com
Dzięki tym samym studentom wykonano wizualizację wnętrza posiadłości, biorąc pod uwagę zamiłowanie Biskupa Derry do włoskiej sztuki. 
www.earlbishopstrail.com

Zanim wkroczymy do samych ruin, rozglądamy się dookoła nas. 
Na prawo od wejścia, daleko w oddali widzimy część miasteczka Castlerock oraz wejście do tamtejszego portu.
 Na lewo znajduje się Mauzoleum. Powstał jako grób, dla brata Biskupa, George’a.
 Grób jest pusty i wcześniej wyglądał zupełnie inaczej:
Jak widać na zdjęciu powyżej, górna część uległa zniszczeniu pamiętnej, dla wszystkich Irlandczyków, nocy 06 stycznia 1839 roku, którą historia nazwie potem
"Nocą Wielkiego Wiatru"!!!
***
Rankiem dnia 06 stycznia 1839 roku, oczom mieszkańców Irlandii ukazały się zaśnieżone ulice, wzgórza i pola, dzięki opadom śniegu które trwały przez całą noc. Wraz z mijanymi godzinami, nad Irlandię nadciągnął ciepły front znad Atlantyku, powodując tajanie białego puchu. Przez cały dzień, temperatura w kraju znacznie wzrosła powyżej średniej sezonowej, w wyniku szybkiego topnienia śniegu. Wkrótce potem nad Irlandię nadciągnął zimny front, który zderzył się z ciepłym powietrzem Zielonej Wyspy...
Pierwsze sygnały o sztormie zaczęły napływać z Hrabstwa Mayo, już około południa. 
Chwilę potem ciśnienie w całym kraju spadło do bardzo niskiego i rzadko notowanego, nawet dzisiaj, poziomu, wynoszącego 918 hPa. Siła wiatru swoje apogeum osiągnęła o północy a jego prędkość wynosiła ponad 180 km/h!!
 Sztorm ucichł dopiero nad ranem, oddalając się w kierunku wysp brytyjskich. 
Taka destrukcyjna siła, która trwała około 18-stu godzin, musiała zebrać swoje żniwo: zginęło około 300 osób, zazwyczaj przez upadające i latające przedmioty. 
Zwierzęta hodowlane takie jak konie, osły, krowy i owce, praktycznie przestały w Irlandii istnieć; 90% z nich zginęło w trakcie trwania sztormu. Wiosną 1839 roku nie słyszano śpiewu ptaków, które tak samo jak zwierzęta hodowlane, w większości zginęło.
Nie inaczej było z lasami: obliczono, że wiatr „położył” 250.000 drzew. 
 W samym tylko Dublinie, przy rzece Liffey, całkowicie zostało zniszczonych 38 domów. Do całkowitej rozbiórki nadawały się 364 domy a 4,846 z nich, zostało bez dachu!!!
Wokół Irlandii, tylko tego jednego dnia zatonęły 42 statki!!! Sól morską, którą niósł wiatr, wyczuwalna była nawet w Centrum Irlandii. Śledzie i innego typu ryby, znajdowane były w odległości 3 kilometrów od linii brzegowej!!! 
Ludolf Backhuysen's Ships in a Storm
Obliczono, że ogrom szkód, które wyrządził sztorm z 1839 roku, dzisiaj opiewałby na sumę 250 mld €!!! Dzisiaj niestety wydaje się, że tzw. "Noc Wielkiego Wiatru", zaginęła gdzieś w kartach historii Irlandii. Nie wielu Irlandczyków słyszało lub znało tę smutną i tragiczną historię własnego kraju...

***
Zdaje się, że początkiem końca tej wielkiej posiadłości był pożar, który w 1851 roku ogarnął lewe skrzydło domu. Ogniem zajęło się pierwsze piętro i dach. 
Paradoksalnie Posiadłość została zupełnie nietknięta w czasie „Nocy Wielkiego Wiatru” choć, jak pisałem wcześniej, Mauzoleum zostało częściowo zniszczone.
Sam budynek w dzisiejszych czasach robi wrażenie strasznie ponurego.
Być może odnosimy takie uczucie za sprawą tynku, który został nałożony w czasach II wojny światowej. Właśnie w tym to okresie posiadłość ta służyła jako koszary dla członków służby pomocniczej RAFu. Miejscowi uważają , że tak jak budynku nie zniszczył, wiatr, woda i ogień, tak właśnie zniszczyli ją osoby, które dostały dach nad głowa w czasie swoich szkoleń... 
Po zamknięciu ośrodka szkoleniowego w 1946-ym roku, dawna posiadłość Biskupa popadła w ruinę.
Właściwie nie zamierzam Was zanudzać rozmieszczeniem i nazwą poszczególnych pokoi...
 ..gdyż tak na prawdę ruiny Downill House nie są w dniu dzisiejszym naszym celem...
W końcu zobaczyliśmy nasz cel: Mussenden Temple - Świątynie Mussenden.
Zbudowana w 1789 roku nad skrajem klifów Świątynia ta była swego rodzaju prezentem dla swojej bratanicy, Frideswide Bruce i miała służyć jako Biblioteka. 
Wielu ludziom z otoczenia Biskupa nie podobała się wielka zażyłość ze swoją Bratanicą, podejrzewając między nimi romans, lecz nigdy tego nie udowodniono. 
Natomiast sama Fridewide, nie mogła znieść ludzkich pomówień i ze zgryzoty wkrótce zmarła.
My zaś, stanęliśmy tuż przez drzwiami, podziwiając masywność budowli, i...
...weszliśmy do wewnątrz tego małego i okrągłego pomieszczenia. 
Od razu rzucają nam się w oczy wielkie okna i jakby instynktownie, od razu idziemy do jednego z nich, umieszczonego po lewej stronie.
To co ujrzeliśmy, skutecznie zamknęło nam usta na kilkanaście następnych minut. 
Zobaczyliśmy widok przepiękny i zachwycający zarazem...
Słyszeliśmy, jak niewidoczny wiatr uderzał w szyby...
Widzieliśmy, jak białe wstęgi fal, rozmywały się na plaży...
Słyszeliśmy szum Oceanu, przez uchylone drzwi!
To wszystko razem, potęgowało w Nas jakieś niesamowite, trudne do opisania uczucie, a my tak staliśmy i staliśmy, nie mogąc się napatrzeć na te naturalne piękno, które stworzyła Natura...
Moja druga połówka nie wytrzymała i wybiegła na zewnątrz, stanęła przy murku odgradzającym nas od klifu i oddała się temu, co lubi najbardziej ...
Świątynia Musseden, zbudowana z przeznaczeniem jako Biblioteka, to niewątpliwie urocze miejsce, lecz ja osobiście wątpię czy mógłbym czytać książki w takim pięknym i magicznym miejscu. 
Prawdopodobnie wnętrze Biblioteki za czasów Biskupa, wyglądało tak:
www.earlbishopstrail.com
Trzysta lat, które upłynęło od czasu budowy, to trzysta lat ciągłych uderzeń oceanicznych fal w tutejszy brzeg. Przez trzy wieki woda zabrała 10 metrów lądu sprawiając, że już w naszych czasach Świątyni groziło zawalenie się, gdyż Temple Musseden stanęła na skraju klifu...

fragment filmu: The North Coast of Northern Ireland - DJI Phantom 3 by Sean Curran
W 1997 roku Rząd Irlandii Północnej postanowił ratować zabytek: specjalne ekipy wykonały olbrzymie i, biorąc pod uwagę panujące warunki atmosferyczne, czasochłonne prace, które miały za zadanie zabezpieczyć zabytek przed zapadnięciem. Wwiercono i wbito specjalne, długie kotwy mocujące, mające za zadanie związanie w pobliżu wszystkich skał.

 
Zadanie zostało w całości wykonane: Temple Musseden wciąż będzie stało na skraju klifu przez następne 100 lat. A my, podziwiając okoliczna panoramę, wiemy już skąd i dlaczego nad skrajem klifu, zwisają metalowe siatki.
Tym razem poszliśmy na lewo od samego budynku. To właśnie z tego miejsca najczęściej robione są zdjęcia, które znaleźliśmy wcześniej na stronach google.
Muszę przyznać, że Irlandia Północna ma na prawdę piękne północne wybrzeże i samych atrakcji na niej jest na prawdę sporo. W zasadzie opisałem je już wszystkie, ale z przyjemnością chciałbym pokazać Wam film, który nakręcił dzięki swojemu dronowi, Sean Curran.
Obejrzyjcie filmik w HD:
Autor: Sean Curran
Tytuł: The North Coast of Nothern Ireland
Nam czas było wracać, gdyż zimny wiatr nas skutecznie wychłodził. Czekała nas powrotna droga ku ruinom, przez które już przechodziliśmy wcześniej. Napytanie czy warto odwiedzić tak odległy przecież zakątek Irlandii, nasza odpowiedz brzmi: tak. Panoramę która można zobaczyć z klifów Downhill jest wyjątkowa i chyba.... jedyna taka w całej Irlandii. 

Koordynaty GPS:
55°09'45.74"N    06°48'50.29"W

INFORMACJE:
Web Page:

Post No.136: Półwysep Dingle, plaża Clogher oraz Gwiezdne Wojny.

$
0
0
W końcu udało się nam zaplanować wspólny weekend i zadecydowaliśmy, że Majówkę 2016 spędzimy na Półwyspie Dingle. Choć to magiczne miejsce oddalone jest od Dublina o niemalże cztery godziny drogi, pojawiamy się na Półwyspie rok w rok i choć z pogodą jest różnie, jak to w Irlandii, nigdy nie żałujemy naszego przyjazdu w tak przepiękne miejsce.
Nasz wyjazd zaplanowaliśmy w Piątek, lecz mogliśmy wyruszyć dopiero po godzinie 16. Pomimo tak późnej pory mieliśmy realne nadzieje, że zachód słońca obejrzymy już na jednej z plaż Dingle. Niestety, nie przewidziałem tylko, że w piątkowe popołudnie cała Irlandia stoi w korkach. Zachód słońca obejrzeliśmy będąc jeszcze w samochodzie, gdzieś tam za miasteczkiem Tralee...
Następnego dnia, Dingle ugościło nas pięknym i słonecznym dniem.
Gdy tylko zjedliśmy śniadanie w naszym ulubionym B&B, ruszyliśmy na zwiedzanie Półwyspu i skierowaliśmy się na znana nam już Slea  Head.
Droga ta prezentowała się jak zwykle uroczo: wąska jezdnia, która została zbudowana nad skrajem klifu, potrafi zaskoczyć niejednego kierowcę a ostatnie jej metry wieńczy parking, na którym co roku od lat dwóch wstecz, spotykaliśmy Johna...
John był kiedyś architektem z niezłym stanem konta w banku. 
Gdy w 2008 roku Światowy Kryzys rozłożył Celtyckiego Tygrysa na łopatki, John stracił w zasadzie wszystko oprócz starego, znalezionego na strychu fletu poprzecznego. 
To w zasadzie dzięki znalezisku John odnalazł sens swojego życia i to dzięki niemu John wygrywał turystom historię ludzi, mieszkających wcześniej na półwyspie Dingle.
Niestety murek, na którym zazwyczaj widzieliśmy Johna, dzisiaj był pusty.
Być może było jeszcze za zimno a nam było nam troszkę smutno, że w tym roku nie posłuchamy opowiadań Johna. O samym Johnie oraz innych wyjątkowych ludziach, mieszkających na tym Magicznym kawałku irlandzkiej ziemi, napisałem tutaj
Parking, na którym właśnie przebywaliśmy, jest doskonałym punktem widokowym na którym w zasadzie znajdziemy wszystko: błękit Oceanu Atlantyckiego, irlandzkie klify, magiczną zieleń oraz wiele kamiennych murków ustawionych ludzką ręką na tutejszych polach...
Spoglądamy na wyspę Blasket, która skąpana w świetle słońca wygląda przeuroczo.
Zbliżenie w aparacie, umożliwia nam zobaczenie ruin domostw dawnej wioski, zbudowanej na zboczach od strony stałego lądu, aby uniknąć zimnych oceanicznych wiatrów. Wioska ta, w ciągu dosłownie jednego dnia, została opuszczona przez wszystkich mieszkańców. 
Po upływie kilkudziesięciu lat, widać kontrastującą biel nowych domostw, świadczącą o powrocie nowego pokolenia na surową i oddaloną od "cywilizacji" wyspę. 
Przypatrując się tamtejszej plaży, widzimy na jej złotych piaskach szarą smugę: to stado fok, które praktycznie codziennie od wielu lat wygrzewają się na nim. Foki te można obejrzeć całkiem z bliska dzięki fantastycznej usłudze jaką jest Eco Tour, która oferuje wyprawę na te ogromną wyspę.
Jadąc dalej, chcieliśmy się zatrzymać na następnym Parkingu nieopodal, gdzie zawsze stajemy na posiłek a gdzie przy okazji można zobaczyć Rogi Diabła. I tak jak przez cały dzień nie widzieliśmy żadnego turysty, tak właśnie na tym Parkingu było ich tak wielu, że nie było już miejsca dla nas. 
O "Rogach Diabła" napisałem tutaj.
Ruszyliśmy więc dalej, nawet nie zatrzymując się. Po kilku minutach jazdy, zbliżaliśmy się do rejonu zwanego Waymont. Tuż przed Nim warto zatrzymać na chwilę samochód, aby móc podziwiać panoramę która znajduje się po naszej lewej stronie: trzy wyspy: Blasket, Śpiący Olbrzym i Teracht wyglądają przepięknie...
W końcu zajechaliśmy na sam Waymont. 
To własnie w tym miejscu mamy najlepszy punkt widokowy w tej części półwyspu. Szkoda tylko, że nie ma żadnego miejsca parkingowego tylko istnieje taka mała zatoczka przy jezdni, która mieści zaledwie trzy samochody. 
Dzisiaj mieliśmy szczęście, zmieściliśmy się w limicie i możemy się zatrzymać na dłużej ale są też takie dni, że po prostu trzeba jechać dalej, gdyż ilość przejeżdżających samochodów w sezonie turystycznym nie pozwala na bezpieczne parkowanie. 
Szkoda, bo warto się zatrzymać i delektować się takimi oto pięknymi widokami.
Był również drugi powód naszego przybycia tutaj: gospodarz naszego B&B wskazał nam ten punkt jako najlepszy, aby zobaczyć miejsce w którym właśnie kręcono następny epizod najsławniejszego chyba filmu sci-fi, "Gwiezdne Wojny"!!!
 Już znacznie wcześniej, bo w zeszłym roku, kręcone były sceny do epizodu VII, na przepięknej wyspie Skelling Michael. Szczegóły wykonywania scen na wyspie wyszły dopiero w tym roku a niektóre z nich można już obejrzeć na You Tube. Oto jeden z nich:
Star Wars The Forsen Awaken
Trzy lata temu chcieliśmy zwiedzić tę niesamowitą wyspę, byliśmy już nawet u wejścia do portu, ale ze względu na zbyt wysoką falę nasz skiper zrezygnował z podpłynięcia. Opłynęliśmy tylko wyspę dookoła, o czym również już pisałem i również zapraszam do posta - tutaj.
Patrzyłem więc z przejęciem na odległy punkt, w którym faktycznie coś było. Oczywiście o rozróżnieniu jakichkolwiek elementów nie mogło być mowy. Z pomocą przyszedł nam aparat i przy maksymalnym zbliżeniu, coś udało nam się zobaczyć.
Nie byłbym sobą, gdybym nie chciał zobaczyć czegoś więcej, lecz zanim ruszyliśmy odkryć  "Gwiezdne Wojny", ruszyliśmy na naszą ulubioną plażę, która z punktu Waymont wyglądała tak:
Plaża Clogher.
 Sam nie wiem jak to możliwe, ale za każdym razem, kiedy tutaj jesteśmy, jest tutaj niesamowicie pusto.
Kolor złotego piasku i błękitnej wody na zdjęciach bardziej kojarzony jest z jakimś bardzo odległym krajem a nie z Irlandią. Dodatkowym atutem jest to, że plaża ma w sobie tak pozytywną energię, że nie przeszkadzają nam dzisiaj zimowe kurtki, które mamy na sobie i szalejemy sobie na piasku...:-). Zresztą zawsze tutaj tak było: za każdym razem czuliśmy, jakby pozytywna energia tutaj dotykała nas.
Wspominając nie tak odległe czasy, byliśmy  świadkami jak właśnie tutaj, zaśpiewały dla nas... kamienie. Sami posłuchajcie, zaczynają śpiewać od 14 sekundy filmu:
Autor: Moja Zielona Irlandia
No ale ja miałem dzisiaj misję do wykonania: jako wierny fan Gwiezdnych Wojen, nie mogłem ot tak sobie pojechać, nie zbliżywszy się nawet do miejsca, w którym coś budowano na potrzeby filmu.
Ruszyliśmy więc z kopyta i już po kilkunastu minutach zjeżdżaliśmy z głównej drogi i kierowaliśmy się ku wiosce Ballincolla.
Jechaliśmy dość powoli, gdyż musieliśmy pokonać sporo zakrętów.
W końcu zza następnego rogu, dość niespodziewanie wyłoniła nam się biała tablica, z namalowanym i przekreślonym na czerwono aparatem fotograficznym. Napis nie pozostawiał żadnej wątpliwości: ZAKAZ FOTOGRAFOWANIA!
Tuż obok niej stał groźnie wyglądający Ochroniarz rodem z Ojca Chrzestnego wzięty...
Nasza rozmowa była bardzo krótka, po której otrzymaliśmy dość zwięzłą informację: tutaj filmu żadnego nie robią. Na pytanie czemu jest zakaz fotografowania słyszę odpowiedz: abym mógł zobaczyć film w Hollywood! hahah
No tak. Wygrać, nie wygram, więc musimy zawrócić co też czynimy z niechęcią. Jednak nie podajemy się: tuż za zakrętem, który umożliwi nam schowanie się przed czujnymi oczami Irlandzkiego Ala Capone, zatrzymujemy się i robimy te oto fotki:
Chyba rozumiem decyzję filmowców o zmianie miejsca nagrywania scen.
Skellig Michael nie jest miejscem, do którego można dostać się codziennie: stan Oceanu i jego pływy mogą pokrzyżować plany nie jednemu reżyserowi. Dochodzi fakt, że aby dostać się na sam szczyt góry, gdzie filmowane są główne klipy, trzeba pokonać ponad 600 kamiennych stopni, które nie zawsze są bezpieczne...
Wikipedia
Należy chyba podziwiać zamysł i potrzebę zbudowania identycznego miejsca, które użyto w filmie z zeszłego roku. Położone nad klifami, chatki zbudowane zostały na specjalnej, wbrew kształtowi terenu, wypoziomowanej platformie. I to w miejscu, do którego nie prowadziła żadna droga...
 No i chyba troszkę przesadzają z zachowaniem tajemnicy, gdyż RTE poinformowało opinię publiczna jak tylko zaczęto prace.
www.rte.ie
Zauważyliśmy, że drugi z ochroniarzy stojący z połowie tej specjalnej drogi, obserwuje nas niczym snajper na wojnie, więc zadecydowaliśmy o natychmiastowej zmianie naszej lokalizacji.
Conor Pass to miejsce opisywane już przez nas i wielokrotnie przez nas odwiedzane.
To miejsce, do którego wciąż się wraca i nie sposób o nim zapomnieć.
 Kręta i wąska droga prowadzi wzdłuż krawędzi klifów i wznosi się na szczyt, z którego możemy podziwiać przepiękna panoramę na pobliskie zatoki, góry oraz sam Półwysep Dingle.
Gdy w końcu docieramy na szczyt, zatrzymujemy się na parkingu i możemy w ten niezwykle słoneczny dzień, napawać się widokami...
Choć to początek maja, po kolorach okolicznych wzgórz widać, że przyroda tkwi jeszcze w letargu.
Zimny, oceaniczny wiatr w tym roku nie pozwolił na zbyt wcześnie zazielenić się wzgórzom.
Doskonale widoczna z tego miejsca Góra Mount Brendon, dumnie wznosi się a my już podążamy w dół, raz po raz naciskając pedał hamulca...
Na zakończenie z przyjemnością podzielę się z Wami zdjęciami, które nadesłała Wioletta Chmiel Debicka, która zwiedziła plan "Gwiezdnych Wojen" tydzień po nas i podzieliła się swoimi, doskonałymi zdjęciami. Jednocześnie Wioletta potwierdziła obserwacje terenu przez lornetki...
Oto Fotki:
Wioletta Chmiel Debicka 
Wioletta Chmiel Debicka
Wioletta Chmiel Debicka
Wioletta Chmiel Debicka
Za super fotki bardzo dziękujemy!!!! Jednocześnie pragnę Was poinformować, że ekipa filmowa przeniosła się na Malin Head...
Niech Moc będzie z Wami...

Koordynaty GPS:
1.) Parking za Slea Head
52°06'18.05"N   10°27'19.59"W

2,) Plaża Clogher
 52°09'24.35"N   10°27'34.40"W

3.) Plan filmowy "Star Wars"
52°10'46.93"N    10°26'58.03"W

Post No.:137 - Zimą po górach, z aparatem w ręku...

$
0
0
Nie tak dawno, opisywałem naszą małą wycieczkę, gdy ruszyliśmy do Glendalough i na szlaku, maszerując we mgle, natrafiliśmy na grupę Pań, które zebrały się razem i maszerowały po Górach Wicklow. Napisałem wtedy, że strasznie im zazdrościliśmy pomysłu. A zazdrościliśmy go na tyle, że przy następnej okazji również wyruszyliśmy "w teren." Sposobną chwilą był dzień, gdy przez okno widzieliśmy śnieg leżący w wyższych partiach gór, a że białego puchu w Irlandii jest jak na lekarstwo, postanowiliśmy przypomnieć sobie jak to jest, gdy się po nim maszeruje...
      Jak zwykle ruszyliśmy najwcześniej jak się dało i tradycyjnie zostawiliśmy auto na jednym z dwóch parkingów w dolinie Glendalough.
 Powietrze którym oddychaliśmy było wyjątkowo "przejrzyste" i mroźne, choć w samej dolinie śniegu nie było. Po kilkunastu minutach już maszerowaliśmy tym samym szlakiem jak ostatnio, tyle tylko, że w dniu dzisiejszym nie było mgły.
 W pewnym momencie doszliśmy do punktu z którego doskonale widoczne są ruiny starego Opactwa Glendalough. 
Ruszając dalej, wciąż wspinamy się szlakiem, który z góry przypomina literę Z.
Na jej końcu, wśród iglastych drzew odnajdujemy ruiny jakiegoś domu. Dom musiał być dwupokojowy oraz posiadać małą dobudówkę, prawdopodobnie służącą jako miejsce dla zwierząt domowych. Teraz mury pokrywa mech i z każdym rokiem coraz trudniej dostrzec dawną zagrodę. Jednocześnie zrobiło się tutaj jakoś tak magicznie...
Słyszeliśmy za plecami jakieś głosy, które po kilkunastu minutach przybrały ludzką postać. Chyba już tradycją staje się fakt, że na tym właśnie szlaku mijają nas Panie. 
Po ich ubraniach można było wywnioskować, że panie nastawione są na szybki marsz. Zresztą już po kilku minutach straciliśmy je z oczu...
W końcu weszliśmy na wysokość, na której było znacznie mniej drzew a teren zrobił się bardziej otwarty a na horyzoncie majaczyły nam wzniesienia, które pokrywał śnieg.
Czuliśmy, że choć jest zacznie zimniej, powietrze było przyjemnie ostre, takie "zimowe"...
Wkrótce potem zobaczyliśmy nasze znajome, które minęły nas na szlaku. 
W stosunku do nas, Panie te okazały się niezłymi sprinterkami...
Wcześniej planowaliśmy iść tym samym szlakiem lecz właśnie postanowiłem zmienić trasę: miałem nadzieję, że tam gdzie teraz pójdziemy, znajdziemy dziką zwierzynę, gdyż Moja Żona niejednokrotnie wspominała, że chce zrobić kilka fotek sarnom. 
Domyślając się tylko, gdzie mogą być, zeszliśmy ze szlaku i skręciliśmy w lewo, ku drzewom.
Zanim tam dotarliśmy, szliśmy przez uschnięte badyle jakiś krzewów, które latem bujnie porastają ten teren. Uschnięte wydawały odgłos podobny do łamania patyczków, dość głośny zresztą, co mogło poinformować pasącą się w pobliżu zwierzynę. Zbliżając się do drzew, na jednym z nich zobaczyliśmy fantazyjnie poskręcany konar, który kiedyś złamał wiatr...
Zagłębiamy się dalej w ten sosnowy zagajniczek, maszerując w zasadzie bez jakiegoś konkretnego kierunku. Rozglądając się dookoła, wydaje mi się że miejsce te jest idealne dla zwierzyny: daleko od szlaku i tym samym od jakichkolwiek ludzi. 
Jakby na potwierdzenie moich przemyśleń już z daleka, widzę jakieś punkty o innym kolorze niż otoczenie. Robimy w aparacie przybliżenie i faktycznie widzimy stado dzikiej zwierzyny.
Te czujne istoty już nas wypatrzyły. Być może z powodu hałasu, gdy przedzieraliśmy się przez uschnięte trawy, lub też z powodu jaskrawych kurtek, które nieświadomie ubraliśmy. Niestety nie mamy szans na bliskie podejście, po kilku naszych następnych krokach, całe stado ucieka w wyższe partie wzgórza.
Podążamy wzrokiem za stadem, czując mały żal, że uciekają nam obiekty naszych zdjęć, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie, zauważyliśmy następne zwierzęta. 
Tym razem to stado dzikich kóz, pasące się na niższych partiach Gór Wicklow tam, gdzie akurat nie ma śniegu.
Po pstryknięciu paru fotek, kozy najwyraźniej zdecydowały, że nie będą naszymi modelami i odeszły tak samo niespodziewanie, jak się pojawiły. Nie pozostało nam nic innego jak tylko ruszyć przed siebie a biorąc pod uwagę, że nigdy nie byliśmy po prawej stronie jeziora Upper Lake, uważaliśmy że to doskonała okazja na zbadanie tego terenu. 
Maszerując tak po tej dziewiczej dla nas ziemi, z ciekawością podpatrujemy przyrodę i schodzimy tak coraz niżej, wciąż trzymając się drzew. Zafascynowany patrzyłem, jak natura poskręcała ramiona drzew, które uczestniczyły w tańcu z niewidocznym wiatrem...
Po pewnym czasie nasze otoczenie zmieniło się: znajdowaliśmy się na terenie, w którym dominowało wiele leżących głazów. Zatrzymaliśmy się tak koło jednego z nich, gdy nagle tuż poniżej nas, zza kamienia wyszło stado kóz. 
I były tak samo zaskoczone jak My...
Obserwując naszych bohaterów, po naszej prawej stronie ponownie zauważyliśmy znacznie większe stado, które również było nieświadome naszej obecności, do czasu, gdy jeden z uczestników nas zobaczył. Jak się po chwili okazało, nerwowość jednego z uczestników stada, natychmiast udziela się reszcie...
Pomimo tego, że  zwierzyna wciąż przed nami uciekała, kontynuowaliśmy naszą wycieczkę. Szliśmy powolutku w dół zbocza, wciąż kierując się lekko na prawo. Byliśmy akurat gdzieś tak w połowie wysokości jeziora Upper Lake, gdzie trafiliśmy na następne stado, które pasło się znacznie niżej od poprzedniego i chyba było troszkę bardziej oswojone na widok człowieka. Zwierzęta pozwoliły nam na znacznie bliższe podejście, oczywiście bacznie nam się przyglądając. Największy spokój wykazywały jelenie, majestatycznie okazując swoje przewodnictwo w stadzie. 
Wyglądali i dostojnie i przepięknie...
Podczas, gdy całe stado w spokoju się pożywiało, męska część gatunku obserwowała okolice i co ciekawe, byli rozstawieni strategicznie w taki sposób, że "mieli oko", bez wyjątku, na całą okolicę...
Po drugiej stronie jeziora widzieliśmy osoby, które właśnie przemierzały Szlak Niebieski. To jeden z piękniejszych panoramicznie szlaków w Górach Wicklow. Przeszliśmy go kilkakrotnie i na prawdę warto się na niego wybrać...
Spojrzeliśmy również na lewą stronę, gdzie widoczny był brzeg jeziora Upper Lake, a nad nim tradycyjnie było mnóstwo ludzi. Fascynacja tym miejscem od wielu lat nie zmienia się...
Posuwaliśmy się w dół, maszerując naprawdę wolno. Szliśmy na tyle cicho i powoli, że zaskoczyliśmy po naszej lewej stronie parę zwierząt, które nieświadome naszej obecności skubało sobie trawkę. Niestety, jak widać po sierści na grzbiecie jednego z nich, zaskoczenie było wielkie...
Zwierzęta te dość szybko oddaliły się i pobiegły dokładnie w tym kierunku, z którego my właśnie przychodziliśmy...
Skierowaliśmy obiektyw na St.Kevins Church, który znajduje się po drugiej stronie jeziora. Według Legend, Święty przepływał całe jezioro, aby w ciszy i spokoju pomodlić się właśnie tym kościółku...
Niedaleko położona od Kościółka skała posiada wnękę, która została nazwana "Łóżkiem Świętego Kevina", w którym według tutejszych podań, Święty ukrywał się przed zalotami pewnej panny...
W naszej dzisiejszej obserwacji wróciliśmy do naszych dzikich kóz, którym tak na prawdę nie przeszkadzała nasza obecność, choć każdy nasz następny krok bacznie obserwowały. 
W końcu zniecierpliwione naszą bliskością, odbiegły sobie na bezpieczną odległość.
My z kolei zaczęliśmy rozglądać się podziwiając okolicę, w której nigdy wcześniej nie byliśmy. Po naszej lewej mogliśmy w końcu z bliska obejrzeć samotne drzewka, które zazwyczaj widzieliśmy ze Szlaku Niebieskiego...
...a po prawej stronie, ujrzeliśmy doskonale widoczny wodospad Glendalough. Tuż obok niego, widzimy ścieżkę Szlaku Białego, po której niemal sto lat temu dreptali górnicy a dzisiaj maszerują turyści. To dość ciężki kawałek do przejścia, jednakże panoramicznie, odcinek ten jest na prawdę wart zdobycia...
Obserwując nasze otoczenie, zauważyliśmy, że pogoda zaczynała się zmieniać: widoczność znacznie się pogorszyła a horyzont stał się jakby zamglony. 
Akurat doszliśmy do miejsca, gdzie na ziemi zaczynały porastać wrzosy wraz z jakimś nieokreślonym krzewem, posiadającym igiełki, które niesamowicie wczepiały się w spodnie, utrudniając nam marsz. Zajęci próbą uwolnienia się, początkowo nie zauważyliśmy, jak nieco dalej i nad nami, ktoś nas bacznie obserwował...
Potrzebowaliśmy chwili aby zobaczyć, że takich wypatrujących par oczu jest zdecydowanie więcej.
Było nam ciężko je wypatrzeć, gdyż ich sierść była w tym samym kolorze jak rosnące tutaj wrzośce...
Właściwe to trafiliśmy na całe stado, które było w jakiś delikatny sposób inne od pozostałych dzisiaj widzianych. Może to za sprawą tego, że nie uciekały tak przed nami a może tego, że rysy ich pysków przypominały.... jakby ludzkie twarze...
Doszliśmy praktycznie do końca leżącego niżej jeziora Upper Lake...
Maszerowanie po wrzoścach to nie było to o czym dzisiaj marzyliśmy. Nie ukrywam, że na początku próbowaliśmy je omijać, ale po kilkunastu krokach zauważyliśmy, że maszerujemy raczej we wszystkich kierunkach, tylko nie tym, który chcieliśmy.... :-). Zdecydowaliśmy więc o powrocie.
Zawracając już, rozmawialiśmy o gorącym rosole, który czekał na nas w domciu, a na który oboje nabraliśmy wielkiej chęci, gdy nagle zza krzaka wyłoniło się coś białego...
Zdaje się że przez całe nasze życie nie widzieliśmy tylu kóz, co w dniu dzisiejszym .
Ruszyliśmy dziarsko do przodu i już po kilkunastu minutach zauważyliśmy znajomy nam sosnowy zagajnik. 
Te uschnięte konary potrafią zrobić niezłego psikusa. W pewnej chwili musiałem dość długo się przypatrywać, gdyż nie byłem pewny, czy widzę sarnę czy jelenia. Dopiero po kilku następnych krokach, okazało się, że to....
A tam, gdzie miały być konary, w rzeczywistości okazywały się...
Moja Mysza dzielnie szła naprzód, marząc o gorącej kawie, którą wypiliśmy sobie już na parkingu...
Powoli, w trakcie naszego marszu, wyłaniały się znajome nam widoki. Dodatkowo w polu naszego widzenia pojawili się ludzie, najlepszy dowód, że wracaliśmy na szlak. Tak się powoli kończyła nasza wycieczka...
To był jeden z takich dni, gdzie pomimo braku słońca, cieszyliśmy się sobą, spacerem i naturą.
Choć dość długo mieszkamy w Irlandii, chyba dopiero właśnie teraz nauczyliśmy cieszyć się każdą chwilą dobrej pogody, choć nie było to łatwe i wymagało wielkiej cierpliwości.
Ilość zwierzyny po prawej stronie doliny Glendalough zaskoczyła nas. 
Chyba nie ma piękniejszej rzeczy, jak bezkrwawe polowanie z aparatem w ręku, gdy można uwiecznić chwile które są w zasadzie dla nas obce. Jeśli tylko będzie okazja, powtórzymy nasze Safari, czego życzymy i Wam.... :-)
Przeszliśmy może niewiele, ale to dlatego, ze częściej stawaliśmy niż maszerowaliśmy. 
Chcielibyśmy bardzo podziękować Kasiu, która przesłała nam link fo filmiku, który prezentuje poniżej, a który przedstawia sytuację, która powstała w miasteczku Wicklow, z udziałem... foki!!!
Autor: NewsflareBreaking
Tytuł: Sammy the Seal
Kasiu Bardzo dziękujemy!!!

Post No.138: Tam gdzie kończy się droga...

$
0
0
Ponownie ruszyliśmy na daleko położony od Dublina, półwysep Mizen Head.
Dzień, który wybraliśmy na podróż był przepiękny, my zaś postanowiliśmy pojechać w zupełnie innym kierunku, niż pierwotnie zakładaliśmy. Tak jak kiedyś ruszyliśmy "za plecy" Slieve Leauge i odnaleźliśmy przepiękną, cichą i o błękitnym kolorze wody plażę, Malin Beg...
Post No.:93
...tak tym razem postanowiliśmy zobaczyć "plecy" Mizen Head.
Zanim jednak tam dotarliśmy, nasza trasa przebiegała koło miasteczka Macroom oraz położonej w jego pobliżu Doliny Lee, gdzie w tamtejszym jeziorze z nad lustra wody, wystają pnie drzew wyciętego kiedyś lasu. Mieliśmy nadzieję, że skoro w Irlandii nie padało od dwóch tygodni to uda się nam wykonać podobne zdjęcie, jak te poniżej, które wykonał "Zoundz"...
www.yophotographer.com - Autor: Zoundz
Niestety po przybyciu na miejsce okazało się, że poziom wody jest taki sam jak w dniu, gdy zawitaliśmy tutaj za pierwszym razem. Pomimo tego wyszliśmy z samochodu, aby trochę rozprostować kości i nacieszyć się słoneczkiem, które fantastycznie grzało w Irlandii już od kilkunastu dni.
 I tak spacerując po Grobli zauważyliśmy, że nie byliśmy tutaj sami: tuż koło znanego nam już mostka, na rozłożonym kocyku polska rodzina spędzała razem swój czas.
Po drugiej stronie grobli, widzieliśmy jak dwóch młodych ludzi szykowało swój wodny sprzęt, aby chwilę później zobaczyć obu panów na jeziorze...
Po krótkiej przerwie, pojechaliśmy dalej w kierunku zachodnim. Gdzieś tak w połowie naszej trasy, przejeżdżając przez maleńką wioskę, stwierdziliśmy że musimy się natychmiast zatrzymać.
Powodem przymusowego postoju był widok, który nam się niespodziewanie pojawił.
Za każdym razem gdy widzimy budynki w podobnych barwach stwierdzamy, że Irlandczycy nie boją się kolorów: pomimo kontrastu żółtego z fioletowym, całość prezentuje się całkiem nieźle.
Jeśli do tej panoramy dodamy widok, który widzieliśmy po drugiej stronie ulicy, sami przyznacie, że mieliśmy powód aby obejrzeć to wszystko na spokojnie.
W tym niewielkim strumyku, zauważyliśmy żwawo płynące sobie rybki.
Dzięki krystalicznie czystej wodzie, z ciekawością i satysfakcją patrzyliśmy jak ryby te z niebywałą szybkością pływały w dość płytkiej przecież wodzie. Zdaje się, że były to pstrągi potokowe...
Ruszając dalej, po pewnym czasie dotarliśmy na Półwysep Mizen Head.
Tym razem nie jechaliśmy na Owczy Most, lecz na rozstaju dróg prowadzącym do Niego, pojechaliśmy prosto...
 Przyznaję, droga ta prowadząca nas do celu nie była największej szerokości, mieścił się bowiem na niej tylko jeden samochód. Niestety w tak piękny dzień raz za razem musiałem wycofywać auto, gdyż z naprzeciwka co chwila wyłaniały się samochody, a niestety większość Irlandczyków nie zna pojęcia "cofania na lusterkach"...
Cały ten odcinek, od skrzyżowania do naszego celu, wynosi około 2,5 kilometra i ma jeden naprawdę niebezpieczny moment, na który powinno się zwrócić uwagę: lekkie wzniesienie całkowicie przysłania drogę oraz zakręt, więc pojawienie się samochodu, może być sporym i niebezpiecznym zaskoczeniem...
Wzdłuż tej drogi mamy okazję zobaczyć jeden z niewielu tak na prawdę, zachowany dom, w którym kiedyś mieszkali rdzenni Irlandczycy. Widząc ten niebywały okaz chcieliśmy wysiąść i zrobić dokładniejsze zdjęcia, ale ruch na tej wąskiej drodze uniemożliwił nam to, gdyż mogliśmy całkowicie zablokować przejazd...
Zatrzymaliśmy się więc na dosłownie kilka sekund i w między czasie zrobiliśmy te oto zdjęcie:
W końcu z nie wielka co prawda prędkością, dotarliśmy do naszego celu, co też oznajmił nam to znak drogowy...
Wysiedliśmy z samochodu i zauroczeni patrzyliśmy na zatoczkę
Po lewej stronie majaczyły nam przepiękne klify, w które rytmicznie uderzały Atlantyckie fale, prawa strona zasłonięta była przez wyższe skały. Cała ta panorama, którą mieliśmy przed oczami, wyglądała przepięknie...
Stojąc tak przy krawędzi klifu spojrzałem w dół: choć wysokość nie jest wielka, to jednak upadek na tak liczne głazy groziłby poważną kontuzją.
Na wprost przy brzegu, zacumowany został ponton, którego używała grupa płetwonurków odpoczywających teraz na skałkach.
Ta fantastyczna i jakże malutka zatoczka nazywa się Dunlough Bay i w roku 2007 była sławna na całą Irlandię oraz wyspy brytyjskie. Otóż właśnie 02 lipca 2007 roku, został udaremniony właśnie w tej zatoczce przemyt narkotyków. Wartość zatrzymanego towaru wynosiła w tamtym czasie 404 miliony €, co było drugim pod względem wielkości udaremnionym szmuglem w Irlandii.
Jak widać małe zatoczki przyciągają nie tylko turystów...
Po naszej prawej stronie, istnieje specjale miejsce dzięki któremu miejscowi mogą spuszczać na wodę i podciągać z niej łodzie. Na końcu tego betonowego korytarza, na samym jego szczycie istnieje wyciągarka.
Choć w pierwszym momencie wygląda na starą, to do takiej nie należy. Powodem wszech obecnej rdzy jest morska sól nanoszona z wiatrem na urządzenie. To właśnie dzięki soli rdza pojawia się bardzo szybko i nie pomaga żadne malowanie...
Kiedy ja fotografowałem tak wszystko dookoła, Moja Żona szykowała dla nas przygotowane wcześniej śniadanko. Ech jakże to smakowało... W tak pięknym i magicznym miejscu, przy akompaniamencie szumu fal, jedzenie smakuje wybornie...
Niestety nie mogliśmy sobie pozwolić na dłuższe przebywanie w Zatoczce Dunlough Bay.
Musieliśmy jeszcze dotrzeć do naszego B&B, więc pora nam było ruszać.
Wracając tą samą drogą, ponownie zatrzymaliśmy się  przy starym domku, który z boku prezentował się znacznie inaczej:
Widok na Zatoczkę Dunlough Bay z lotu ptaka...
Zapraszam na udany film ukazujący dwie twarze tej małej zatoczki...
Autor: ComeraghFoto
Tytuł: Dunlough Bay
Lokalizacja:
Dunlough Bay, Hrabstwo Cork, Irlandia

Koordynaty GPS:
 51°28'43.38"N   09°48'55.05"W
*********************************************
Przeczytaj również:

Post No.139: Cliffs of Moher...

$
0
0
W naszym przewodniku, wiele razy chcieliśmy opisać jedno z najważniejszych chyba miejsc w irlandzkiej turystyce, jakim bez wątpienia są "Cliffs of Moher".
 Niestety pomimo tego, że byliśmy na Moherowych Klifach już sześć razy, za każdym razem nie mieliśmy szczęścia do dobrej pogody, a tym samym do dobrych zdjęć.
Trzy tygodnie temu zajechaliśmy do Hrabstwa Clare raz jeszcze i choć może ponownie nie trafiliśmy na słońce, to narzekać też nie mogliśmy: nie padało i przede wszystkim nie było w tych dniach silnego wiatru, który zazwyczaj jest tutaj codziennie.
www.special-ireland.com
Zaczynając od początku, trzy tygodnie temu wjechaliśmy na tutejszy parking.
Jeszcze dziesięć lat temu na tymże parkingu uiszczało się opłatę za samo auto, lecz kilka lat wstecz, zmieniono formulę płatności i teraz płaci się za ilość osób siedzących w samochodzie. Oczywiście nieświadomym turystom wręcza się dowody wpłaty w postaci biletów, których nikt nie sprawdza i do niczego, tak na prawdę nie służą...

Aby zaoszczędzić dość spory wydatek, część ludzi zaczęła wysiadać tuż przed samym parkingiem, lecz zdaje się że i na taką ewentualność kierownictwo Visitor Centre było przygotowane: specjalnie wyszkoleni pracownicy, z radiem w rękach obserwowali drogę prowadzącą na klify. Gdy ktoś wcześniej wysiadał  z samochodu, zostały podawane numery rejestracyjne pojazdu a kierujący, gdy wjeżdżał na Parking, zostawał poproszony o uiszczenie zapłaty za faktyczną liczbę osób, przybywającą na klify...
Po cichu mówi się, że takie rozwiązanie opłat podyktowali urzednicy hrabstwa Clare, które finansowało budowę nowoczesnego kompleksu Visitor Centre. Ta potężna inwestycja trwała dwa lata, koszty były ogromne a nakład finansowy musiał się w jakiś sposób zwrócić.
Zostawiliśmy więc auto na parkingu, uniszczajac wcześniej opłatę i poszliśmy w kierunku klifów, przechodząc wcześniej przez jezdnię...
Kilka minutek później mijamy dawny punkt poboru opłat i wchodzimy na wielki plac.
 Po prawej mijamy sieć sklepów z pamiątkami dotyczącymi klifów i hrabstwa Clare...
Ten plac, na którym się teraz znajdowaliśmy, był kiedyś... Parkingiem!
Po prawej stronie, mniej więcej w tym samym miejscu, w którym istnieje dzisiejsze wejście do Visitor Centre, stał mały budyneczek, w którym turyści mieli do dyspozycji kawiarnię, sklep z pamiatkami oraz toaletę.
Już w roku 1978 liczba odwiedzających turystów dochodziła do 100.000 rocznie, więc zaczęto myśleć o poszerzeniu kompleksu, tym bardziej że stary nie był przygotowany na tak wielką ilość odwiedzających ludzi: wystarczy sobie wyobrazić kolejki do toalety...
Wchodzimy do środka dzisiejszego Visitor Centre.
Po prawej stronie od wejścia, mamy ogromy sklep z pamiątkami, do którego warto zajrzeć. Oczywiście jest tego cała masa ale razem z fajnymi, celtyckimi gadżetami musimy spodziewać się również "cen z kosmosu".
Pomimo tego turystów nie ubywa, a business wciąż się kręci...
Zanim ktokolwiek z Was wejdzie na zakupy, warto zajrzeć do innej sali, znajdującej się na lewo od wejścia a która zazwyczaj jest często pomijana przez turystów, którzy nie mogą doczekać się widoku klifów. Wejście jest za darmo, lub też jak to woli, wejście do tej sali, zostało już przez nas opłacone (bilet na parkingu)...
Na ścianach po mojej lewej stronie, witają mnie fantastyczne zdjęcia Moherowych klifów, wykonane przy przepięknej pogodzie. Jeśli przybyliście na klify w dzień deszczowy lub wietrzny, na prawdę warto te zdjęcia obejrzeć...
Zdjęcie wykonane w Visitor Centre 
Podpatrując przybywających w tym pomieszczeniu ludzi widzę, że wielu z nich jest tutaj z własnymi dziećmi. To jest właśnie takie miejsce, gdzie nasi milusińscy mogą się czegoś i nauczyć i dowiedzieć: wystarczy dotknąć odpowiednich przycisków aby usłyszeć odgłosy zwierząt, które zamieszkują pobliskie klify...
Jest coś również i dla dorosłych: otóż możemy wysłać do przyjaciół i znajomych wirtualną kartkę z Moherowych Klifów:
Wystarczy na odpowiednim urządzeniu, za pomocą dotyku na specjalnym ekranie,wybrać odpowiednie tło naszej kartki...
... a potem ustawić się przed specjalnym ekranem. Kamera będzie rejestrowała nas przez około 8-10 sekund, a w tym czasie możemy pomachać, porobić"miny" lub cokolwiek, co nam wpadnie do głowy...
Po nagraniu, musimy przejść na prawo do do jednego z kilku ekranów. To właśnie tutaj wpisujemy adres email znajomych, do których chcemy wysłać kartkę. Zanim jednak to zrobimy, musimy odnaleźć się na ekranie, co na początku nie jest łatwe, gdyż system przetwarza dane i nas po prostu jeszcze nie widać. Dopiero po dwóch, trzech minutach odnajdujemy siebie i wysyłamy nagrany z naszym udziałem plik.
W sumie i fajne, i ciekawe i zabawne...
Informacji i ciekawostek, jest w tym pomieszczeniu na prawdę sporo...
Jeśli będziecie myśleć już, że wszystko jest obejrzane i zobaczone, nie śpieszcie się zanadto do wyjścia. Istnieje tutaj bowiem jeszcze jedna rzecz, którą powinno się obejrzeć, a o której nie wszyscy wiedzą. Wystarczy iść wzdłuż zdjęć Moherowych klifów, które witały mnie przy wejściu.
Gdzieś tak w połowie zobaczycie wnękę, do której należy wejść...
Na końcu tego korytarza znajdziecie drzwi, nad którymi na specjalnym ekranie, odliczany jest czas. Gdy na zegarze zostanie do końca około 20-stu sekund, należy pchnąć wahadłowe drzwi i wejść do środka, znaleźć dla siebie miejsce siedzące, na jednym z kilku do tego wyznaczonych miejsc...
Właśnie w tym pomieszczeniu, zobaczycie fantastycznie zrealizowany film na temat życia, które toczy się na Cliffs of Moher's. Myślę, że nie tylko dzieciom spodobają się te komputerowe ujęcia, a i chyba bonusem jest sama muzyka.
Dla tych, którzy nie mogą się wybrać do Hrabstwa Clare, nagrałem ten oto film, na który teraz zapraszam...
Autor: My
Tytuł: Cliff's of Moher Movie in Visitor Centre

Film zdecydowanie nam się podoba i jest dobrym zakończeniem naszego pobytu w Visitor Centre. Wychodzimy na zewnątrz i na wprost od wejścia zobaczyliśmy stojącą a wykonaną w drewnie rzeźbę przedstawiającą Cliffs of Moher, którą wykonał w 2010 roku Shane Gilmore.
Skręcamy w prawo ku klifom.
Już z daleka widać górny zarys najsławniejszych klifów w Irlandii.
Po kilkudziesięciu metrach marszu, podeszliśmy w końcu do kamiennego muru.
Jeszcze nie widzimy całych klifów, gdyż są częściowo przesłonięte przez kawałek trawiastej skarpy znajdującej się przed nami.
Co ciekawe, właśnie w tym miejscu w którym staliśmy teraz, zauważyliśmy tabliczkę, która informowała nas o możliwości pobrania na telefon darmowego audio-przewodnika. Wystarczy tylko zeskanować telefonem kod znajdujący na tabliczce, oraz wybrać swój język. Potem należy wraz ze zmianą swojej lokalizacji podawać aplikacji numer punktu, w którym akurat się przebywa i potem tylko już słuchać.
Bardzo fajny pomysł i przede wszystkim, darmowy...
Oczywiście człowiek ma wewnętrzne pragnienie zobaczenia czegoś z wyższej perspektywy i tak jest również z nami. Nie możemy ustać w miejscu i już po chwili wznosimy się lekko wyżej, po istniejących tutaj schodach do góry, w kierunku wieży...
Choć zostało nam jeszcze do samej baszty sporo kroków, zatrzymujemy się gdyż chcemy popatrzeć na tę niezwykłą i jakże popularną panoramę w Irlandii.
Moherowe klify, choć sprawiają wrażenie ogromnych, wcale do takich w Irlandii nie należą, ponieważ w najwyższym swym punkcie mają wysokość "tylko" 214 metrów.
Znacznie wyższe klify znajdują się na wyspie Achill.
Jednak Cliff's of Moher są spektakularne, gdyż w całej swej rozciągłości, wynoszą ponad 8 kilometrów
I tak co chwila zatrzymując się i spoglądając raz po raz w kierunku klifów, podążamy ku wieży, która nazywa się O'Brien Tower. Nijak nie pasująca do przepięknego krajobrazu, szumu fal i magicznej Irlandii, na stałe wpisała się w tutejszą historię ludności, będąc w tej chwili jej bardzo ważną częścią.
Zbudował ją człowiek, który w ówczesnych czasach już rozumiał, że przyszłość Irlandii będzie niejako zależeć od turystów. Biorąc pod uwagę rosnącą sławę tego miejsca i obserwując coraz większy napływ turystów, postanowił wybudować wieżę, ogłaszając wszem i wobec, że "Ktokolwiek tutaj przybędzie, zobaczy klify z wyższej wysokości niż dotychczas"....
 Teoretyzując możemy chyba założyć, że Sir Cornelius O'Brien stworzył pierwsze, nad Cliff's of Moher, Visitor Centre.
Oczywiście za wejście na wieżę, pobierano odpowiednią opłatę.
Chętnych nie brakowało...
Turystyczne plany Corneliusa pokrzyżowała zaraza ziemniaczana, dzięki której populacja Irlandii w tamtym czasie spadła aż o połowę. Ci, co nie mieli pracy, umierali. Ci co ją mieli, wydawali krocie na jedzenie.
Były to tak ciężkie czasy, że wiele osób robiło wszystko, aby zdobyć pokarm. Tak samo było na tutejszych klifach: pomimo wielkiej wysokości ludzie spuszczali się po linach, aby zdobyć jaja żyjących na skalnych półkach ptaków...
Czy było warto tak ryzykować?
W dniu dzisiejszym na Moherowych klifach żyje około 40.000 różnego gatunku ptaków, których turyści tak na prawdę nie widzą. Ile z takiej liczby otrzymamy samych jaj? Widząc dramatyczny rozwój sytuacji, O'Brien nie odwrócił się od okolicznej ludności. Biorąc pod uwagę wypadki, które oczywiście się wśród turystów zdarzały, postanowił zbudować na całej długości klifów mur, odgradzający nieopatrznych turystów, dając tym samym pracę dla lokalnej społeczności. Pomimo upływu lat, mur w dalszym ciągu stoi, chociaż chyba niezupełnie odgradza turystów od klifów...
Foto: Martin O'Connell  www.triggerpit.com
Wracając do wieży O'Briana, została ona zbudowana w 1835 roku.
Do dnia dzisiejszego można za niewielką opłatą wejść krętymi schodami na sam szczyt i z baszty oglądać całą Panoramę klifów, oraz zarys wysp Aran...
Z każdym naszym następnym krokiem, przesuwamy się w kierunku północnym.
Wyłania nam się kolejny klif o bardziej wygładzonych ścianach w porównaniu z poprzednimi widokami.
Aby zobaczyć dokładnie ogrom i piękno tego klifu, musimy opuścić teren Visitor Centre. Do niedawna przekraczanie tego punktu bylo nielegalne, lecz w dniu dzisiejszym jest wytyczony szlak wzdłuż klifów i opuszczenie tej granicy, zależy tak na prawdę już tylko od nas...
Przechodzimy na drugą stronę i ruszamy do przodu, spoglądając raz po raz na lewo, na coraz bardziej wyłaniający się nam klif. To najwyższy punkt Cliff's of Moher, wynoszący dokładnie 214 metrów...
Nagle zauważamy stojące przy samej krawędzi klifu postaci, co nie wyglądało na zbyt bezpieczne. Ludzie niestety ignorują swoje bezpieczeństwo, tak jak by mogli zobaczyć na dole klifu coś więcej, niż my z tej pozycji, na której stoimy teraz...
Takie bliskie podejście jest tym bardziej niebezpieczne, że na kamienistej leżącej 200 metrów niżej plaży, istniały ślady niedawnego oderwania się części klifu, udowadniając, że erozja skał wciąż postępuje. Choć z niepokojem patrzyliśmy na poczyniania typowych samobójców, na szczęście nic się nie stało...
Skierowaliśmy wzrok na zbocze znajdujące się na wprost nas, na którym ledwo widoczne na tle trawy, odznacza się wydeptana dróżka. To niestety nie jest szlak dla turystów, lecz bardziej jest to ścieżka ratownicza, którą Irish Coastal Guard w razie potrzeby, dostaje się na dół...
 Na zdjęciu poniżej, jeden z ratowników na tej samej plaży, w poszukiwaniu ciała.
www.doolincoastguard.com
Tylko w samym roku 2010, Irish Coastal Guards było wzywane na Moherowe Klify, aż 45 razy...
www.doolincoastguard.com
Po lewej stronie od opisywanego zbocza, możemy obejrzeć przedziwną formację, która jest zarazem charakterystycznym punktem tej strony klifów. Nad poziomem wody wystają bloki kamienne, które doskonale uwidaczniają budowę tutejszych skał. Przypomina to raczej równo pocięty kawałek jakiegoś ciasta...
Na dzisiaj kończymy zwiedzanie tej strony Cliffs of Moher i wracamy w kierunku Visitor Centre, gdyż chcemy jeszcze zobaczyć najbardziej spektakularny widok, jakim bez wątpienia jest "wielka płyta", która była kiedyś była dla turystów bardzo ważnym punktem.
To właśnie z tego miejsca, wszyscy przyjeżdżający turyści w XIX wieku, mieli doskonały punkt widokowy z którego świetnie widoczne były Moherowe Klify...
Cornelius O'Brien dostosował zejście na płytę, które w czasach dzisiejszych jest zablokowane przez właściciela ziemi, którym jest Hrabstwo Clare.
Pomimo upływu lat, oraz pomimo nie istniejacego już zejścia na płytę, wciąż znajdują się chętni, którzy wciąż wchodzą, na ten chyba dość niebezpieczny kawałek klifów...
Co się właściwie stało? Czemu zakazano wejścia na ten sławny kawałek Cliff's of Moher? Wszystko zaczęło się od bardzo sławnego wyczynowca rowerowego, Hansa Rey'a, który wraz ze swoim teamem wybrał się na Moherowe Cliffy w 2006 roku. 
To co uwieczniono na zdjęciach, obiegło cały świat...
Fot.: Victor Lucas
Po publikacji, urzędnicy hrabstwa Clare nieoficjalnie poprosili Hansa Rey'a o usunięcie zdjęć ze strony internetowej, bojąc się wielu przyszłych naśladowców. Gdy Hans tego nie zrobił, oficjalnie i za pomocą mediów, hrabstwo uznało wyczyn Hansa za nierozważny i bardzo niebezpieczny.
I właśnie wtedy postanowiono odgrodzić zejście. Chyba w samą porę, gdyż cztery lata później półka po której jeżdżono rowerami, zawaliła się...
Najwidoczniej Hans Rey nie przejął się tym i dalej uprawia swój wyczynowy sport, zjeżdżając z najwyższych gór i z niebezpiecznych miejsc na całym świecie.
Pozwólcie, że polecę stronę Hansa, gdyż warto zobaczyć choćby same zdjęcia z Jego wypraw...
Staliśmy teraz na przeciwko wieży O'Briena i podziwialiśmy surowe piękno stworzone przez naturę.
W dole klifu charakterystyczny szpic wystający z Oceanu, jest rozpoznawalny na całym świecie...
Nagle zauważyliśmy ruch na tym ledwo widocznym kawałku skały, gdzie na jego samym szczycie stoi kamyczkowy stożek. Przybliżając zdjęcie stwierdziliśmy, że na tym małym kawałku lądu żyje cała kolonia Maskonurów, niezwykle małych lecz kolorowych ptaszków, którym mieliśmy już okazję podpatrywać. 
Po chwili spojrzałem w lewo i zobaczyłem, jak ludzie maszerują wzdłuż klifów. 
Kiedyś, jeszcze w roku 2008, na pograniczu prywatnej ziemi stali ochroniarze i choć jednak nie mogli zabronić turystom samego marszu, to jednak informowali ich o ryzyku. Wraz z coraz większą ilością turystów, postanowiono zupełnie otworzyć szlak, aby miedzy innymi odciążyć ilość osób przebywających na terenie Visitor Centre
Oczywiście wiążę się to z niejakim ryzykiem, nie mówiąc już o przypadkach zbyt bliskiego podejścia do klifu. Mowa tutaj o erozji, która wciąż postępuje. Wiatry, sól i woda z Oceanu Atlantyckiego, robią swoje i skały wciąż, choć niedostrzegalnie się kruszą. 
Najlepszy przykład rozpadu tutejszego klifu przypadkowo nakręcono za pomocą telefonu w 2009 roku:
Autor
Wydaje się że było to małe osunięcie, ale groźba wciąż jest realna.
W roku 2015, Jan Mazowsky sfotografował znacznie potężniejsze osunięcie:
www.irishmirror.ie. Fot.:Jan Mlazowski. 
Jak widać wciąż i zawsze będzie istniało niebezpieczeństwo.
Musimy dodać jeszcze do tego osoby, którym nad wyraz brakuje ostrożności i zbyt blisko podchodzą do krawędzi. Nie ma roku, żeby nie zginęła na Cllif's of Moher jakaś osoba, a na sporej już liście istnieje kilka z polskimi nazwiskami.
Największe, zdaje się niebezpieczenstwo istnieje w czasie silnego wiatru, który dość niespodziewanie zmieniua tutaj kieunek, dzieki wielkiej dolinie leżacej na przeciwko Cliff's of Moher.
Stojący tutaj nad klifem ludzie, czują się silny wiatr od czoła, z nad Atlantyku. W ciągu jednej sekundy, wiatr zamiera i czuje się uderzenie od "tyłu...
Przerażające i zaskakujące zarazem...
Dla tych, którzy nie mogą przyjechać na klify, Google Map stworzyła świetną rzecz umożliwiającą samemu zwiedzenie całych klifów. Wystarczy, po otworzeniu strony Google, umieścić małego żółtego ludzika na szlaku i upuścić go na nim...
...lub przejść całą ścieżkę razem z nami...
A my, jesli chodzi o zwiedzanie klifów,  prosimy Was o ostrożność.
W poście wykorzystałem kilka zdjęć z bloga, którego autor zebrał z internetu najlepsze zdjęcia Cliff's of Moher. To 41 jeden zdjęć, które warto zobaczyć:

The Magnificent Cliffs of Moher – one slip and you’re dead

www.triggerpit.com - 41 fotos...
*********************************************
Powiązane artykuły:
*********************************************
Lokalizacja:
Cliffs of Moher, Lislorkan North, Co. Clare, Irlandia

Koordynaty GPS:
 52°58'20.28"N   09°25'20.18"W

Film:
Autor: Wiebe de Jager
Tytuł: Cliffsof Moher ( Ireland ) drone
*********************************************
Godziny Otwarcia:
Styczeń
09.00 - 17.00
Maj
09.00 - 19.00
Wrzesień
09.00 - 19.00
Luty
09.00 - 17.00
Czerwiec
09.00 - 19.30
Październik
09.00 - 18.00
Marzec
09.00 - 18.00
Lipiec
09.00 - 21.00
Listopad
09.00 - 17.00
Kwiecień
09.00 - 18.30
Sierpień
09.00 - 21.00
Grudzień
09.00 - 17.00
Bilety:
Dorośli:
Dzieci:
Familijny:
6 €
under 16 free
-
Email:
Telefon:
+ 353 65 708 6141
MAPA:

Post No.140: Przełęcz Healy Pass

$
0
0
Pewnego dnia przemierzaliśmy południowo-zachodnie rejony Irlandii i znaleźliśmy się na Półwyspie Beara. Ten chyba najpiękniejszy zakątek Irlandii, często jest przez turystów omijany i nie doceniany ze względu na bardzo sławne i znajdujące się nieopodal "Ring of Kerry" oraz leżący nieco wyżej, Półwysep Dingle.
Za pierwszym razem, dwa lata temu, odkrywaliśmy uroki Półwyspu Beara, starając się objechać półwysep dookoła. Jechaliśmy wtedy drogą R 571, zmierzając ku jedynej w Irlandii kolejce linowej, dzięki której można dostać się na wyspę Dursey Islands.
Decyzja o zmianie trasy, pojawiła się tak samo nagle, jak pojawiła się brązowa tabliczka informacyjna z napisem Healy Pass. Skręciliśmy więc w lewo i po przejechaniu kilkudziesięciu metrów, zobaczyliśmy na rozstaju dróg biały budynek. Na przeciwko niego, stał niezwykły i stary dystrybutor paliwa, a obok niego mały domek dla irlandzkiego krasnala - Leprechaun'a ( Leprikona ).
Przy dystrybutorze, ponownie skręciliśmy w lewo, wjeżdżając na drogę R574, która przynajmniej na jej początku, do najszerszych nie należy. Dodatkowo po obu jej stronach rosną rododendrony, skutecznie zasłaniając zakręty, więc powinno się tutaj jechać z bezpieczną prędkością. 
Jadąc tak wciąż pod górę, do wysokości około 200 metrów nad poziomem morza, nie mamy szansy za zobaczenie jakichkolwiek widoków. Drzewa okolicznych lasów zasłaniają nam widoki i dopiero po przekroczeniu tej granicy, zaczyna nam się wyłaniać panorama, o której nie mieliśmy pojęcia:
Na przeciwko nas, w oddali i nieco w dole, majaczyło przepiękne jezioro Glanmore Lake. W jakiś niesamowity sposób jezioro te powstało tuż u podnóża jednego z kilku szczytów Tooth Mountains, które dochodzą tutaj do 600 metrów wysokości...
Lewa strona jeziora nie wyglądała gorzej, jak strona, z której właśnie przyjechaliśmy...
Szczerze mówiąc brakowało nam tutaj dzisiaj słoneczka, choć chyba i tak mieliśmy szczęście: dwa lata temu pogoda była znacznie gorsza...
Zatrzymaliśmy się na chwilę na jednym z niewielu specjalnych poboczy, umożliwiających mijanie się jadących z naprzeciwka aut. Wyszliśmy na zewnątrz i z przyjemnością patrzyliśmy na widok, który się przed nami rozpościerał: magiczna zieleń otaczająca nas dookoła, była pokropiona różowym kolorem kwiatów kwitnącego w tym czasie krzewu rododendrona.
Ruszyliśmy dalej, aby po przejechaniu kilkunastu metrów zatrzymać się ponownie.
Nie mogliśmy ot, tak jechać dalej, gdyż wraz z naszym przemieszczeniem, zmieniła się również perspektywa panoramy, na którą tak na prawdę mogliśmy patrzeć bez końca.
Spojrzeliśmy również na kierunek, z którego właśnie przybyliśmy.
Dopiero tutaj, na tej wysokości, zobaczyliśmy piękną panoramę tutejszych bliskich, zdawało by się szczytów półwyspu Beara oraz tych dalszych, ledwo widocznych, które znajdują się już na Półwyspie Kerry
Powoli dojeżdżaliśmy do wzniesienia...
Widoki tutejszych gór, choć są one tak na prawdę niewielkie, urzekają nas.
Góry te wyglądają na niegroźne a w rzeczywistości potrafią zaskoczyć, zranić a nawet zabić.
Po chwili postoju, jedziemy dalej.
Pokonujemy ostatnie kilkaset metrów wzniesienia i mijamy zbudowany tutaj most.
Na szczycie przełęczy wita nas brązowa tablica, oznajmiająca przybycie do hrabstwa Kerry. Kilkanaście metrów dalej, po prawej stronie drogi, ujrzeliśmy charakterystyczny symbol chrześcijaństwa w Irlandii...
W tej części kraju, dotychczas spotkaliśmy się już z podobnym krzyżem, który również został postawiony w dość nietypowym miejscu: było to na Półwyspie Dingle. Kiedyś szukałem przyczyn tak nietypowego położenia, szukając w tym jakieś legendy lub historii, lecz wyjaśnienie jest bardzo proste. Krzyże te oznaczają granice pomiędzy dwoma parafiami...
Krzyż na Półwyspie Dingle
Na przeciwko tego charakterystycznego punktu, istnieje nieprawdopodobna droga.
Droga R574, potocznie nazwana Healy Pass, to nic innego jak asfaltowa wstęga, wkomponowana w surowy klimat gór Caha. Świadomie czy też nie, w dniu dzisiejszym jest ikoną półwyspu Beara
Tuż obok  białego krzyża, po jego białej stronie, od wielu lat stoi mały budyneczek. Okazało się, że jest to sklep z pamiątkami a jego położenie jest tak nietypowe, że chyba nie ma osoby, która przejeżdżając przez Przełęcz Healy nie zatrzymuje się tutaj.
Wchodzimy do środka. Wewnątrz poznajemy przesympatycznego, starszego Pana, którego od razu polubiliśmy. Ów Pan, właściciel, prezentuje typową irlandzką gościnność: wita każdego serdecznie i z każdym chce porozmawiać. Nas ujął jeszcze tym, że gdy podliczał pamiątki, które oczywiście musieliśmy w tym miejscu kupić, nie używał kalkulatora, tylko używał papieru i ołówka, reprezentując podstawowe naliczanie nanosząc kwoty w słupkach...
Atmosfera w tym sklepiku jest cudowna i oprócz fajnych pamiątek, można tutaj poprosić o kawę lub herbatę...
Droga R547, zwana dzisiaj Healy Pass, została zaprojektowana przez byłego Gubernatora Wolnego Państwa Irlandzkiego, Timothy'ego Michael'a Healy. Budowa zakończyła się w 1847 roku i przede wszystkim była projektem przeciwdziałającym głodowi i braku pracy, w czasach gdy panowała zaraza ziemniaczana.

Była też połączeniem dwóch miasteczek, leżących na dwóch krańcach tego samego półwyspu: Lauragh i Adrigole.
Sami zobaczcie, jak wygląda serpentyna Healy Pass z "lotu ptaka"...
Google Map
Czas nam ruszać.
 Z wielką przyjemnością ruszamy w dół serpentyny, na niezliczoną ilość zakrętów... Zapraszamy Was również, wystarczy klikać myszką na zdjęciu i będziecie poznawać trasę razem z nami...

Najpierw zjechaliśmy aż do pierwszego zakola, tam gdzie akurat na zdjęciu jest samochód...
Z tego miejsca mieliśmy znacznie inne widoki, choć przecież te same...
Właśnie z tego półkola doskonale widać budyneczek z pamiątkami, krzyż oraz most...
Wrażenia z jazdy są na prawdę niesamowite...
 Powolna jazda rekompensowana jest fantastycznymi i surowymi widokami miejsc, w których chyba najlepiej czują się owce...
Nawet gdy zjechaliśmy z Healy Pass, dalsza droga również wyglądała niezwykle malowniczo...
Lokalizacja:
Półwysep Beara, Hrabstwo Cork/Kerry, Ireland

Koordynaty GPS:
51°43'16.68"N   09°45'23.13"W

Film:
Autor: Calming Trafic
MAPA:
*********************************************
 Po ostatnim poście otrzymaliśmy na naszym profilu na FB kilka fantastycznych fotek Cliffs of Moher. Chociaż to nie ładnie, to jednak zazdrościmy autorom pięknych fotek i tak pięknej pogody.
Wszystkie Wasze zdjęcia, są na prawdę super. Dziękujemy!!!
I oto pierwsze z nich nadesłane przez Anne Anule Gniadek, ukazujące klify z poziomu Oceanu...
Fot: Anna Anula Gniadek
Z kolei te same klify wieczorem oraz przy zachodzie słońca. 
Te przepiękne fotki nadesłała Agnieszka Polańska-Rogólska:
Następne zdjęcia podesłała nam Pani Elżbieta Łukowska, która również ma się czym pochwalić: 
Bardzo Dziękujemy!!!

Post No.141: Grey Man's Path - Ścieżka Szarego Człowieka

$
0
0
Kilkanaście postów temu, opisywaliśmy naszą podróż ktora odbyliśmy nad klify Irlandii Północnej, które w swej wysokości dorównują Moherowym Klifom, lecz z jakiejś nieznanej przyczyny są od nich o wiele mniej sławne.
Post No.124
Mowa tutaj o przylądku Fair Head, który jest położony w hrabstwie Antrim, na terenie Irlandii Północnej, koło najsłynniejszych chyba miejsc w tym kraju jak Giant's Caseuway oraz Linowy Mostek Carrick-A-Rede
Tamtego dnia, zostawiając nasze auto na specjalnie wyznaczonym przez właściciela ziemi parkingu, ruszyliśmy wzdłuż klifów podziwiając widoki oraz ukształtowanie tutejszego terenu. Maszerowaliśmy praktycznie przy samej krawędzi, nie za bardzo zdając sobie sprawy, że jesteśmy 200 metrów wyżej od poziomu oceanu...
Zachowując środki ostrożności, podziwialiśmy nietypowe ułożenie bazaltowych skał, które stworzyła Matka Natura. Byliśmy zafascynowani Jej pomysłem, jak również i pięknem końcowego efektu...
Niestety po naszej wycieczce, przeglądając informacje o tutejszych wyczynowcach uprawiających skalną wspinaczkę natknąłem się na stare zdjęcie, które nas zaciekawiło i zainspirowało. Szukając dokładniejszych informacji okazało się, że tę starą fotografię wykonano gdzieś właśnie tutaj, w miejscu z którego właśnie wróciliśmy.
Old Ireland Pictures
Choć podobne sytuacje już się nam wcześniej zdarzały, tym razem mieliśmy troszkę więcej szczęścia: otóż pierwszy raz w naszych podróżach zdecydowaliśmy się skorzystać z B&B (Bed And Breakfast) na terenie Irlandii Północnej.
Nasz wybór padł na jeden z domów leżących w hrabstwie Antrim, tak gdzieś pośrodku wszystkich tutejszych atrakcji. Niestety rejon ten przyciąga rzeszę turystów a tym samym odciąga zasób finansowy w naszym portfelu, gdyż cena za pobyt jedej osoby wynosi aż 40 funtów za noc.
Ale postanowiliśmy choć raz nie jeździć w tę i z powrotem i takie B&B wynajęliśmy...
Taki nocleg zdecydowanie ułatwił nam nasze zwiedzanie i choć plan wcześniej przez nas ułożony nie pozwalał nam na powroty w miejsca które już zobaczyliśmy, uparłem się aby jeszcze raz odwiedzić Fair Head. Na szczęście tym razem mieliśmy do pokonania od B&B do fair Head, tylko 20 kilometrów...
Wróciliśmy na poznany nam dzień wcześniej parking i od razu ruszyliśmy do punktu, w którym zakończyliśmy naszą wczorajszą przygodę. Obiecaliśmy sobie, że jeśli w ciągu dwóch godzin nie znajdziemy tego miejsca, zawracamy i jedziemy w inną, zaplanowaną wcześniej lokalizację.
Nasza ścieżka zakończyła się gdzieś w tym miejscu. Nieco dalej, zobaczyliśmy kładkę, najwyraźniej zbudowaną niedawno. Oczywiście szukając miejsca w którym zostało zrobione stare zdjęcie, musieliśmy te nietypowe przejście przekroczyć...
Jakimś niewytłumaczalnym sposobem, teren całkowicie się zmienił. Jak za dotknięciem czarodziejskiej wróżki, zamiast skał po których z łatwością wcześniej się poruszaliśmy, teraz musieliśmy się przedzierać przez gęste krzewy niewyobrażalnej wręcz ilości rosnących tutaj wrzośców...
Doszliśmy do jednego z miejsc, gdzie ku naszemu zdumieni na lewo od nas zauważyliśmy człowieka, który kucał sobie nad bazaltowym klifem. Musiał to być jeden z wyczynowców uprawiających skalną wspinaczkę, gdyż zauważyliśmy u niego przypięte do pasa haki, czekany i liny.
I może nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że siedział ot tak bez żadnego lęku. Aż nas coś w dołku zabolało, jak zobaczyliśmy, gdy ów człowiek sobie wstał i po chwili stał plecami do urwiska... Wystarczył przecież jeden nierozważny krok...
Zauważyliśmy przed nami, znajdującą się nieco niżej od nas wielką rozpadlinę.
Okazało się, że odnaleźliśmy miejsce, którego szukaliśmy a które znajdowało się zupełnie blisko. Gdybyśmy wczoraj przedłużyli nasz marsz o zaledwie 20 minut, bylibyśmy u celu.
Z niedowierzaniem oglądaliśmy wytwór Matki Natury. Powstałą szczeliną można było zejść na sam dół aż do plaży i jest to jedyne takie naturalne zejście w okolicy. Oczywiście wejście jak i zejście z powodu stromizny do łatwych nie należy...
Jednak są i tacy, którzy Ścieżkę pokonali, opisując Ją jako straszliwie stromą i trudną do zdobycia...
www.slightlydoolally.com
Oczywiście to właśnie tutaj znajduje się charakterystyczny bazalt, który wygląda jak most łączący oba skraje szczeliny...
Przyznaję, że chciałem powtórzyć wyczyn, który widziałem na starych fotografiach i chciałem wejść na bazaltowy most, ale tak na prawdę zabrakło mi odwagi. Niby nie wysoko ale jednak podchodząc pod skraj klifu, trzęsły mi się nogi...
 Ścieżka Szarego Człowieka.
Nazwa powstała dzięki nietypowym warunkom atmosferycznym, które dość często pojawiają się na Fair Head, szczególnie wiosną i jesienią. Ze względu na swą wysokość, mgły, które opasują klify Fair Head, znajdują się niżej niż miejsce, w którym się teraz znajdujemy. Jeśli dodamy świecące słońce, które znajdzie się w danym momencie za naszymi plecami, to będziemy świadkami zjawiska "Widma Brokenu"
Fot. Gerald Davison
Ci, którzy właśnie w takich warunkach schodzili przez Grey Man's Path, opowiadali o niesamowitych wrażeniach, które wtedy odczuwali: wielki, SZARY cień górował nad schodzącymi a ponadto słyszeli jakieś dodatkowe dźwięki, jakby ktoś szedł za nimi krok w krok. To był spotęgowany efekt własnych kroków, które odbijało się echem we mgle...
Fot: Wikipedia
Jak się po chwili okazało, przy Ścieżce Szaregoo Człowieka nie byliśmy sami.
Z niejakim zaskoczeniem i podziwem obserwowaliśmy wyczyny wspinaczki, która niczym pająk wisiała na prostopadłej ścianie.
Oczywiście kobieta-pająk była asekurowana przez przyjaciela, który stojąc na ziemi, poprzez linę ubezpieczał wspinającą osobę. Było to dla nas pierwsze zetknięcie się z tak nietypowym sportem, dlatego też staliśmy zafascynowani obserwując próby dostania się na szczyt klifu...
Gdy my tak staliśmy i robiliśmy zdjęcia, nasz przyjaciel, który wcześniej wyłonił nam się na bazaltowym klifie, widząc nas, szybko się przy nas pojawił. Chyba był zaniepokojony naszą obecnością w pobliżu miejsca leżących tutaj ich własnych plecaków, wypełnionych sprzętem alpinistycznym.
Podpatrując tak ludzkiego pająka przyklejonego do skały, oglądałem również bazaltowy most. Nie rozumiałem jednej rzeczy, którą zobaczyć można tylko poprzez porównanie zdjęć wykonanych na początku XX wieku i zdjęć wykonanych teraz:
www.wikimedia.org
Dlaczego obwód bazaltu, który sie opiera o ścianę uległ znacznemu zmniejszeniu? Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie na przełomie minionego wieku, uległ zniknięciu spory kawałek głazu ?
Czy stało się tak, przez "kwaśne" deszcze?
Postaliśmy tak jeszcze kilkanaście minut i niestety musieliśmy w końcu opuścić Grey Man's Path. Mieliśmy jeszcze w planie odwiedzenie paru miejsc, a czas nam się nieubłaganie kończył. Może kiedyś zdecydujemy się na zejście Ścieżką Szarego Człowieka, na jej sam dół aby zobaczyć klify Fair Head z poziomu samej plaży.
Koniecznie obejrzyjcie filmik, który znalazłem na You Tube. Znajdziecie w nim śmiałka, któremu udało się wejść na ten Bazaltowy Most. Czy ktoś ma odwagę powtórzyć ten wyczyn?

*********************************************
Lokalizacja:
Fair Head, Hrabstwo Antrim, Irlandia Północna
Koordynaty GPS:
55°13'24.31"N    06°08'19.95"W
Film:
Autor: Rory Corr
MAPA:

Post No.142: Wicklow, Torfowa Pustynia oraz Jezioro w kształcie Serca...

$
0
0
Każdego roku z wielką niecierpliwością czekam na irlandzkie lato, które trwa tutaj niestety na prawdę krótko. To właśnie wtedy staram się przemierzać Góry Wicklow różnymi wybranymi trasami, aby poznać te jakże piękne, choć nie wysokie  i trochę niebezpieczne irlandzkie góry. Nie czekałem i ruszyłem wcześniej zaplanowaną trasą gdy tylko się ociepliło. Tym razem planowany początek zacząłem od najsłynniejszego skrzyżowania w Wicklow: Sally Gap.
 W tym dniu poprosiłem o pomoc kamrata z pracy. Wyjechaliśmy w góry na dwa auta, gdzie jedno z nich, moje, zostawiliśmy w punkcie do którego miałem już dotrzeć sam. Na skrzyżowaniu Sally Gap pożegnałem kolegę i ruszyłem w teren, od razu wchodząc na pobliski szczyt.
Oczywiście zanim do niego dotarłem, musiałem stoczyć wewnętrzną walkę z samym sobą. Organizm, zupełnie nie przygotowany do takiego wysiłku, buntował się dając mi znać bardzo szybkim tętnem i aby je uspokoić, musiałem co chwila się zatrzymywać.
Z własnego doświadczenia wiem, że taki stan organizmu trwa do 45 minut, a potem wszystko wraca do normy, musiałem po prostu to przeczekać. Była to też doskonała okazja do zobaczenia skrzyżowania Sally Gap z innej perspektywy: trafiłem akurat na moment, gdy na drodze R115 wymieniano nawierzchnię:
Po dwudziestu minutach wspinania się, byłem troszkę zaskoczony warunkami, które panowały w dniu dzisiejszym w górach Wicklow. Pomimo słońca, które nieprzerwanie świeciło w Irlandii już od kilku dni, tutejszy wiatr był wciąż przeraźliwie zimny. Zimny na tyle, że musiałem nałożyć na siebie kurtkę ortalionową, która skutecznie ochroniła mnie przed zmarznięciem. Gdyby nie ona, dość szybko musiałbym przerwać swoją wycieczkę.  
Znalazłem się w końcu  na niewielkim szczycie Carrigrove. Nieduże torfowe kopce, przeplatane roślinnością i nagimi skałami od razu przypomniały mi moje wcześniejsze wycieczki w ten surowy, lecz jakże piękny krajobraz...
Kilka kroków dalej wyłonił mi się krajobraz, którego nie sposób nie pokochać:
Te torfowe kopczyki, które widać na zdjęciu powyżej, nie są takie małe, jak się z początku wydaje. Zazwyczaj są znacznie większe, gdy tylko się do nich człowiek zbliży. Tak było i w moim przypadku: wszedłem do wewnątrz torfowego wąwozu, gdyż było mi łatwiej tędy maszerować. Na jednym z kopczyków, położyłem swój plecak, aby uwidocznić jego wielkość:
 Czekało mnie następne podejście na szczyt Gravale, wynoszący 718 metrów nad poziomem morza.
Niestety miałem przed sobą ciężką przeprawę po bardzo nierównym terenie, grożącym w każdym momencie kontuzją...
W pewnym momencie skorzystałem z ukształtowania terenu i szedłem wzdłuż wąskiego przesmyku, który prawdopodobnie uformował się w wyniku padającego deszczu. To własnie tędy woda utorowała sobie drogę, płynąc w dół zbocza.
Z niejakim zadowoleniem zauważyłem ślady świadczące o tym, że od czasu do czasu, również inni ludzie chodzą tym niewidocznym traktem, przemierzając Wicklow od szczytu do szczytu...
W dalszym ciągu podążałem ku szczytowi Granvale, tym samym, "torfowym korytarzem". 
Niestety w czasie mojego marszu zauważyłem negatywne ślady obecności człowieka. Gdy tylko butelka w której znajdowała się woda - bardzo potrzebna w czasie marszu po górach -  przestała być użyteczna, znalazła swoje miejsce na zboczach Gór Wicklow na następne 800 lat. Tyle trwa rozpad tworzywa sztucznego w naturalnych warunkach. Czy naprawdę pusta, plastikowa butelka waży aż tak dużo, żeby nie można jej było donieść do domu?
W międzyczasie obserwowałem formy i kształty, które w tym miejscu namiętnie rzeźbi Natura. Niektóre są niesamowite, a niektóre z nich, przypominają jakieś kosmate stworzonka...
W końcu, po ciężkim marszu dotarłem na szczyt Granvale. Jak zwykle, na każdym z tutejszych szczytów znajdują się kamienne kopczyki, budowane latami przez ludzi, którzy podobnie jak ja dzisiaj, maszerują przez pustkowia Gór Wicklow. Jeden kamyczek, to zazwyczaj wizytówka jednej z osób, które zdobyły szczyt.
Stojąc tak przy tym kopczyku, rozglądałem się dookoła i ujrzałem przepiękną panoramę wzgórza o bardzo trudnej nazwie do wymówienia: Mullaghcleevaun, o wysokości wynoszącej 849 metrów nad poziomem morza.  Lecz ludzki wzrok potrafi zmylić i to, co wydaje się bliskie, w rzeczywistości takie nie było. Wg mapy, do szczytu tej przepięknej góry miałem ok 5 kilometrów, i to w linii prostej...
Schodząc ze zbocza, znalazłem się w wyjątkowym miejscu, gdzie leżało mnóstwo wielkich głazów o przeróżnych kształtach, naniesionych przez przesuwające się lodowce, miliony lat temu. Przy jednym z nich zrobiłem sobie selfie...:-)
Zacząłem schodzić ze wzgórza trzymając się miejsc, w których natura odkryła torf.
Dzięki takim korytarzom poruszałem się znacznie szybciej i łatwiej, tym bardziej że do przejścia miałem jeszcze wiele kilometrów.
Raptem ujrzałem parę saren, która wyskoczyła mi nie wiadomo skąd. Choć kolor sierści tych zwierząt po sezonie zimowym znacznie się zmienił, nie dostrzegłem ich w ogóle. Albo leżały sobie w jakimś dołku, albo ja sam zbyt wiele uwagi poświęcałem przewidując swoje następne kroki...
Podpatrując uciekające zwierzęta, popełniłem błąd. W takim terenie powinienem się zatrzymać a tak wpadłem w niewielką i prawie niewidoczną dziurę i sam się zdziwiłem, że nie złamałem nogi. Kilka dni po wyprawie, wciąż miałem kostkę owiniętą w elastyczny bandaż.
Chwilę potem uświadomiłem sobie, że popełniłem w sumie dwa błędy: idąc za sarnami, nieświadomie zboczyłem z trasy. Zamiast trzymać się lewej strony i piąć się po szczytach wzniesienia, poszedłem na sam dół zbocza. Tylko po to, aby za chwilę wchodzić strasznie stromym stokiem, który kosztował mnie sporo sił. Totalnie głupie... Oj dostało mi się...
Gdy w końcu wszedłem na szczyt, okazało się że jestem na Duff Hill, wynoszący 720 metrów. Ponownie ujrzałem stos kamieni ułożonych przez wspinaczy, na który dołożyłem i swój, troszkę różniący się od pozostałych. Dlaczego mój kamyk się różnił nie tylko kolorem, ale również formą?
Otóż tutejsza tradycja mówi, że zdobywający górę powinien wnieść na szczyt kamień który wcześniej leżał sobie w dolinie. Nie wiem gdzie to wyczytałem, ale kurdę naniosłem tych kamyków trochę, za każdym razem ciesząc się, że jest mi lżej w plecaku....
Przede mną na horyzoncie, znajdowały się dwa bliźniacze szczyty: Mullaghcleevaun i Mullaghcleevaun East. Ten East jest mniejszy o 7 metrów od wyższego braciszka. Zanim podjąłem marsz, postanowiłem tutaj troszkę odpocząć i usiadłem koło jednego z wielkich głazów. Napiłem się wody i podjadłem owoce, rozglądając się dookoła. Choć zdecydowanie jest tutaj pięknie, nie wyobrażam sobie jakie warunki panują tutaj zimą...
Nagle za plecami usłyszałem głosy. Początkowo nie byłem pewny, ale okazało się, że za mną maszerowała dwójka Irlandczyków, którzy weszli na szlak w zupełnie innym lecz nie tak odległym miejscu. To właśnie charakterystyka tutejszych szlaków: można na nie w każdej chwili wejść, jak i zejść...
Cieszyłem się, że tych dwoje ludzi weszło na tę samą trasę, gdyż dzięki Nim, mogę Wam pokazać prawdziwy obraz Gór Wicklow, przez który za chwilę będę musiał sam przejść, aby zdobyć szczyt. Torfowe jary są na prawdę spore i głębokie: co chwila dwójka Irlandczyków chowa się w nich, maszerując w tym trudnym terenie...
W końcu ruszam i ja. Niestety muszę dojść do swojego samochodu w określonym czasie, gdyż trzeba jeszcze żonkę z pracy odebrać. W zasadzie od tej chwili, moja przygoda z Górami Wicklow nabiera barw. Nie sądziłem że poznam tak różnorodne widoki, choć już po chwili maszerowałem lekko wyschniętym torfowym korytem. Gdybym pojawił się w tym miejscu kilka dni wcześniej, nie miał bym szans przejść tędy suchą stopą...
Maszerując w takowym jarze, starałem się iść jak najlepszym traktem, lecz sam niewiele mogłem zobaczyć idąc pod górę. Dlatego też raz szedłem przez białe głazy, raz poprzez zieleń traw, które porastają zbocze a czasami poprzez wyschnięte torfowiska...
Przyszło mi maszerować wielkimi torfowymi kanionami, dzięki którym moja trasa się bardzo urozmaiciła. Musiałem Wam pokazać wielkość i przyłożyłem do jednego zbocza mój plecak, aby uświadomić Wam ten ogrom. Prawda, że imponujące?
 Chwilę potem wszedłem na wielkie torfowe połacie, przez które w czasie deszczowych dni ciężko przejść. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się aż tak wielkich torfowych pól...
W końcu ten wielki obszar miałem za sobą....
...a tak moja trasa wyglądała w rzeczywistości, dzięki aplikacji ViewRanger:
Postanowiłem ominąć drugi, wyższy szczyt Mullaghcleevaun i ruszyłem z jego lewej strony lekko w dół zbocza.
Chciałem troszkę odpocząć i nabrać sił, gdyż według mapy przeszedłem dopiero połowę swojej trasy. Usiadłem w takim miejscu abym miał doskonałą panoramę Gór Wicklow.
Siedziałem tak około 10 minut, próbując przy okazji wybrać najlepszą drogę do przejścia. Niestety patrząc na horyzont wiedziałem już, że najbliższe kilometry nie będą należeć do najłatwiejszych. Ponownie czekało mnie zdobywanie torfowych pól, których z jakiś przyczyn było w tej części Gór Wicklow naprawdę wiele...
Ruszyłem skręcając na prawo, aby ominąć niżej położoną dolinę, przez którą niejednokrotnie przejeżdżaliśmy autem jadąc drogą R115 w kierunku Glendalough.
W tym miejscy natrafiłem na strumień który w dniu dzisiejszym wyglądał na bardzo mały, a który według mapy, w dzień deszczowy zamieniał się w spływającą kaskadę...
Niejakim zaskoczeniem był dla mnie fakt, że w tak odległym miejscu, oddalonym sporo kilometrów  od każdej z możliwych dróg, komuś kiedyś chciało się budować tutaj płot.
Po kilkunastu minutach marszu  ukazał się przede mną faktyczny obraz Gór Wicklow, które musiałem pokonać. Z jednej strony budziło to we mnie jakąś fascynację a z drugiej strony wiedziałem, że łatwe to nie będzie.
Przyszło mi zmagać się nie tylko z torfem, po którym chodziło się dość miękko, ale z wielkimi i gęsto rozsianymi kanoniami. To właśnie nimi spływała woda w niższe partię doliny, którą ominąłem. Ów kaniony były na tyle długie i głębokie oraz na tyle gęsto rozsiane, że dzięki nim moja prędkość znacznie zmalała. Niejako zostałem zmuszony do skakania, przeskakiwania, podskakiwania oraz wspinania się, nie widząc ani nie mając możliwości obrania prawidłowej trasy. Ja po prostu nic nie widziałem...Oczywiście pośrodku jednego z takich Kanionów umieściłem plecak, abyście sami mogli zobaczyć głębokość Torfowego Kanionu...
Oto zrzut z ViewRanger trasy, którą przebyłem. Zielonymi strzałkami zaznaczyłem torfowe kaniony. Kolor czerwony to moja trasa. Czas, wysokość oraz ilość pokonanych kilometrów zaznaczone zostały w "chmurze". Jak widać poniżej, na tak małym odcinku, kanionów było sporo...
  Prawda jest taka że oprócz Torfowych Kanionów, maszerowałem właśnie przez Torfową Pustynię. Choć już kilkakrotnie maszerowałem w Górach Wicklow i w różnych jego częściach, to jednak nigdzie indziej nie trafiłem na taką torfową przestrzeń. Coś niesamowitego....
Jednak najgorsze były latające drobinki torfu, które odrywał od podłoża wiatr.
 Maszerowanie z przymkniętymi powiekami nie należało do najlepszej opcji marszu...
Jednak wybierając taką drogę cieszyłem się, że ominąłem wyższy szczyt Mullaghcleevaun. Gdybym wcześniej nie zboczył, musiałbym maszerować przez Torfową Pustynię znacznie dłużej. Kolorem żółtym zaznaczyłem prawdopodobną trasę, kolor czerwony trasę prawdziwą...
...i tak szedłem i szedłem. Torf sypał mi się w oczy a nogi już bolały od ciągłego skakania. Na szczęście, jeszcze w oddali, widziałem ostatni z moich szczytów, który musiałem zdobyć. Ten szczyt to Tonelagee o wysokości 817 metrów.
W końcu po długim marszu przez wyschnięte w dniu dzisiejszym torfy, powoli krajobraz się zmieniał. Z jednej strony cieszyłem się, że przeszedłem Torfową Pustynię suchą nogą, z drugiej miałem jej dość, gdyż zdecydowanie wolę chodzić po trawie.
Nie ukrywam,że zarys ścieżki  widoczny na stoku góry Tonelagee ucieszył mnie. W tej mojej dzisiejszej wyprawie była to pierwsza ścieżka, którą zobaczyłem a która była świadectwem zbliżania się do cywilizacji. Jakoś tak samoistnie przyspieszyłem tempo marszu, krocząc coraz to po innym podłożu...
No cóż... Była to przedwczesna radość. Teren się zmienił, a ja niestety, chcąc nie chcąc, znacznie zwolniłem.
W końcu trafiłem na ścieżkę i rozpocząłem wspinanie się na ostatni w dniu dzisiejszym, szczyt...
Gdzieś tak w połowie podejścia zatrzymałem się, nie tylko po to aby odpocząć, ale również dlatego, żeby obejrzeć się za siebie i podziwiać Góry Wicklow. Nie ukrywam, bardzo się cieszyłem, ze udało mi się taką trasę przejść.
W trakcie mojego wspinania na szczyt Tonelagee, z mojej lewej strony i nieco w dole wyłoniło się jezioro Ouler. Wyjątkowość jeziora polega na tym, że bardzo przypomina odwrócone serce...
Jednak to nie mnie, lecz Hubertowi Brzozowskiemu, udało się uwiecznić prawdziwy kształt jeziora. Hubert przesłał nam swoje zdjęcie na łamach naszej strony FB i nie ukrywam, że foty zazdroszczę. Dzięki Hubert, na prawdę Super Fota!!!
Fot. Hubert Brzozowski
Niemalże na samym szczycie, czekała na mnie druga niespodzianka: otóż właśnie tutaj został ustawiony specjalny głaz, który kształtem i formą przypominał stare, celtyckie pomniki nagrobne. Choć przeszukiwałem internet w celu uzyskania informacji kto i dlaczego ten głaz ustawił, nie znalazłem na ten temat nic.
Jest to o tyle ciekawe, że po jego drugiej stronie, został wyryty krzyż. Efekt jest niesamowity...
Kontynuowałem swój marsz ku punktowi triangulacyjnemu, który zobaczyłem już na samym szczycie. Za nim, w tle majaczył Wielki Basen, zbudowany na szczycie Turlough Hill, a który należy do tutejszej elektrowni ESB. Tę ciekawostkę opisałem w poście numer 30, na który Was zapraszam.
  
Tam w dole, koło elektrowni na miejscowym parkingu, stoi moje auto, które od paru godzin czeka na swojego właściciela.
Stojąc tak na szczycie, po mojej lewej daleko w oddali widzę drogę R756 prowadzącą do Glendalough...
... a po prawej, zbocza gór Wicklow...
...a niżej, droga R756, po której codziennie przejeżdża masa samochodów.
Nie będę opisywał jak schodziłem z ostatniego szczytu. Szedłem na wprost i już po kilkudziesięciu minutach czułem ból łydek oraz palców w butach. Jednak po jakimś czasie udało mi się zejść i byłem naprawdę zadowolony. Minęło mnie dwóch starszych panów, którzy najwidoczniej również zaczęli swoją wycieczkę.
Cała trasa wynosiła 15 kilometrów, którą przeszedłem w chyba dobrym czasie: 5,5 godziny. Tradycyjnie Góry Wicklow zaskoczyły mnie widokami oraz swoją surowością. Pomimo czerwcowych goracych dni, Wicklow przywitało mnie bardzo zimnym wiatrem, na tyle intensywnym, że odrywało drobinki torfu, które nieprzerwanie wpadały mi do oczu. Dodatkowo trasa ta, niezwykle ciężka technicznie, nie ułatwiała mi marszu. 
A jednak jeszcze tutaj wrócę... :-)
*********************************************
Artykuły powiązane - Kliknij w Obrazek
Post No.30 - Wielki Basen
Post No.27 - Safari w Górach Wicklow
Post No.9 - Szczytami Gór - Szlak Niebieski
Post No.130 - Sugar Loaf
Post No.117 - Jak "Dolinę Wikingów" zwiedziłem
Post No.87 - Szlakiem 9-ciu szczytów
MAPA:
*********************************************

Post No.143: Ukryta wieża w Cong i nie tylko...

$
0
0

Strasznie się zdziwiłem, gdy na mapie Irlandii ujrzałem miasteczko o wdzięcznej nazwie "Cong", którego nazwa bardziej kojarzyła mi się z jakimś miastem lub rzeką położoną w Afryce, niż z miejscem w Irlandii. A jednak... Leżące na pograniczu dwóch hrabstw Mayo i Galway, pomiędzy dwoma wielkimi jeziorami Lough Mask i Lough Corrib, przyciąga w tej chwili turystów tak samo, jak kiedyś przyciągało mnichów. 
Zdarzyło nam się kiedyś akurat tędy przejeżdżać a widząc w pobliżu parking, zdecydowaliśmy się tutaj na chwilę zatrzymać. Zostawiwszy auto, ruszyliśmy do Centrum. Już po kilkunastu krokach spodobała nam się atmosfera tego miejsca i postanowiliśmy się troszkę rozejrzeć.
W małym budyneczku, bardziej przypominającym stary kościółek, znajduje się Visitor Centre. Weszliśmy do środka i ujrzeliśmy wiele zdjęć tutejszych atrakcji, które mogliśmy zobaczyć. Ale tak na prawdę jedno z nich nas zaintrygowało na tyle, że musieliśmy o nie zapytać. W odpowiedzi otrzymaliśmy mapkę i znacznie dokładniejsze do niego namiary.
Ruiny w Cong, przez które musimy niejako przejść, są bardzo stare.
Założyciel Opactwa, Święty Fechin, pierwszy klasztor zbudował tutaj o trzysta lat wcześniej niż rok, w którym odbył się Chrzest Polski.
 Natomiast tysiąc trzysta lat później, jako jedni z wielu, przekraczamy Bramę Opactwa Cong i widzimy, że pomimo upływu tylu lat, wciąż widoczne są ornamenty wykute lub bardziej, wyrzeźbione w kamieniu...
Ciężko nam, laikom ocenić wspaniałość i wielkość tego Opactwa, lecz patrząc w historię tego miejsca, już w roku 1010 ustanowiono tutaj Biskupstwo. 
W latach swojej świetności, w Opactwie Cong schronienie mogli znaleźć ludzie biedni i głodujący a ponadto działał tutaj szpital...
 ...a także szkoła, w której kształciło się około 3.000 uczniów. Aby przybliżyć wielkość tychże, to około 100-u klas w szkole podstawowej w czasach dzisiejszych!!!
Niestety, po latach swej świetności zostały dziś tylko ruiny, które w żaden sposób nie oddają nam tamtych doskonałych, dla Opactwa chwil. 
Wychodzimy na dawny dziedziniec. To tutaj uczniowie wraz ze swoimi nauczycielami, maszerowali wzdłuż kolumn i filarów, rozmawiając, omawiając i rozwiązując ówczesne problemy.
Opuściliśmy teren Opactwa i ruszyliśmy w kierunku przepływającej nieopodal rzeczki.
Po drodze minęliśmy wielkie Tuje...
Idąc ku rzece, podziwialiśmy tutejszą roślinność...
Chwilę potem dotarliśmy nad rzeczkę, sumiennie podążając wg wskazań na mapie, naniesionych przez przemiłą Panią pracującą w Visitor Centre. Miejsce jest fantastyczne i przepiękne zarazem.
Po kilkudziesięciu metrach, jeszcze trochę w oddali, wyłonił nam się most o kilkunastu kamiennych przęsłach, zakończony kamienną, łukową bramą, przez którą za chwilę mamy nadzieję przejść.
Całość prezentowała się magicznie: wszędzie dookoła żywa zieleń oraz szum przepływającej pod mostem wody....
 Gdy weszliśmy już na mostek, po przejściu kilku kroków, po lewej stronie wyłoniły nam się jakieś ruiny, zbudowane na rzece. To dość niespotykana budowla w Irlandii, więc postanowiliśmy obejrzeć ją dokładniej, gdy będziemy wracali.
Przechodząc na drugi brzeg, z niejaką zazdrością patrzyłem na czystość wody...
Założyciel Opactwa doskonale orientował się w tutejszym terenie i świetnie to wykorzystał, budując Klasztor na wyspie, którą właśnie opuszczaliśmy. Rzeka, którą pokonaliśmy przepływa dookoła dzisiejszych ruin, miasteczka i Visitor Centre. Najlepiej widać to na zdjęciach "z lotu ptaka"...
Po drugiej stronie tej niewielkiej rzeczki, znaleźliśmy się w dość gęstym lesie, o strasznie wysokich drzewach. 
Dalszy nasz marsz przebiegał wzdłuż ubitej, żwirowej dogi, która prowadziła niemalże aż do zdezelowanej i nie działającej metalowej bramki.
Za bramką, na rozwidleniu ścieżek, musieliśmy skręcić w prawo i kontynuować nasz marsz...
Skierowaliśmy swoje kroki ku tajemniczemu miejscu, zwanym tutaj "Teach Aille". Na miejscu okazało się, że jest to nic innego jak skalna wnęka, w której Mnisi z Cong przetrzymywali żywność. Coś jak taka pierwsza lodówka..
 
Na prawo od tej lodówki, znajdują się takie "leśne stopnie", które gdzieś prowadziły, a ja nie wiedziałem gdzie. Musieliśmy to sprawdzić...
Niestety, ścieżka ta prowadzi z powrotem do Cong Abbey, tyle że takim większym półkolem.
Ruszyliśmy więc z powrotem na główny trakt i maszerowaliśmy nim przez następne 10 minut do czasu, gdy zza drzew zaczęło się nam coś wyłaniać...
W końcu odnaleźliśmy ukrytą wśród drzew, kamienną wieżę - cel naszej wyprawy.
Po prawej stronie od wejścia stał dziecięcy wózek, dowód, że ktoś obecnie przebywa w wieży.
Podstawa wieży miała półokrągłe wykończenie.
Stojąc tak przy niej, zadarliśmy głowę do góry i zaczęliśmy się przyglądać bardziej szczegółowo. Największe i najszersze z okien, zostały zamontowane na samej górze wieży...
Pod oknem, wyrzeźbiona w kamieniu została jakaś głowa, ale niestety ciężko dziś rozpoznać czy artysta wykonał podobiznę człowieka czy też zwierzęcia...
Na jednym z rogów wieży, zbudowana została okrągła wieża przypominająca, patrząc od dołu, gniazdo pszczół. Prawdopodobnie był to tylko motyw ozdobniczy.
Nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji zwiedzić takiej wieży od środka.
Skoro drzwi były otwarte i każdy mógł wejść, nie zastanawiałem się długo i przekroczyłem próg. Od razu musiałem przystanąć, gdyż potrzebowałem małej chwili aby oczy dostosowały się do panującego półmroku.
Ułożenie stopni jest takie samo, jak we wszystkich wieżach budowanych w średniowieczu: wchodzi się dookoła. W tamtych czasach, takie rozwiązanie ułatwiało obrońcom używanie miecza i odpychanie napastników. Ja miecza przy sobie nie miałem, więc dziarsko kontynuowałem wchodzenie a zatrzymywałem się tylko na półpiętrach.
To właśnie na nich istniały okienka przez które starałem się coś zobaczyć. Niestety były one tak małe, że jedyne co widziałem, to tylko drzewa.
Gdzieś tam w połowie mojego wchodzenia usłyszałem, że ktoś schodzi z górnych pięter, więc zatrzymałem się we wnęce okiennej i poczekałem, aż turyści przejdą...
W końcu znalazłem się tuż przy wyjściu....
...i po pokonaniu kilku stopni, znalazłem się na samym szczycie 20-sto metrowej wieży. Dookoła zamontowana została siatka ochronna, gdyż istniejące tutaj blanki, są małe i niskie, grożąc zwiedzającym wypadnięcie z wieży.
Rozglądając się, oczekiwałem jakiś panoramicznych i fantastycznych widoków.
Niestety, wszędzie dookoła były tylko drzewa. W sumie i tak było to fajne...
Fot: Profil Cong, na FB
Na okrągłej wieżyczce, zauważyłam wkomponowany w mur herb, który służy dzisiaj jako wizytówka. Więżę te zbudował Benjamin Lee Guinness, trzeci syn i spadkobierca fortuny po ojcu Arturze, mający już spory majątek i możliwości finansowe: w roku 1855 był najbogatszym człowiekiem w Irlandii.
Benjamin nie był zwykłym człowiekiem. Przede wszystkim był filantropem i za fundusze, które pozyskiwał ze sprzedaży piwa, odrestaurowywał obiekty historyczne w Irlandii. Zdaje się, że oprócz działań w Dublinie, w jakiś sposób zauważył małe miasteczko Cong. Zaczął odrestaurowywać stare Opactwo, kupił leżący obok zamek Ashford oraz zbudował tutaj właśnie tę oto wieże.
 Wyciągnąłem ręce jak najdalej poza siatkę chcąc wykonać zdjęcie, które uwieczniło by moją drugą połówkę stojącą na dole. Przypadkiem się mi to udało... :-)
Otaczający Wieżę Guinness'a las to prawdopodobnie zasługa potomka Benjamina, Lorda Ardilauna, który oprócz odziedziczonego bogactwa był zapalonym ogrodnikiem. To właśnie on nadzorował sadzenie ogromnych lasów a efekt, który możemy oglądać dzisiaj, to jego zasługa...
Co ciekawe, przyglądając się wieży zauważyliśmy, że została ona oczyszczona z rosnących tutaj niezwykle szybko jakiś pnączy, które w Irlandii potrafią oplatać dosłownie wszystko. Ciekawe, jak by wyglądała Wieża Guinness'a, gdyby zostawić ją sobie ot, tak na kilkanaście lat...
W Cong jest jeszcze jedna ciekawostka związana z Benjaminem Guinness'em.
Otóż marzeniem tego filantropa było połączenie dwóch największych jezior Lough Coirib oraz Lough Mask jednym kanałem, umożliwiającym żeglugę parowcom z Galway ku wewnątrz kraju.
Pomimo różnic poziomów pomiędzy jeziorami, wymagających budowania specjalnych śluz, pomysł wydawał się strzałem w dziesiątkę tym bardziej, że budowę rozpoczęto w trakcje trwania Wielkiego Głodu. Dzieło zostało praktycznie w całości ukończone, lecz w pewnym momencie prace przerwano.
Powodem był rozkwit transportu kolejowego, którego sieć zaczęła dosyć szczelnie oplatać cały kraj. Dodatkowo okazało się, że przy samym Cong kanał ten miał podłoże wapienne i woda, w okresach wiosennych, uciekała do wszechobecnych tutaj wód gruntowych i jaskiń. Wyglądało na to, że wiosną nie utrzymano by tutaj wymaganego poziomu wody, umożliwiającego transport rzeczny.
Fot.: Efram - McBeth
W tamtych czasach, to była jedna z niewielu porażek inżynierskich.
Obecnie kanał otrzymał nazwę Suchego Kanału i można nim się nawet przejść.
Oto wygląd Suchego Kanału z lotu ptaka:
W związku z tym, że nasz czas powoli się kończył, musieliśmy się zbierać. Po szybkim przemarszu przez las, dotarliśmy nad znaną już nam rzeczkę. Chwilę potem skierowaliśmy się do ruin budynku, który został zbudowany na kamiennych platformach, pod którym przepływała sobie rzeczka.
Z tabliczki informacyjnej dowiedzieliśmy się, że są to ruiny dawnego domku rybackiego, stworzonego przez Mnichów mieszkających w Opactwie, nieopodal. Weszliśmy na belki umożliwiające się dostanie do ruin i po chwili oglądaliśmy Domek Rybacki od środka.
Ta niewielka chałupka urządzona była bardzo skromnie. Nie było tutaj miejsca na łóżko, ale prawdopodobnie był stół oraz krzesła. Najważniejszymi w tym domku były: kominek oraz dziura w podłodze, przez którą zwieszano do wody sieć, w którą wpadały ryby przepływające pod kamiennym domkiem, tym samym niejednokrotnie zapewniając mnichom kolację...
 Chcieliśmy sobie dokładniej obejrzeć domek, ale prawdopodobnie podjechał autokar z turystami na pokładzie, więc daliśmy sobie spokój.
Warto wspomnieć o małym miasteczku Cong jeszcze z innego powodu.
Były tutaj kręcone sceny do filmu pt."Quiet Man", w którym udział wzięli John Wayne oraz Maureen O'Hara. Film oprócz licznych nagród, zdobył aż dwa Oskary a tutejsi mieszkańcy do dnia dzisiejszego są z tego powodu bardzo dumni.
Malutkie Cong, swą atrakcyjnością nie ustępuje innym, znacznie większym miastom.
 Choć dzisiaj zwiedziliśmy najważniejsze atrakcje w tempie expresowym, musimy tutaj jeszcze wrócić na spokojniejsze zwiedzanie, gdyż miejsce te jest na prawdę wyjątkowe.

*********************************************
Lokalizacja:
Cong, hrabstwo Mayo, Irlandia
Koordynaty GPS:
53°32'28.83"N    09°017'5.01"W
Plan sytuacyjny:
MAPA:
*********************************************
Izabela Janik przesłała nam sporo zdjęć ze swoich wakacji, które spędziła wraz z mężem, jeżdżąc po Irlandii. Chciałem pokazać je wszystkie, ale stwierdziliśmy, że będziemy je pokazywać starając się dobierać je tematycznie. Więc na dobry początek, oto kilka z nich: ruiny zamku Ballycarberry Castle:
Fot. Izabela Janik
Fot. Izabela Janik
Fot. Izabela Janik
Fot. Izabela Janik

Cieszymy się Izabela, że wakacje się udały i dziękujemy za wszystkie fotki. Pozdrawiamy serdecznie!!!

Post No.144: Kapliczka Gallarus Oratory

$
0
0
Pewnego pochmurnego dnia, zwiedzając urocze zakątki Półwyspu Dingle, zajechaliśmy do jednego z ważniejszych historycznie miejsc w Irlandii, nazwanego Gallarus Oratory. 
Zostawiliśmy auto na parkingu dla gości i ruszyliśmy do Visitor Centre. 
W środku Visitor Centre jest niezwykle skromnie: pamiątek do kupienia może niewiele, ale za to są bardzo oryginalne. Starszy Pan, który sprzedaje nam bilety, jest miły i uśmiechnięty, z nadzieją wręcza nam zaproszenia na darmową kawę czy herbatę do budyneczku obok. 
Wychodzimy przez drugie drzwi i idziemy na wprost, ku Gallarus Oratory.
Musimy pokonać spory kawałek polnej drogi, gdyż Gallarus położony jest w dość znacznej odległości od Visitor Centre a ścieżka prowadząca do niego, znajduje się na terenie prywatnym.
Chcielibyśmy się rozejrzeć, ale niestety niski poziom chmur uniemożliwia delektowanie się widokami półwyspu Dingle. Nawet pobliskie zbocza zostały przykryte przez cumulonimbusy, zakrywając przed nami niewątpliwie fajne pejzaże.
W końcu dochodzimy do naszej dzisiejszej atrakcji, której równa symetria robi na nas wrażenie już z daleka. Choć swym kształtem przypomina bardziej odwróconą łódkę, nie jest to domek rybaka. Jest to prawdopodobnie najstarszy kościół w Irlandii.
Pomimo przeprowadzonych dość szczegółowych badań nad obiektem, nikt nie jest w stanie podać dokładnej daty powstania, natomiast rozbieżność pomiędzy nimi jest ogromna: od V do aż XII wieku. Niestety wewnątrz nie zachowały się żadne "skarby", które zazwyczaj umożliwiają archeologom określenie czasu budowy. W tym przypadku określono czas na podstawie technik budowy ważnych elementów konstrukcyjnych, takich jak okna czy też drzwi.
Nazwa Gallarus pochodzi od celtyckiego słowa Séipélin Ghallaris (Shay-pan-leen Gah-lah-rass) oznaczający "Kościół dla ludzi z Zewnątrz" - czyli  dla osób nie pochodzących z regionów Półwyspu Dingle. To oznacza, że ten mały kościółek służył jako miejsce odpoczynku i modlitwy dla przybywających z zachodu Mnichów. Na co dzień, służyło miejscowym jako kapliczka.
Technika budowy jest imponująca: równiutko poukładane kamienie, ułożone pod pewnym kątem tak, że przez stulecie do środka nie wpadła ani jedna kropla deszczu. Taki system przypomina budowę znacznie starszych obiektów, znajdujących się na terenie Irlandii: Newgrange ...
 ... oraz Beehive Huts, które również znajdują się na Półwyspie Dingle.
Różnice w ułożeniu kamienia są takie, że Gallary wygląda na idealną w swym kształcie budowlę, jakby konstruktorzy doszli do architektonicznej perfekcji w swoim tworzeniu.
I chyba jeszcze jedna ważna rzecz została tutaj do powiedzenia: Gallarus Oratory to prawdopodobnie pierwszy zbudowany budynek w Irlandii, mający podstawę prostokąta. Zazwyczaj do czasu jego powstania, trzymano się kształtu koła lub jak to woli, okręgu. 
Ta dawna świątynia nie była wielka: wewnątrz wymiary wynoszą 4,80 x 3 metra. W środku panuje słabe światło, które wpada przez jedyne w tym pomieszczeniu okno, które oczywiście zostało tak zbudowane, aby wychodziło na wschód.
Wchodząc przez drzwi muszę się schylać - dowód, że dawni mieszkańcy półwyspu byli znacznie od nas niżsi.
Nad drzwiami istnieją dwa kamienne otwory, które służyły jako zawiasy dla drewnianych drzwi, zamykanych pomieszczenie od środka. 
Wewnątrz mogło być przyjemnie, choć wtedy prawdopodobnie jeszcze nie wynaleziono sposobu na ogrzewanie takich placówek. Brak kominka oraz otworu w dachu uniemożliwiał rozpalenie ogniska.
Z oknem wychodzącym na wschód związana jest pewna legenda: jeśli ktoś wydostanie się z przez nie z Kościółka, to jego dusza będzie oczyszczona z grzechów! Można nawet samemu spróbować. Właściciel obiektu, OWP nie ma nic przeciwko temu!
Po północnej stronie Kapliczki, na ziemi, znajduje się niezliczona ilość kamieni, ułożonych w prostokąt, co może oznaczać lokalizację Grobu. 
Na jego końcu, znajduje się niewielka, metrowej wysokości kamienna płyta.
Na płycie został wyryty Celtycki Krzyż - Krzyż o Zamkniętym Okręgu.
Jest to jeden z pierwszych i za razem najbardziej prymitywnych z Krzyży, odkrytych w Irlandii. Poniżej okręgu, zostały wyryte w starej, łacińskiej formie słowa, które ze względu na upływ czasu, sprawiły nie lada problem w odczytaniu przez naukowców. Przypuszcza się, że napis brzmi:"Colum Mac Dinet" ( Colm, syn Dineta).
Wracając do okręgu wyrytego na kamiennej płycie: uczeni dość szybko wytłumaczyli, dlaczego wyryto właśnie taki wzór. Otóż dawni, przedchrześcijańscy Irlandczycy, czcili wielu bogów, w tym oczywiście boga słońca. Krzyż Celtycki może być zawłaszczonym symbolem boga słońca, który się nałożył z krzyżem chrześcijańskim. Irlandzkie Chrześcijaństwo przywłaszczyło sobie wiele popularnych symboli i tradycji
Czy warto odwiedzić Oratorium Gallarus? Naszym zdaniem tak! Ta Kapliczka jest nie tylko świadectwem raczkującego chrześcijaństwa w Europie, ale również jest dowodem fantastycznego kunsztu budowniczych, którzy nie użyli do budowy ani grama zaprawy.
Jest to o tyle wyjątkowe, że pomimo silnych oceanicznych wiatrów, które nawiedzają Półwysep Dingle, Oratorium Gallarus w dalszym ciągu stoi na swoim miejscu...
*********************************************
Lokalizacja:
Murreagh, Dingle, Co.Kerry, Ireland
Koordynaty GPS:
52°10'25.0"N   10°21'12.8"W
Film:
Autor: Martin P.
MAPA:
*********************************************

Post No.145: Jak Kanion Glen wczesną wiosną zwiedziliśmy...

$
0
0
Z początkiem tego roku zebrałem niewielką ekipę i ruszyliśmy w Góry Dartry, leżące w hrabstwie Sligo, z zamiarem spenetrowania wierzchołków Podkowy Ben Bulbena. Miało to być nasze drugie wejście: w sierpniu zeszłego roku w znacznie większej ekipie, przemaszerowaliśmy dziarskim krokiem południowe szczyty Podkowy...
 Tego dnia ruszyliśmy z samego rana, z wielką wiarą, że nie będzie padało i uda nam się przejść zaplanowaną trasę. Niestety dzień wyjazdu wypadł nam w środku tygodnia, dlatego też towarzyszyło mi tylko dwóch kamratów z pracy: Mariusz oraz Waldemar.
Po paru godzinach wspólnej jazdy, zawitaliśmy w Góry Dartry.
Znajdując się niedaleko Podkowy Ben Bulbena, ujrzeliśmy pierwszy panoramiczny widok Gór, po których mieliśmy dzisiaj maszerować. Niestety warunki pogodowe były znacznie gorsze od tych, które mieliśmy w zeszłym roku a niska podstawa chmur gwarantowała nam złą widoczność i możliwość zagubienia się. Chociaż nikt tego z nas głośno nie powiedział, przez chwilę czuliśmy smutek, gdyż wyglądało na to, że przejechaliśmy tyle kilometrów na darmo...
Pomimo złych perspektyw, postanowiliśmy kontynuować wycieczkę i przynajmniej dojechać do samej Podkowy. Na miejscu, gdy wyszliśmy z samochodu, byliśmy strasznie zaskoczeni panującymi tutaj warunkami meteorologicznymi: wiał wiatr i był to wiatr przeraźliwie zimny. Pomimo występowania tak silnych podmuchów mieliśmy wrażenie, że gęste chmury, które dotykały tutejszych szczytów, nie zamierzały ustąpić. Zostawiliśmy plecaki w samochodzie i ruszyliśmy na tereny wyżej położone, aby sprawdzić i ewentualnie zweryfikować nasze dalsze plany.
Podążając starą drogą prowadzącą na szczyt Podkowy, byliśmy pod wrażeniem otaczającej nas natury, jej surowości oraz jej kolorów. Zewsząd słyszeliśmy szum płynącej wody, powstałych tutaj strumyków - efektu kilkugodzinnych opadów deszczu. 
Niestety w tak cudownym miejscu, zauważyliśmy zniszczony środek transportu, używany w XX wieku, teraz spalony i porzucony w dole. Zbliżaliśmy się do wraku, próbując rozpoznać markę samochodu...
Nieprzerwanie szliśmy coraz wyżej, czując na twarzach zimne powietrze a jednocześnie podziwiając surowe oblicze Podkowy Ben Bulbena. Spoglądając do tyłu, widzieliśmy ruiny budynku, który kiedyś służył jako szkoła dla dzieci górników pracujących wiek temu w tutejszej Kopalni. 
Przebywając na powietrzu zaledwie kilkanaście minut, okropnie zmarzliśmy.  Na własnej skórze przekonaliśmy się z jaką siłą i z jaką intensywnością ten zimny atlantycki wiatr potrafi przebić nasze zimowe kurtki. To wystarczyło mnie oraz Waldkowi, aby zmienić nasze plany, lecz inaczej było z Mariuszem: ten wiecznie optymistyczny facet, chciał na siłę nam udowodnić, że możemy iść dalej. 
W końcu podjęliśmy męską decyzję i postanowiliśmy jechać w inne miejsce. Chodzenie we mgle lub w chmurach na terenie kopalni mijało się z celem tym bardziej, że nie było to tak całkowicie bezpieczne. Gdzieś tam na szczycie, wśród traw i kamieni, wciąż istniały szyby kopalniane, w które łatwo było wpaść...
Abonded Ireland
Ruszyliśmy w kierunku samochodu, wciąż podziwiając tutejszą okolicę i nie ukrywam, że troszkę było nam żal opuszczać to miejsce.
Zbliżając się do auta spoglądałem na obszar, w którym cała nasza zeszłoroczna ekipa jadła smażone na tackach grillowych polskie kiełbaski...
Ruszyliśmy więc w kierunku kanionu, którego miałem okazję zdobyć z Moją Drugą Połówką, dwa lata temu. Tamtego dnia musieliśmy przedzierać się przez niesamowitą ilość krzaków i krzewów, po błocie i z niezliczoną ilością pająków, które spadały nam na plecy. Przypominając sobie tamten dzień, chyba najgorsze dla nas było błoto, choć nie ukrywam, że świadomość odkrywania kanionu, dała nam wtedy wielką satysfakcję...
Ruszyliśmy więc do nowego miejsca przeznaczenia, oddalonego o 30 kilometrów od Podkowy Ben Bulbena. 
Docierając na miejsce, ponownie zostawiliśmy auto i ruszyliśmy polną drogą, ku nowej przygodzie.
Musieliśmy obejść dolinkę i wejść do kanionu dopiero, gdy miniemy zbudowany tutaj drugi kamienny murek, unikając w ten sposób niepotrzebnego marszu poprzez gąszcz krzaków porastających przy wejściu do Kanionu. Zanim jednak tam doszliśmy, przeszliśmy przez kilkadziesiąt  metrów błota, które powstało dzięki ostatnim ulewom. Szczerze mówiąc, nie wyglądało to dobrze...
Gdy w końcu udało nam się zejść na dół kanionu, pierwsze co zauważyłem, to przede wszystkim o wiele mniejszy gąszcz krzewów, które zazwyczaj w tym miejscu rosną jak chcą. Niestety podłoże po którym musieliśmy się poruszać, wyglądało znacznie gorzej: zdawało nam się, że całe błoto Irlandii, skoncentrowało się właśnie w tym jednym miejscu .
Nie do końca byłem przekonany o tym, czy moi towarzysze byli zadowoleni. 
Miny na początku mieli nie tęgie...
Jeszcze nie doszliśmy do miejsca, gdzie po obu stronach rosną ściany kanionu, a przed nami zaczęły piętrzyć się wyzwania, które musieliśmy pokonać. Przechodząc przez ten mały otwór, nie mieliśmy czego się złapać. Pień drzewa był mokry, ziemia strasznie śliska a my dodatkowo mieliśmy plecaki...
Wraz z upływem czasu oraz z niezliczoną ilością przemierzonych kroków, krajobraz powoli nam się zmieniał. Nie zmieniło się tylko nasze tempo marszu: skacząc, przeskakując, omijąc oraz czasami zawracając, staraliśmy się kontynuować nasz marsz. Było nam coraz ciężej, gdyż nasze obuwie ważyło coraz więcej...
 Moi towarzysze dzielnie szli na przód, nie uskarżając się ani na tutejsze błoto, ani na pomysł zdobywania Kanionu Glen w dniu dzisiejszym. Myślę, że moim kolegom powoli zaczęła się udzielać atmosfera i magia tego miejsca.  
Wewnątrz Kanionu, było znacznie cieplej niż przy Podkowie Ben Bulbena. Dodatkowy wysiłek sprawił, że po kilkudziesięciu minutach marszu zdjęliśmy czapki oraz rozpięliśmy kurtki.
W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym z obu stron wyrastały kamienne, pokryte mchem ściany.
Znaleźliśmy się w terenie wyjątkowym, choć wciąż czuliśmy, że jesteśmy tutaj gośćmi, gdyż tak na prawdę królowała tutaj przyroda. Gdyby nie ślady butów zostawionych w błocie przez innych turystów, z łatwością uwierzylibyśmy, że jesteśmy na jakimś zapomnianym i nie zdobytym, jak dotąd, kącie świata...
Staliśmy tak, rozglądając się dookoła i wdychając magię Kanionu Glen. Stwierdziliśmy, że będzie to perfekcyjne miejsce, w którym powinniśmy się posilić. Na rozpalonych grillowych tackach, które nieśliśmy wcześniej w plecakach, ułożyliśmy świeżo ponacinane kiełbasy i czekaliśmy aż będą gotowe. 
W międzyczasie postanowiłem troszeczkę rozejrzeć się...
...gdyż parę kroków od naszego miejsca, znajdowała się wielka kałuża, w której odbijały się, jak w lustrze, rosnące tutaj drzewa.
Przy okazji sprawdzałem, czy będziemy w stanie tędy przejść, gdyż mokre podłoże oraz nietypowy teren mógł sprawić, że nasza wycieczka nieoczekiwanie mogła zakończyć się właśnie tutaj.
Po zjedzeniu upieczonych kiełbasek, ruszyliśmy dalej. Dokładnie od tego miejsca, było to dla mnie nowe rozpoznanie Kanionu Glen, gdyż z Moją Żoną w zeszłym roku dalej już nie szliśmy. 
Teren, który teraz pokonywaliśmy, nie był łatwy: wszech obecne błoto uniemożliwiało szybki marsz, jednakże w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób, była to tylko wierzchnia warstwa. Głębiej pod stopami, wyczuwało się skałę.
W Irlandii zawsze coś rośnie i to przez cały rok. Przy skalnej ścianie zauważyłem nietypowy kolor znacznie różniący się od koloru otaczającej mnie przyrody: bordowy grzyb o nieznanej mi nazwie, znalazł dla siebie doskonałe warunki..
Spojrzałem do tyłu: Kanion Glen prezentował się na prawdę pięknie...
Maszerowaliśmy dalej podziwiając nasze otoczenie. Wysokie ściany wąwozu pokrywały gdzieniegdzie opadające bluszcze, które wraz z upływającym czasem, na pewno będą coraz większe. Natomiast moi towarzysze, bez uskarżania się na panujące warunki, nieprzerwanie brnęli do przodu.
Mieliśmy wrażenie, że Kanion Glen nigdy się nie kończy...
W pewnym momencie mieliśmy wrażenie że doszliśmy już do końca gdyż wysokość ścian raptownie się zmniejszyła, tak samo jak odległość między nimi. Dalsze przejście zagradzał nam stary i omszały konar drzewa, które musieliśmy pokonać..,
Dopiero za nim, ujrzeliśmy koniec, a raczej - jak się później okazało - początek Kanionu Glen.
W ten właśnie sposób odkryliśmy jedyny w kanionie suchy skrawek lądu. To właśnie ta lokalizacja zostaje chętnie wykorzystywana przez miejscowych jako miejsce, gdzie można rozpalić ognisko.
Niestety, wchodząc do Kanionu nie włączyłem w telefonie aplikacji ViewRanger. Dopiero na zakończenie naszego marszu, gdy opadły emocje i trudy związane z przejściem przez Kanion, przypomniałem sobie o aplikacji i zobaczyłem na mapie, że istnieje do tego miejsca ścieżka, prowadząca wprost z drogi L 3507. Wyglądało na to, że zupełnie niepotrzebnie przedzieraliśmy się przez cały kanion, rozpoczynając naszą wędrówkę od jego końca...
Byłem tak zaskoczony tym faktem, że nie mogliśmy tej ścieżki odnaleźć. Po kilkunastu minutach poszukiwań, daliśmy sobie spokój i zaczęliśmy się wspinać wprost przed siebie, po niezłej stromiźnie aż do samego szczytu.
Gdy wyszliśmy na drogę L3507, odetchnęliśmy z ulgą. Nic dziwnego, że nie mogliśmy odnaleźć trasy prowadzącej do Kanionu Glen. Samo wejście jest prawie niewidoczne a przybyliśmy w te miejsce w Lutym, gdzie jeszcze żadna roślina nie zakwitła.
A latem te same miejsce wygląda już znacznie inaczej...
Google Map
Jednakże istnieje mały drogowskaz, który ułatwia odnalezienie ukrytego wejścia. Otóż na przeciwko jest mały betonowy basenik, który umożliwia nagromadzenie wody. Gdy go ujrzycie, znaczy to, że po jego przeciwnej stronie, znajduje się niewidzialna brama do Kanionu Glen.
Nam pozostał już tylko marsz w kierunku miejsca, gdzie zostawiliśmy auto...
Tym samym chciałbym gorąco podziękować kamratom z pracy: Mariuszowi i Waldkowi, którzy towarzyszyli mi w tych trudnych warunkach pogodowych. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz razem gdzieś się wybierzemy. Dziękuję!!!
Zdaje się, że The Glen Kanion jest bardzo popularne wśród artystów, którzy schodzą na sam dół kanionu i śpiewają tam piosenki. Filmik, przedstawiający jednego z artystów, przedstawiam poniżej
Artykuły powiązane:
Jedyny Kanion w Irlandii

*********************************************
Lokalizacja:
Primrose Grange, The Glen, Co.Sligo, Ireland
Koordynaty GPS - Ukryte wejście
 54°14'53.79"N    08°34'34.66"W
Film:
Autor: The Glen Session
MAPA:
*********************************************

Post No.146: Mniej znane miejsca w Irlandii...

$
0
0
Chyba w każdym kraju na świecie istnieją miejsca, które choć są warte zobaczenia, na próżno ich szukać w przewodnikach lub na mapach. Nie inaczej jest z Irlandią: wielokrotnie spotkaliśmy się z sytuacją, gdy na mapie samochodowej pod "suchym"oznaczeniem drogi R373, skrywało się piękno, które stworzyła natura lub też... człowiek. Jednym z takich miejsc jest "Muszelkowy Dom" który odkryliśmy przypadkiem jadąc na jedną z Wexfordzkich plaż, zbudowany przez lokalnego artystę , który otynkował swój dom morskimi muszlami . Zajęło mu to "tylko" 30 lat...
Post No.18
Post No.18
Zdarzało się nam wielokrotnie odkrywać nowe i przepiękne miejsca, które były położone tuż obok "tych sławnych", opisanych i zaznaczonych w przewodnikach. Tak właśnie odkryliśmy cudowną i magiczną przełęcz Doolough Pass, położoną niedaleko Świętej Góry w Irlandii, Croagh Patrick w hrabstwie Mayo. Akurat tego dnia stwierdziliśmy, że mijając górę, pojedziemy dalej, przed siebie, aby zobaczyć co kryje się za następnym zakrętem drogi.
Post No.123
Niedawno opisywałem naszą przygodę na Półwyspie Dingle, gdy witając się z gospodarzami B&B, ci z satysfakcją w głosie oznajmili nam, że na Dingle doszła jeszcze jedna atrakcja turystyczna. Okazało się, że akurat pojawiliśmy się w momencie tworzenia makiety do następnej części Star Wars, budowanej niedaleko wzgórza Waymont. Oczywiście od razu udaliśmy się na miejsce, choć ze względu na Ochronę obiektu, nie udało nam się zrobić zdjęcia z bezpośredniej bliskości. Potem dowiedzieliśmy się, że ekipa Star Wars, po kilkunasto dniowej obecności na tym przepięknym półwyspie, przeniosła się na Malin Head w hrabstwie Donegal.
Post No.136
Podobnie było w dniu, gdy jechaliśmy na Mizen Head. Obraliśmy nietypową trasę przez Cork i właśnie w tym mieście zadecydowaliśmy, że do samego Mizen będziemy jechać przy irlandzkim nabrzeżu. Niestety już po kilkunastu kilometrach musieliśmy zweryfikować nasze plany, gdyż trafiliśmy w mieście Clonalkity na świetne miejsce w którym się doskonale bawiliśmy. Był to Model Railway Village, w którym spędziliśmy masę czasu i przez to dotarliśmy na Mizen Head z wielkim opóźnieniem...
Post No.95
O tych wszystkich miejscach już pisałem. Chciałem Wam tylko pokazać, że nie trzeba w Irlandii trzymać się konkretnego kierunku, czasami wystarczy troszkę zboczyć z zaplanowanej trasy i macie duże prawdopodobieństwo, że odkryjecie miejsce, które zostało niechcący zatarte przez monopolistów reklamujących pierwszą dwudziestkę najczęściej odwiedzanych miejsc w Irlandii...
Post No.139
Dzisiaj chciałbym opisać dwa miejsca, które poznaliśmy w podobnych okolicznościach.
Pierwsze z to przełęcz Glengesh Pass. 
Tego dnia naszym celem był opisywana już przeze mnie wioseczka o nazwie Port, która była prawdopodobnie pierwszym portem zbudowanym w hrabstwie Donegal. W dniu dzisiejszym te urocze miejsce jest w zasadzie opuszczone, na trawiastych zboczach widać ruiny domów w których dawniej mieszkali ludzie. 
Post No.88
Uprzednio jadąc drogą N56 w kierunku północnym, w miejscowości Brackey skręciliśmy w lewo, w drogę R230. Po przejechaniu kilkuset metrów, zza zakrętu wyłoniła nam się prosta droga, a na jej końcu majaczyła nam wielka góra, do której nieustannie się zbliżaliśmy. 
Wjazd na sam szczyt nie był łatwy, w pewnym momencie musiałem wrzucić jedynkę co chyba świadczy o samej stromiźnie, którą właśnie pokonaliśmy. Jednakże sam urok przełęczy Glengesh Pass zobaczyć można znajdując się już na samym szczycie.
Pokonując kilkanaście następnych metrów zatrzymujemy się na tutejszym parkingu. mając tym samym doskonałą okazję do małego odpoczynku po kilkugodzinnej jeździe. 
Widok Przełęczy Glengesh Pass z lotu ptaka...
Po pokonaniu przełęczy ruszyliśmy dalej. Zanim jednak dojechaliśmy do dawnej wioseczki Port, musieliśmy przejechać przez obszar praktycznie w ogóle nie zamieszkany przez ludzi. Odległość pomiędzy jednym a drugim domostwem, można było liczyć w kilometrach. 
Oczywiście, jako zwiedzający turyści takie widoki nam się podobały, lecz w czasie naszej jazdy zastanawialiśmy się jak wygląda takie życie osób tutaj mieszkających: do sklepu okropnie daleko, sąsiadów nie ma...
Wraz z mijanymi kilometrami mieliśmy wrażenie, że otaczająca natura jest coraz bardziej surowsza, dzięki silnym i bardzo zimnym atlantyckim wiatrom. Nie widzieliśmy ani jednego drzewka...
Domy coraz rzadziej widoczne na naszej trasie, wyglądały zupełnie inaczej niż te, które widzimy zazwyczaj w naszych podróżach...
Tak właśnie wygląda Przełęcz Glengesh Pass, wraz z drogą prowadzącą do dawnej wioski Port...
***
Drugim miejscem, które odkryliśmy w naszej podróży to niewielki wodospad, znajdujący się dokładnie na granicy pomiędzy hrabstwami Galway i Mayo. Choć nazwa wodospadu jest ciężka do zapamiętania, to jednak łatwo go odnaleźć, gdyż leży pomiędzy innymi dwoma znanymi atrakcjami: Doolough Pass oraz Jedynego Fiordu Irlandii - Killary Fiord. Mowa o Aasleagh Waterfalls.
Wodospad sam w sobie nie jest wysoki, ale za to kaskadowy i leżący w cudownym miejscu.
Oczywiście i tym razem odkrycie było przypadkowe i w zasadzie dzięki temu, że na niewielkim parkingu zobaczyliśmy samochód i wysiadających z niego ludzi. Dopiero wtedy dostrzegliśmy znak, który dobitnie informował nas o leżącej niedaleko atrakcji.
Ruszyliśmy za ciekawskimi turystami  i już po chwili staliśmy na zakręcie drogi, która prowadziła  na most a dalej, w kierunku Fiordu Killary. 
Gdy podeszliśmy do końca asfaltu, ujrzeliśmy już z bliska cały wodospad. Nie ukrywam, że byliśmy troszkę rozczarowani, gdyż wyobrażaliśmy tutaj sobie jakiegoś wodnego potwora o niesamowitym przepływie wody. Lecz już po chwili zaczęliśmy doceniać piękno Aasleagh Waterfall.
Wodospad ten tak jak napisałem wcześniej, jest kaskadowy co oznacza, że woda spada stopniowo. Choć może faktycznie nie wysoki, wodospad ten potrafi nieźle szumieć. Polecam obejrzenie filmiku, który umieściłem poniżej, ukazującego ten sam wodospad po deszczu...
Podeszliśmy do drewnianej barierki, umożliwiającej zbliżenie się do strumienia. Zaskoczeniem dla nas był fakt obecności koła ratunkowego, znajdującego się w żółtej obudowie, zawieszonego przy kładce. Choć strumień nie wyglądał na głęboki, prawdopodobnie mogło być tutaj inaczej lub też zdarzały się jakieś  wypadki
Zakazu wchodzenia na kamienie zanurzone w strumieniu oraz o za nadto nie zbliżanie się do rzeczki, wydaje się uzasadniony lecz istniejąca dróżka wydeptana stopami turystów świadczy o czymś innym...
Sama rzeczka znika za paroma zakrętami i wpada do Fiordu Killary, aby po kilku następnych  kilometrach złączyć się z Oceanem Atlantyckim...

*********************************************
Lokalizacja Glengesh Pass:
Loc Glengesh Pass, Ardara, Co.Donegal, Ireland
Koordynaty GPS:
54°43'13.8"N   08°29'04.1"W
Film:
Autor: Sean Taggart
MAPA:
*********************************************
Lokalizacja Aasleagh Waterfall:
Eriff River, Co.Mayo, Ireland
Koordynaty GPS:
53°37'04.6"N   09°40'21.0"W
Film:
Autor: Patrcik Butler
MAPA:
*********************************************

Post No.147: Miejsce w którym straszy - Hell Fire Club

$
0
0
Z początkiem pierwszych wiosennych dni wybrałem się na wzgórze Mountpelier, które jest bardzo popularnym miejscem wśród dublińczyków. Choć wysokość wzgórza wynosi tylko 383 metry nad poziomem morza, swoim położeniem oferuje niesamowity widok na stolicę kraju oraz szereg krótkich spacerów po leśnych traktach i dróżkach, o łącznej długości około 4,5 km. Nie ulega wątpliwości, że Montpelier Hill za dnia przyciąga setki osób, lecz po zachodzie słońca nikt się do niego nie zbliża, gdyż miejsce to uznane jest za straszne, niebezpieczne i nawiedzone!!!
Pojawiam się na lokalnym parkingu tuż przed godziną 10.
O tej porze parking jest jeszcze zupełnie pusty..
Mijając metalową bramę, trzymam się szutrowej drogi i rozglądam się z ciekawością wokół siebie, gdyż jeszcze nigdy nie byłem w tej części Gór Wicklow. Z przyjemnością dostrzegam w przyrodzie odznaki wiosny a jej zielonkawy kolor jest coraz bardziej widoczny...
Po przejściu około 200 metrów po mojej prawej stronie wyłoniła się dróżka prowadząca na szczyt Mountpelier. Oczywiście znajomość odpowiedniego kierunku zawdzięczam mapie, którą można znaleźć na samym parkingu a którą uwieczniłem za pomocą aparatu fotograficznego.
Odcinek do szczytu, który muszę pokonać jest niewielki lecz dość stromy. Pochyłość oraz zimowa przerwa daje mi się we znaki: już gdzieś tak w połowie muszę się na chwilę zatrzymać i złapać drugi oddech. Jest to doskonała okazja, aby zobaczyć jak wygląda miejscowa okolica...
 Kontynuując podejście, po mojej lewej stronie mijam leżące wielkie głazy, które znajdują się na granicy tutejszego lasu. Dzięki swojemu położeniu oraz wielkości, wyglądają bardzo tajemniczo a ja mam wrażenie, że nie znalazły się tutaj przypadkiem...
Do samego szczytu pozostało już niewiele...
... i po kilku następnych minutach wyłonił mi się budynek, który od niemalże 300 lat uważany jest jako nawiedzone miejsce. Hell Fire Club...
 Dom ten zbudował w 1725 roku, najbogatszy w tym czasie na Zielonej Wyspie, irlandzki parlamentarzysta William Conolly, który miał wizję zagospodarowania budynku jako domek myśliwski.
Okolicznej ludności fakt powstania w tym miejscu domku myśliwskiego w ogóle się nie spodobał. Nie chodziło tutaj o bogactwo właściciela ani o przyszłe polowania lecz o fakt, że William Conolly zdecydował się zniszczyć starożytny kopiec, wykorzystując przy budowie jego kamienie i głazy.
Niedługo po zakończeniu budowy, nad wzgórzem Mountpelier rozpętała się straszliwa burza, która w całej swej sile zniszczyła dach posiadłości. Choć właściciel dobudował nowy, miejscowi zaczęli przypisywać te nieszczęście jako dzieło Diabła, który zemścił się tak za zniszczenie kopca.
Tym samym The Hunting Lodge zaczęto kojarzyć jako miejsce zła.
Cztery lata później William Conolly zmarł.
Przez kilka następnych lat budynek pozostawał bez właściciela, popadając powoli w ruinę aż do czasu, gdy wydzierżawiło go stowarzyszenie Hell Fire Club. Kluby te powstały w Irlandii z początkiem XVIII wieku i znane były ze skandalicznego zachowania, nadmiernego picia oraz deprawacji. Głównym mottem członków klubu było: "Rób co chcesz"! I tak w istocie było.
Rozpowszechniły się historie o działalnościach takich klubów, gdzie normalną praktyką było pijaństwo, orgie, okultyzm i kult szatana, jak również przemoc dla zabawy oraz składanie ofiar z ludzi i zwierząt. Ile jest w tym prawdy, nie wiadomo, lecz odosobnienie dawnego domku myśliwskiego oraz poprzednie historie związane z Mountpelier, sprzyjały powstawaniu takich historii. Od tamtej pory przyjęła się inna nazwa, która istnieje do dziś:
Hell Fire Club!!!
***
W końcu znalazłem się przy jednym z paru istniejących tutaj wejść i wszedłem do środka. Nie ukrywam, że czułem się jakoś tak dziwnie. Może dlatego, że byłem tutaj sam a może dlatego, że mój szósty zmysł faktycznie coś wyczuwał. Chyba nawet towarzyszyło mi maleńkie uczucie strachu...
Na parterze znajdowało się pomieszczenie dla służby a po drugiej stronie budynku była kuchnia z wielkim kominkiem, który jednocześnie był systemem grzewczym.
Wszystkie opowieści związane z dawnym domkiem myśliwskim mówią, że to właśnie tutaj, przy budowie jednego z kominów użyto kamieni, które pierwotnie były częścią starożytnego kopca.
Wikipedia
Oba pomieszczenia łączy korytarz o kilku kwadratowych oknach, zbudowanych na poziomie gruntu. Maszerując tak tym korytarzem czułem, że włosy na karku mi się jeżą. Może to za sprawą czyjejś obecności lub też przez znane mi opowieści dotyczące tego miejsca. Otóż nie jeden ze zwiedzających czuł tutaj dziwny dotyk lub pociąganie za breloczki, naszyjniki lub kolczyki...
W centralnej części budynku, znajdują się schody prowadzące na pierwsze piętro. Pokonując niewielkie stopnie mam nieodparte wrażenie, że nie jestem tutaj sam...
Szedłem korytarzem, po którym na pewno w XVIII wieku chodził Prezes Klubu Hell Fire Richard Paterson, który został nazwany "The King of Hell". Podobno w czasie spotkań Klubu, ubrany był jak Szatan mający rogi, skrzydła a nawet kopyta!
Przeszedłem ku jednej z sal znajdujących się na bocznych stronach Hell Fire Club. Być może to właśnie w jednej z nich, wydarzyła się historia, która już od niemal trzystu lat jest wciąż, z pokolenia na pokolenie, powtarzana.
Otóż pewnego dnia, nieopodal posiadłości znaleziono martwe ciało chłopca leżącego twarzą w górskim potoku. Miejscowy gospodarz nalegał na zbadanie sprawy i poprosił duchownego, aby towarzyszył mu do Hell Club. Gdy tam dotarli, zapadła już ciemność...
Pukając do drzwi nie spodziewali się, że otworzy im człowiek ubrany w wysokim, czarnym płaszczu. Osoba ta wepchnęła przybyłych do środka i zaprowadziła do jadalni, gdzie rozpoczynał się bankiet. Nieproszeni goście, gdy zostali zmuszeni do zajęcia krzeseł zauważyli, że do pomieszczenia wszedł wielki, majestatyczny czarny kot, zajmując jedno z głównych miejsc. Kapłan zauważył, że uszy kota nie były wyprostowane lecz leżące jak rogi a jego oczy, pełne nienawiści spojrzały na duchownego...
Ksiądz od razu zrozumiał z kim ma do czynienia, sięgnął do sutanny i wyjął z niej buteleczkę ze święconą wodą. Recytując modlitwę egzorcyzmu, rzucił nią w diabelną postać, wywołując tym samym wielki chaos w pomieszczeniu. Modlił się tak do czasu, aż znikł dym i zapach siarki a wtedy ujrzał, że wszyscy zniknęli oprócz rannego miejscowego gospodarza, który miał na swym ciele ślady pazur ...
Inna z legend opowiada, jakoby młody rolnik, imieniem Bohernabreen był strasznie ciekaw co też dzieje się nocami na spotkaniach w Hell Fire Club i pewnej nocy wybrał się sam na wzgórze Mountpelier. Rolnika odnaleziono następnego dnia, błąkającego się po lesie kilka kilometrów od nawiedzonego miejsca. Do końca swojego życia nie przemówił, pozostał głuchy i niemy...
Punktem zwrotnym działalności stowarzyszenia Hell Fire Club był pożar, który objął cały budynek, praktycznie zupełnie niszcząc go. Oczywiście dzięki dotychczasowej działalności klubowiczów, przypisywano kilka wersji przyczyn powstania pożogi. Jedna z wersji głosi, że podpalaczem był syn Williama Conolly, który odmówił dzierżawy terenu. Druga, bardziej złowieszcza opowiada, że w trakcie czarnej mszy jeden ze służących został oblany whiskey i podpalony. Ten biegając w bólu dotykał wszystkich mebli, podpalając wszystko dookoła wnosząc tym samym wielki pożar...
Po tym wydarzeniu Club przeniósł się do znacznie niżej położonego domu, zwanego The Stewards House, jednak wraz z postępującym czasem, działalność stowarzyszenia praktycznie umiera...
The Stewards House. Wikipedia
Opuszczając Hell Fire Club doskonale zdaję sobie sprawę, że tak na prawdę historia tego miejsca nie kończy się na opisanych przeze mnie wydarzeniach. Już w roku 1771 stowarzyszenie reaktywowało się i jak podania głoszą, już podczas pierwszych ceremonii porwano i zamordowano jedną z córek miejscowych rolników. Tuż przed swoją śmiercią, ówczesny Prezes Thomas "Buck" Whaley wyraził skruchę i żal za swoje czyny a wraz z jego śmiercią stowarzyszenie rozwiązano.
Szukając wszelkich informacji na temat dawnego domku myśliwskiego, natrafiam na ślady dalszych, niewytłumaczalnych zdarzeń, które występują na Mountpelier Hill. Otóż niejednokrotnie, w trakcie spacerów po wzgórzu przed wieczorną porą widziane są przez wielu ludzi dziwne wielkie cienie, przenikające między drzewami. Niektórzy widzą w nich postać wielkiego, czarnego kota...
Ci, którzy odważyli się udać na Hell Fire Club nocą opowiadają, że słyszeli przerażający okrzyk torturowanej kobiety. Tej samej, którą tutaj z końcem XVIII wieku zamordowano, uprzednio dla zabawy umieszczając ją w beczce, oblewając smołą i podpalając. Następnie beczkę pchnięto tak, aby stoczyła się na sam dół wzgórza...
Zdaje się że czarne siły nie opuszczają wzgórza nawet po upływie wieku. W 1922 roku pięciu ukrywających się w Steward House rewolucjonistach IRA ginie w rozegranej tam strzelaninie. Rozlana krew wsiąka w ziemię...
W poszukiwaniu nowszych wydarzeń trafiłem na jedno z bardzo popularnego irlandzkiego forum internetowego. To właśnie tam padło pytanie czy ktoś odwiedził Hell Fire Club nocą. Jeden z odpowiadających opowiedział, że kiedyś zdarzyło mu się spacerować szczytem Montpelier w czasie trwania gęstej mgły. Raptem nie wiadomo skąd, wyłoniła się kobieta pytając go o drogę. Przeraził się wtedy nie na żarty, choć dzisiaj uważa już, że było to nawet, hmmm, normalne...
Druga z osób opowiedziała, jak nocą podeszła pod sam Hell Fire Club. Wielką dla niej niespodzianką okazał się fakt, że w oknach na pierwszym piętrze ujrzała światło palących się wewnątrz świec. Przeraziła się nie na żarty, gdy zobaczyła obok siebie, wyryte w ziemi symbole okultystyczne takie jak pentagram. Nie zastanawiała się dłużej i uciekła...
Wielu z forumowiczów, którzy odwiedzili te nawiedzone miejsce nocą zgodnie twierdzi, że jest to ulubiony obszar wszelakiego typu narkomanów, którzy niejako znajdują tutaj schronienie na noc. Przeważająca większość uważa jednak, że Montpelier Hill jest nawiedzone i przepełnione złą mocą. Za przykład podaje ostatnie wydarzenia, które rozegrały się na szczycie  w czerwcu tego roku, gdy zostały zaatakowane i zranione nożem trzy młode osoby...
www.independent.ie
Jak jest na prawdę to nie wiem. Osobiście wolę jednak podziwiać tutejsze widoczki...
*********************************************
Lokalizacja:
Mountpelier Hill, Wicklow Mountains, Ireland
Koordynaty GPS:
53°15'11.8"N   6°19'17.5"W
Film:
Autor: SkyCamIreland
MAPA:
*********************************************

Post No.148: Malownicze Gougane Barra

$
0
0
Półwysep Kerry, Beara i Mizen Head są dla nas, mieszkających w Dublinie, najbardziej odległymi punktami Irlandii. Dystans wynoszący prawie 400 kilometrów, zazwyczaj pokonujemy w ciągu pięciu godzin jazdy i to pod warunkiem, że jedziemy autostradą przez większą część trasy. 
Choć w naszych podróżach do określonych miejsc ciężko jest całkowicie zrezygnować z dróg szybkiego ruchu, to jednak staramy się zminimalizować ich używanie, szukając innych tras i leżących przy nich wszelkich atrakcji. Tak właśnie było w czerwcu, gdy jechaliśmy na Mizen Head. Pojechaliśmy zupełnie inaczej niż pokazują to wszelkie urządzenia typu Garmin czy TomTom. Choć do pokonania mieliśmy tylko o 10 km więcej, to jednak dzięki temu odwiedziliśmy zupełnie nowe miejsce.
Był przepiękny słoneczny dzień oznajmiający wszystkim mieszkającym na Zielonej Wyspie, że lato zawitało do Irlandii. To właśnie w tym pięknym dniu pojawiliśmy się w Gougane Barra. Ze względu na ogrom samochodów zaparkowanych wzdłuż drogi prowadzącej do kapliczki, zostawiamy auto koło istniejącego tutaj hotelu.
Z przyjemnością rozprostowujemy nogi po tak długiej jeździe i ruszamy do miejsca, które już nas zdążyło oczarować. Okazało się, że znaleźliśmy się w obszarze dobrze znanym wszystkim Irlandczykom. To właśnie tutaj, w roku 1966 powstał pierwszy Narodowy Park w Irlandii, obejmujący swym terytorium aż 400 hektarów.
  Choć to dopiero początek naszej wycieczki, już jesteśmy oczarowani tutejszym widokiem: jezioro, w tle zazielenione góry oraz Kapliczka zbudowana na maleńkiej wyspie....
Znaleźliśmy się tutaj w sobotnie popołudnie, więc nie dziwi nas całą masa ludzi przebywających w Parku. Jedni spacerują, inni pływają łódką po jeziorze lub siedzą na rozpostartych ręcznikach oraz kocach wszędzie tam, gdzie jest tylko wolne miejsce. 
Zbliżając się do maleńkiej wyspy, podziwialiśmy niewielką Kapliczkę, którą zrekonstruował w 1700 roku Kapłan Denis O'Mahony. Pierwotną Kapliczkę zbudował w VI wieku Św. Finbarr, gdy powrócił z Walii, którą odwiedził po powrocie z Rzymu, kończąc tym samym swoją pielgrzymkę. Stąd też jej nazwa: Saint Finbarr Oratory..
Jedna z Legend opowiada, że w tutejszym jeziorze żył Wielki Wąż. Przybywając na maleńką wysepkę Święty Finbarr wygnał Węża a ten, uciekając, swoim ciałem zostawił po sobie wielki  ślad - korytarz, w którym w dniu dzisiejszym płynie rzeka Lee ciągnąca się aż do miasta Cork.
www.gouganebarrahotel.com    
Znajdowaliśmy się bardzo blisko wejścia i z przyjemnością patrzyliśmy na panoramę, którą mieliśmy przed sobą. Wyjątkowość Gougane Barra polega na... ciszy. Dookoła nas, nieco w oddali wznoszą się szczyty pobliskich gór Shehy Mountains, tworząc naturalną osłonę przed silnymi wiatrami. Między innymi to właśnie dlatego okolica ta znana jest jako teren odporny na wszelkie żywioły.
Po naszej lewej stronie znajduje się kamienna pieczara, do której dostępu broni metalowa brama. Wewnątrz znajduje się grób Kapłana Denisa O'Mahonego. Usytuowanie grobu, który znajduje się od czoła lokalnego cmentarza, jest wyrazem wdzięczności lokalnej społeczności, którzy pragnęli w ten sposób uhonorować osobę, która będąc duchownym, uratowała od zapomnienia Kapliczkę Świętego Finbarra. 
Podeszliśmy bliżej i oto, co zobaczyliśmy:
Po zaspokojeniu naszej ciekawości, ruszyliśmy ku grobli prowadzącej ku wyspie.
Zatrzymaliśmy się zaskoczeni przy tablicy, która wmurowana została w cokół wieńczący zamknięcie bramy. Niezbicie z niej wynikało, że wchodzimy na teren Święty.
Podążaliśmy w kierunku wyspy, przystając co chwila na ścieżce, gdyż rozkoszowaliśmy się widokami, które ujrzeliśmy przed sobą. Dolina Gougane Barra...
Zbliżając się do Kapliczki zauważyliśmy, że akurat w tym Świętym miejscu odbywa się ślub. Dowiedzieliśmy się, że wśród mieszkańców Zielonej Wyspy jest to bardzo popularne miejsce na rozpoczęcie nowej drogi życia. Zamiar zawarcia małżeństwa w tym miejscu trzeba rezerwować na długo przed.
Tym samym nie mieliśmy szans na zwiedzanie wnętrza tej jakże uroczej St. Finbarr Oratory. Z jednej strony trochę żałowaliśmy, gdyż powszechna jest opinia o niezwykłym spokoju, który wewnątrz odczuwa zwiedzający. Może dzieje się tak za sprawą ludzkich modlitw, które praktycznie nieprzerwanie od ponad 1000 lat, wsiąkały w tutejsze mury, nadając mu specyficzny i odczuwalny klimat...
www.paulinespaddock.blogspot.ie
Nie chcemy przeszkadzać w tak ważnej uroczystości, więc jak najszybciej zmierzamy ku starym schodom prowadzącym ku miejscu, które jest ukryte za murem zbudowanym ze starych i ociosanych skał.
Parę metrów za schodami widzimy stary, przymocowany do muru dzwon, z roku 1026. Prawdopodobnie służy księżom nawet do dnia dzisiejszego, w prowadzeniu mszy. 
Wchodząc do środka, stajemy jak wryci. Znaleźliśmy się przy wejściu do miejsca o kształcie kwadratu, w którym w centralnym miejscu wznosi się drewniany krzyż. To "Timber Cross& Cells".
Kwadrat wbrew pozorom nie jest wielki, lecz inspirujący: na jego bocznych ścianach wbudowane w mur zostało 8 małych pieczar. W jednej z nich zobaczyliśmy głazy, na których wierni zaznaczają kreskami poziomymi i pionowymi proste znaki krzyża. Dlaczego tak robią, jak również znaczenia pieczar, pomimo moich starań, nie poznałem... :-(
Między tymi wnękami zawieszone są gipsowe odlewy przedstawiające sceny z Drogi Krzyżowej, którą "pokonują" tutaj wszyscy wierni, chcąc pomodlić się w czyjejś intencji. To w sumie dziewięć stacji wliczając drewniany krzyż. Przy każdej ze stacji, należy zmówić po 5 razy "Ojcze Nasz", "Zdrowaś Maryjo" oraz "Chwała Ojcu".
Drogę Krzyżową wierni zaczynają od Krzyża. Każda stacja jest ponumerowana, ułatwiając wiernym wybranie odpowiedniego kierunku.
I tak jest tutaj od wielu lat: tysiące osób przechodziło przez tę samą Drogę Krzyżową, wypowiadając te same słowa. Zmieniał się tylko czas, ludzie i ich stroje...
www.kieranmccarthy.ie
www.kieranmccarthy.ie
Staramy się zobaczyć każdy szczegół tego wyjątkowego miejsca. 
Niestety za plecami słyszymy, jak powoli msza dobiega końca. Nie chcemy przeszkadzać Młodym Nowożeńcom, którzy prawdopodobnie będą mieli jeszcze sesję zdjęciową i powoli wycofujemy się ze świętego miejsca.
Niestety przez te zamieszanie nie zauważyliśmy, że ominęliśmy jedno z tutejszych atrakcji, nazwane Old Altar, które znajdowało się za Timber Cross. 
Old Altar był jednocześnie starym kamieniem ołtarzowym jak również 10-ą stacją Drogi dla przybywających tu pielgrzymów. 
www.thejournal.ie
Kamień Ołtarzowy służył Pielgrzymom jako najprostsza forma różańca: po każdej skończonej modlitwie wierny rysował na kamieniu kreskę. Lata modlitw odznaczyło się wyrytymi na kilka centymetrów wgłębieniami...
Użyłem słowa BYŁ, gdyż Kamień - Altar w zeszłym roku znikł!!!
 Istniało przypuszczenie, że ołtarz padł ofiarą głupich żartów i został wrzucony do jeziora. Na prośbę o pomoc odpowiedziała ekipa płetwonurków z Cork, która przeczesywała pod wodą niemal całe jezioro, kamienia jednak nie odnaleziono.
www.rte.ie
Tuż przy wejściu znajduje się 11 Stacja Drogi Krzyżowej a jest nim studnia ze Świętą Wodą. Niestety, pomimo próśb Proboszcza o nie wrzucanie monet, na jej dnie znajdujemy kilka pieniążków.
W momencie opuszczania przez nas St. Finbarr Oratory, za plecami usłyszeliśmy głos kobiety Która śpiewała "Ave Maryja". Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy Młodą Parę, opuszczającą Kapliczkę...
Niestety czas nas gonił i zostało nam jeszcze wiele kilometrów do przejechania.
Musieliśmy opuścić teren Gougane Barra, choć tak na prawdę nie poznaliśmy wszystkich tutejszych atrakcji. Jedną z nich na pewno jest zwiedzenie Parku, znajdującego się przy jeziorze.
Wystarczy minąć "skrzyżowanie" z wejściem na wyspę i kierować się dalej prosto. Droga ta poprowadzi Was ku podnóżom szczytów widocznych na zdjęciu powyżej. 
Google Map
 Niestety przed wjazdem na tereny leśne, należy uiścić opłatę....
www.southernstar.ie
Jednak warto. Las jest jak na Irlandię, nietypowy, bardziej przypominający nasze, polskie lasy.
Przejedzcie się z nami:
Park o tak wielkiej powierzchni oferuje mnóstwo uroczych i oznakowanych ścieżek.
Musimy przyjechać tu raz jeszcze, czego i Wam życzymy...
*********************************************
Lokalizacja:
St. Finbarr Oratory, Gougane Barra, Co.Cork, Ireland
Koordynaty GPS:
51°50'20.6"N   09°19'07.6"W
Film:
Autor: Raymond Fogarty
MAPA:
*********************************************

Post No.149: Opuszczona Wioska - Deserted Village, Achill.

$
0
0
W trakcie naszego pobytu na jednej z największych irlandzkich wysp Achill, kierujemy się ku dawnej miejscowości znanej jako Deserted Village, położonej u podnóża góry Slievemore, o wysokości wynoszącej "zaledwie" 671 metrów. Do "Opuszczonej Wioski" w zasadzie prowadzą dwie drogi, lecz tylko jedną z nich dotrzemy do celu środkiem transportu jakim jest samochód.
Od skrzyżowania w Keel do samej wioski odległość wynosi 2,5 kilometra. Jest to prosty odcinek drogi, który pokonaliśmy z wielką przyjemnością, obserwując jak przybliża się nam panorama góry Slievemore. Z każdym przebytym metrem, mogliśmy rozróżnić coraz więcej szczegółów...
Zatrzymujemy się i zostawiamy auto tuż przy lokalnym cmentarzu, którego położenie, zdaje się, nie jest przypadkowe. Jak na każdym z takich miejsc, tak i tutaj panuje specyficzna atmosfera nostalgii, powrotu w myślach do czasów zamierzchłych, pielęgnowana przez żyjące osoby. Te nie obce przecież nam uczucia, są silnie powiązane z miejscem, oddalonym od cmentarza tylko o kilka kroków: Deserted Village...
Znak, który stoi przy polnej drodze, dobitnie zakazywał nam dalszej podróży samochodem. Wydaje się to zrozumiałe, gdyż jest to miejsce i historyczne i wyjątkowe zarazem .
Ruiny wioski rozciągają się z zachodu na wchód przez około 1,5 kilometra. Całość podzielona była na trzy gminy o dość trudnych do wymówienia nazwach: Tuar, Tuar Riabach i Faiche. Gdy pierwszy raz naniesiono ruiny na siatkę kartograficzną, liczba dawnych domów wynosiła około 137. W dniu dzisiejszym, Opuszczona Wieś liczy sobie 80 dawnych domostw - ruin, stając się tym samym największą Deserted Village w Irlandii.

Całą wioskę charakteryzuje fakt, że do budowy domów użyto tylko ociosanych kamieni, zupełnie pomijając użycie materiału wiążącego jakim jest zaprawa lub cement.
Przemierzając ruiny, możemy rozróżnić trzy typy domów. Pierwsze to pomieszczenia jednopokojowe, które służyły jednocześnie jako kuchnia, sypialnia oraz pokój dzienny. W takich domach drzwi zazwyczaj znajdowały się od strony wschodniej a maleńkie okienko od strony północno-wschodniej. 
Jednak większość domów, a tym samym dawnych rodzin, dzieliło jedyny pokój wraz z krowami i innymi zwierzętami, które były wprowadzane do domu i wiązane na noc. Zazwyczaj była to strona południowa i był to drugi typ domów, jaki zbudowano w wiosce.
Gdy tak poruszaliśmy się wśród ruin, zauważyliśmy sporo domów o dwóch drzwiach, zbudowanych na przeciwko siebie. Szczerze mówiąc jeszcze nie widziałem czegoś takiego w Irlandii, więc dość długo szukałem w internecie odpowiedzi, dlaczego tutejsze domy miały dwoje drzwi. Odpowiedź była bardzo prosta: ułatwiało to rodzinom mieszkającym wewnątrz dojenie krowy, która była wprowadzana jednymi drzwiami a wyprowadzana drugimi.!
Badania archeologiczne wykazały, że w środku z większości z domów, istniały płytkie kanały, które odprowadzały gnojówkę na zewnątrz budynku. Takie odkrycie jednoznacznie świadczyło, że te specjalne kanały były budowane z rozmysłem jako pierwsze, tuż przed postawieniem całej konstrukcji. 
Maszerowaliśmy tak między dawnymi domostwami, przy których kilkaset lat temu rozbrzmiewał głos dorosłych ludzi, śmiech bawiących się dzieci oraz dźwięki domowych zwierząt. Teraz jedynym odgłosem słyszanym przez nas jest szum wiatru, który lawiruje między tutejszymi ruinami.
Na wyspie Achill, podobnie jak w innych rejonach kraju, istniał system hodowlany o nazwie "Rundale", który ogólnie polegał na dzierżawie. Ziemia wokół wioski była wynajmowana od właściciela a ta dzielona między wszystkich mieszkańców. Każda z rodzin miała zazwyczaj po dwa, trzy małe kawałki ziemi na których wypasano zwierzęta oraz hodowano ziemniaki.
Zdaje się, że właśnie znaleźliśmy taką wydzierżawianą przez wieś, część ziemi.
To właśnie tutaj, na tym poletku przylegającym do drogi, jakaś rodzina hodowała ziemniaki.
Niestety, w pewnym momencie w historię wsi wpisał się Wielki Głód, który na pięć lat zawitał nad Zieloną Wyspę, niesamowicie niszcząc populację tego kraju. Tylko na wyspie Achill, te katastrofalne wydarzenia zmniejszyły ogólną liczbę ludności aż o 900 osób.
Jeśli chodzi o mieszkańców wioski, część przeniosła się do pobliskiej wsi Dooagh położonej nad Oceanem, a część wyemigrowała do Ameryki Północnej. Tym samym wioska licząca około 137 domów, całkowicie opustoszała...
Po 5 latach Wielki Głód zakończył się. Niestety, wywołane głodem choroby wciąż zbierały swe żniwo. Szacuje się, że z państwa liczącego przed tragedią 9.000.000 ludzi zostało 6.000.000, gdzie połowa z brakującej liczby wyemigrowała za Ocean. Na wyspie - tym samym i na Achill - powstały rządowe prace pomostowe dla ubogich, dzięki czemu zbudowano wiele nowych lokalnych dróg, mostów i kładek. Oto jedno ze zdjęć, które na prawdę mnie poruszyło. Zostało wykonane około 1880 roku, przez Alexandra Williams'a, niedaleko opisywanej Deserted Village. Widać na nim grupę kobiet, które ciosały głazy jako materiał dla mężczyzn, budujących nową drogę. Prawdopodobnie tę samą, po której w dniu dzisiejszym, nie można jeździć samochodem...
www.irishtimes.com
Od czasów Wielkiego głodu, nikt już w wiosce nie mieszkał na stałe. Jednakże wyspiarze wciąż wykorzystywali Deserted Village jako "booley" - sezonowy dom. W okresie letnim młodsi członkowie rodzin przyprowadzali bydło na wzgórza góry Slievemore, sami zamieszkując w opuszczonych domach. Dzięki takim przeprowadzkom, w innych częściach wyspy na spokojnie kwitła nowa trawa. Zwyczaj ten kontynuowano aż do roku 1940.
Powoli opuszczamy te niesamowicie smutne miejsce. Choć ruiny w jakiś sposób wyglądają magicznie, to jednak czujemy w sobie jakiś żal. Żadnemu człowiekowi nie jest łatwo opuścić swój dom a tutaj opuszczono ich aż 137. Wielu z tych, co tutaj mieszkali, musiało czuć wielki ból, żegnając się z panoramą, którą zazwyczaj widzieli na co dzień...
Czy warto odwiedzić Deserted Village? Na pewno tak. Te miejsce jest nie tylko kawałkiem ziemi wpisanym w historię wyspy Achill. Jest również świadectwem ludzkiej tragedii, która wydarzyła się wiele lat temu a którą niemalże można dotknąć, chodząc między ruinami...
*********************************************
Otrzymaliśmy ostatnio kilka zdjęć od czytelników bloga, którymi pragniemy się z Wami podzielić. Pierwszą fotką jest zdjęcie nadesłane przez Doti Antkowicz, która wraz ze swoją drugą połówką, również odkryła Ukrytą Więżę w Cong, doskonale się przy tym bawiąc...
Następne zdjęcie otrzymaliśmy od Izabeli Janik, która odwiedziła w czasie swojej wycieczki, Ben Bulbena...
...oraz Śpiącego Olbrzyma.
Wycieczki Izabelo zazdrościmy! Dziękujemy za foteczki a Obie Panie Serdecznie Pozdrawiamy!!!
*********************************************
 Lokalizacja:
Wyspa Achill, Deserted Village, Co.Mayo,Ireland
Koordynaty GPS:
53°59'48.5"N   10°04'47.6"W
Film:
Autor: Bernard Smith
MAPA:
*********************************************

Post No.150: Niesamowity Park - The Ewe Experience

$
0
0
Nie jesteśmy jakimiś tam wielkimi znawcami sztuki, lecz w czasie naszej ostatniej wyprawy odkryliśmy park, który w tej dziedzinie zrobił na nas niesamowite wrażenie. Paradoksalnie miejsce te znajduje się na trasie, którą przez 10 lat pobytu w Irlandii mijaliśmy już parokrotnie i z nieznanych nam przyczyn, za każdym razem go omijaliśmy. Ba. Nawet go nie widzieliśmy! Dziwne to tym bardziej, że Park ten znajduje się na najsłynniejszej trasie prowadzącej z Glengariff do Bonane, na drodze N71, tuż przed trzema tunelami Caha Pass...
...oraz również fantastycznym miejscem, jakim jest Molly Gallivan's Cottage.
Caha Pass oraz Molly Gallivan's opisałem w poście numer 100. Jeśli ktoś nie czytał, to zapraszam. Wystarczy kliknąć w ikonkę ze zdjęciem poniżej:
Kierując się ku tunelom, Park znajduje się po prawej stronie drogi.
W sezonie droga N71 jest strasznie zatłoczona i często się zdarza, że podąża się za kawalkadą samochodów. Dodatkowo panorama, która towarzyszy w czasie jazdy ułatwia ominięcie parku, lecz jeśli w czasie waszej podróży zauważycie taki samochód, jak na zdjęciu poniżej, to znaczy że jesteście przy wejściu do The Ewe Experience.
A jak My poznaliśmy The Ewe? Po naszej wielokilometrowej jeździe, zapragnęliśmy zatrzymać się choć na chwilę i rozprostować kości. Okazja wydawała się znakomita, gdyż akurat zza zakrętu wyłoniło się nam wejście do tajemniczego miejsca, ukrytego za jeszcze bardziej tajemniczą nazwą. Na początku myśleliśmy, ze trafiliśmy do jakiegoś lokum związanego z gastronomią i szczerze mówiąc nie mieliśmy nic przeciwko temu.
Gdy zostawiliśmy auto na malutkim parkingu, przy bramie przywitał nas gospodarz. Dopiero od niego dowiedzieliśmy się, że przybyliśmy do Parku, który został stworzony przez niego oraz jego żonę. Wręczając nam bilety poinformował nas, że do zamknięcia parku została nam godzina czasu. Pomyśleliśmy sobie, że to w zupełności wystarczy nawet się nie domyślając, jak bardzo się myliliśmy.
Weszliśmy do środka. Kilka kroków po przekroczeniu głównego wejścia, widząc podeszwy czyiś butów, prawie rzuciłem się ich właścicielowi na pomoc.
Obok mostku znaleźliśmy na ziemi leżącego hipopotama płci żeńskiej, beztrosko opalającego się na słoneczku, w dość skąpym stroju kąpielowym...
 Rozglądając się dookoła, z coraz większym zdumieniem zauważyliśmy, że znajduje się tutaj znacznie więcej "dziwnych" postaci...
Znaleźliśmy się w jakimś niesamowitym otoczeniu, przypominającym raczej Krainę Oz i jej bohaterów, niż ukryte miejsce znajdujące się na jakieś tam drodze w hrabstwie Kerry. Z każdym naszym nowym krokiem, poznawaliśmy coraz to nowych mieszkańców Parku... 
Wspaniałym zamierzeniem Gospodarzy było stworzenie takiego parku, w którym turystów należy zatrzymać. The Ewe Experience to nie tylko miejsce, w którym wyobraźnia artystów jest urzeczywistniona, lecz równocześnie jest miejscem, w którym zwiedzający może się odprężyć i zrelaksować, np grając w gry powszechnie znane na całym świecie:
Wraz z biletem wstępu otrzymaliśmy również mapę Parku z której wynikało, że Ewe Experience została podzielona na cztery sektory o różnej tematyce. My znajdowaliśmy się w pierwszej z nich, wciąż przemieszczając się i penetrując nie tylko każdy z możliwych kątów, ale również poznając przepiękną część hrabstwa Kerry i to w okresie rozkwitu kwiatów rododendrona.
Artyści w realizacji większości swych dzieł zastosowali materiały, które zostały przez ludzi przeznaczone na śmieci. Znaleźliśmy tutaj wszystko: plastikowe butelki, płyty, zabawki, anteny satelitarne, części samochodowe i masę innych drobiazgów, które zostały stworzone tylko po to, aby zaspokoić egoistyczne i chwilowe potrzeby ludzkości.
Spoglądając na mapę, ruszyliśmy ku małemu budynkowi, położonemu na wytyczonej trasie. Wewnątrz domku znajduje się galeria właścicielki, która maluje swoje kompozycje na płótnach o różnej wielkości, a które można tutaj zakupić. Niestety, ze względu na ograniczenie czasowe, musieliśmy zrezygnować z obejrzenia kolekcji dzieł stworzonych przez Gospodynię i podążaliśmy dalej.
Mijamy otwór drzwiowy i wkraczamy do zupełnie innego ogrodu. Marsz poprzez gęste krzewy i drzewa ułatwia zbudowana tutaj drewniana kładka, na którą ochoczo wchodzimy. Ta kilkunastometrowa przeprawa powstała tutaj, aby ułatwić nam również przejście przez niewielki strumyk, znajdujący się poniżej nas. 
Znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie, w którym przywitała nas Syrena o niebieskich włosach...
Po drugiej stronie kładki, na rozhuśtanych linach, przemyka nam jakaś postać w żółtej masce...
Cały czas trzymamy się ścieżki, która lekko wznosi się ku górze. Nie wiemy czego się spodziewać: park pełen jest niespodzianek i co chwila nas pozytywnie zaskakuje.
Artyści tworząc swoje dzieła, próbują również czegoś nas nauczyć. Właśnie zza drzewa wyłoniła nam się wielka twarz zbudowana z tutejszych szyszek oraz konarów drzew. To twarz bakterii. Celem artysty było przypomnienie, że tak na prawdę życie człowieka zależy od... wszechobecnych bakterii...
Na prawo od nas, nad strumieniem wisi złapana na drewnianą wędkę wielka ryba. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ryba zbudowana została z wielkiej siatki i...starych płyt CD!!
Kilkanaście kroków dalej, zauważyliśmy wiele białych postaci, wyraźnie odznaczających się na ciemniejszym tle lasu. Wszystkie zostały stworzone po plastykowych bańkach na mleko...
Z każdym krokiem Park Ewe Experience zaczyna nas coraz bardziej fascynować: na lewo od nas znajduje się przeogromny pająk, rodem z filmu "Hobbit". Między wielkimi odnóżami, ten wielki pająk rozpostarł swoją pajęczą sieć, do której być może w końcu coś się złapie.
A skoro jest i pająk, to musi również być i mucha. Odnaleźliśmy jedną sztukę, która przycupnęła niedaleko pajęczyny. Ta oryginalna sztuka, została zbudowana ze starych anten satelitarnych...Trzeba przyznać, że autorom Mucha wyszła bezwzględnie fantastycznie!
Niedaleko nas, między drzewami, przemknął niczym duch rzadki gatunek Białego Tygrysa...
W samym parku, który właśnie odwiedzamy, rzeźb i postaci jest znacznie więcej i pokazanie tego wszystkiego zajęłoby nieskończenie wiele czasu. Wyobraźcie sobie tylko, że Park The Ewe Experience powstawał aż... 23 lata!!!!
Gęsty las, po którym dotychczas się poruszaliśmy, niespodziewanie skończył się. Wychodzimy na teren bardziej otwarty i tym samym zaczynamy zwiedzanie trzeciej części The Ewe Experience. Tematem przewodnim jest czas przeszły, liczony w milionach lat i ich mieszkańcach...
W takim Parku nie mogło zabraknąć przodków: np. mamuta który dzisiaj dumnie prezentuje nam swoje kły.
Niedaleko nas na pobliskim drzewie, huśtał się gatunek, który przetrwał do dziś...
W tutejszych, gęstych krzakach, ukrywa się postać, który historia nazwała homo-sapiens...
Czas nas już na prawdę goni a my jesteśmy na skraju najbardziej oddalonej części Parku. Niestety musimy przyspieszyć i wiele eksponatów omijamy. Na prawdę żałujemy tej decyzji, gdyż miejsce w którym przed chwilą się znajdowaliśmy, jest po prostu przepiękne.
Niestety, parę minut później wiedzieliśmy już, że złamiemy słowo dane Gospodarzowi i spóźnimy się. Wszystko właśnie przez czwartą część Parku Ewe Experience. A wszystko zaczęło się od momentu, gdy ponownie wchodziliśmy w gęsty las. Na jego skraju zobaczyliśmy coś, co nas zaskoczyło i przeraziło zarazem:
Niesamowite i przerażające postacie, znajdujące się na konarach jednego z drzew, przestraszyły nas nie na żarty. Nic nie wyrażające, zastygłe twarze w liczbie trudnej do określenia, fascynowały nas i jednocześnie straszyły. Nie mogliśmy przerwać i wciąż na nowo robiliśmy następne fotki z miejsca, które nie powstydziły by się najlepsze horrory  ...
Gdyby ktoś mi zaproponował zakład, przejścia tą samą ścieżką ciemną nocą tylko z latarką w ręku, nigdy bym nie podjął takiego wyzwania. Ta część Parku straszyła już za dnia, o nocy nie wspominając...
 Kilka kroków dalej, zatrzymaliśmy się ponownie. Właśnie tutaj, w lesie, zobaczyliśmy pokój jadalny w dość nie typowej formie: wielki stół, na przeciwko dwa fotele. Na stole zastawa pokryta mchem, świadcząca o upływie czasu.
Ponownie targały w nas sprzeczne uczucia: od podziwu dla artystów, po uczucie lekkiego strachu. Niestety słońce, które przebijało się między liśćmi, troszkę przeszkadzało nam w lepszym udokumentowaniu tego miejsca.
Nad stołem ujrzeliśmy zawieszony świecznik, tak samo jak na pobliskim drzewie a w tle stojąca na małym stoliku lampka nocna. Dobrze, że nie było lustra, w którym mogliśmy zobaczyć swoje miny...
Stół pokryty najpiękniejszym obrusem jaki dotychczas widzieliśmy: leśnymi kwiatami oraz mchem.
Przeszliśmy kawałek dalej i ponownie zaskoczeni przystanęliśmy. W tej części Parku, Artystom udało się pobudzić najbardziej skryte ludzkie odczucia. Nie będę również ukrywał, że w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać nad psychicznym zdrowiem gospodarzy parku... ;-)
Na szczęście dalsze rzeźby były mniej straszne. Już z daleka zauważyliśmy wielką drabinę i wielką ilość butów, przyklejonych do drewnianych stopni. Rzeźba pod tytułem: "Schody do Nieba" robi na nas pozytywne wrażenie.
Schodząc tak z wyższych partii zbocza, kierujemy się ku wejściu, niejako zataczając koło. Dalsze rzeźby autorstwa naszych gospodarzy są na prawdę świetne. Oto tytułowe zdjęcie jadącej na rowerze muchy, wykonanej z typowego materiału recykling-owego.
Chwilę potem rzeźba, która wywołała w nas uśmiech: "Call of Nature".
Dalsze, choć nie wszystkie, jak wspominałem, rzeźby przyciągają nie tylko nasz wzrok, ale również obiektywy naszych aparatów.
Jak sami widzieliście, zwiedzanie Parku The Ewe Experience jest niesamowitym doświadczeniem. Niestety miejsce te czynnie jest tylko przez trzy miesiące w sezonie letnim, co być może tłumaczy nas przed jego tak późnym odkryciem. Jeśli tylko ktoś z Was, czytających będzie miał szanse odwiedzić The Ewe, nie pożałuje, zapewniam. Po prostu warto.
*********************************************
Lokalizacja:
The Ewe Experience, Droga N71, Crossterry East, Glengarriff, Co.Cork, Ireland
Koordynaty GPS:
51°46'37.8"N   09°34'09.7"W
WEBSITE:
MAPA:
INFORMACJE:
Godziny Otwarcia:
Styczeń
Closed
Maj
Closed
Wrzesień
Closed
Luty
Closed
Czerwiec
10.00 - 06.00
Październik
Closed
Marzec
Closed
Lipiec
10.00 - 06.00
Listopad
Closed
Kwiecień
Closed
Sierpień
10.00 - 06.00
Grudzień
Closed
Bilety:
Dorośli:
Dzieci:
Familijny:
6.50 €
5 €
20 €
Email:
Telefon:
+353 027 638 40
*********************************************
Viewing all 100 articles
Browse latest View live